Drewniana miłość
W "Chatce Żaka" pachniało jak w cerkwi. Nad widownią snuł się siwy dym z kadzidła. Akordeon smęcił jedną z tych melodii "wszech-ruskich", które zna całe pogranicze polsko-ruskie od Sanoka do Sejn. Zaczynał się "Turlajgroszek" teatru Wierszalin, jedno z najmodniejszych przedstawień ostatnich lat.
Wierszalin nie czerpie z głębin kultury ludowej, a jedynie z jej powierzchniowej piany. Melodie z przedstawienia pojawiły się na pograniczu, kiedy tradycyjna wiejska wspólnota się rozpadła. Sceniczne typy przypominają bardziej chłopów robotników dojeżdżających do roboty w Białymstoku, niż chłopów. Jakiś order na piersi brodatego batiuszki, kolejowy mundur i oficerki.
Także język spektaklu jest językiem zdegradowanym. Nie jest to język białoruskich chłopów, o których folklorze Michał Fedrowski pisał, że należy do najbogatszych w Europie. Język, którym mówią aktorzy Wierszalina jest językiem dzieci tych chłopów, które nie nauczyły się już mówić po staremu, a po nowemu jeszcze nie - jest językiem zdegradowanym i koślawym. Aktorzy posługują się chropowatymi równoważnikami zdań, ociężałymi półsłówkami i poburkiwaniem.
W atmosferze zdegradowanej codzienności, na gruzach zburzonego ładu, kalecy bohaterowie grają kaleki moralitet o prawdach najprostszych i najważniejszych - miłości, wierze i nadziei. A także o rodzicielskiej i synowskiej wierności, zgubnym działaniu wódki ("nie pij wódki.., z rana") i nadmiernej pazerności.
Zanurząją to w dewocyjną religijność, żywiącą się wyłącznie pustą obrzędowością. Prawosławni pątnicy, raz po raz przemierząją scenę śpiewając święte pieśni (wspaniały bas Aleksandra Skowrońskiego) z_. polskim tekstem. Raz po raz żegnają się, ale jak trzeba - mogą przyłożyć prawosławnym krzyżem po plecach. Kulawy tłucze kulą swoich dobroczyńców, uczestnicy procesji sięgają po sakiewki do cudzych kieszeni.
Świat aktorów i kanciastych lalek (wspaniale - autorstwa Mirosława Sołowieja) miesza się ze sobą. Trudno o większą zażyłość animatorów i animowanych lalek. Na scenie jurność i odrobina sprośności ześlizgują się niezauważalnie W czulą subtelność. Widzimy zaloty, pełen powagi ślub z koronami nad głowami nowożeńców. Lalka przenosi lalkę przez próg, łyka kieliszek wódki i pod małżeńską pierzynę. Z miłosnych figli drewnianych młodożeńców rodzi się trzecia lalka -Turiajgroszek. Woła: "Jeść!" i jest w tym bzyku rozdzierająca dosadność. Bieda i głód podpowiadają rodzicom rozwiązanie. Oddają dziecko na praktykę do handlarza-diabla "na jarmarek". Ten przyucza do złodziejskiego rzemiosła. Mały jest pojętny, wygląda na to, że nie tylko bryczką czy taksówką wróci do domu, ale i "mercydesem", albo i "rojcem". Kradnie, bluźni i profanuje święty krzyż. Świętucha- Matka Boska kijem wymierza sprawiedliwość handlarzowi, spada mu kapelusz i widać czarcie rogi. Złoi też skórę dzieciakowi i wymierzy pokutę. Aby wrócić do domu chłopak musi doturlać na kolanach ziarnko grochu - "turlaj bo nie pokochają". Drewniane kolana krwawią.
I doturlał... W domu zasadził ziarnko, z którego wyrasta zloty groch do nieba. Rodzice nie odpowiadają na wołanie drewnianego pokutnika o miłość, łapczywie zbierają złote grochy. Kiedy sięgają po ostatni, żywi aktorzy spadają z drabiny, a drewniani rodzice rozsypują się na kawałki.
- Zbieraj groch - podpowiada Czart - Zbieraj rodziców - woła Matka Boska z kosturem.
Chociaż Turiajgroszek pozbierał rodziców, nie będzie nagrody.
- Nie pokochali. Boh - jęczy.
Ale już wcześniej na scenę wrócił
kiczowaty ład prostych wartości Ikona z jarmarcznym Pantakratorem zawisła na swoim pustym wcześniej miejscu, w objęciach haftowanych zasłonek, wokół niej zapłonęły choinkowe światełka i mdliła słodycz "sierco-szczypatielnych" piosenek. Aktorzy przytulili aktorki. Jakby baśń o Turlajgroszku przemówiła do rozumu i powściągnęła fochy dziewuch oraz-chuligańską chwackość chłopaków z początku spektaklu.
- Za tymi co się kochają także Pan Bóg staje - dźwięczy przesłanie.
Wierszalin przez całe przedstawienie porusza się po bardzo wąskiej grani, między tandetną folkloryzacją, a parodią dziwacznych obyczajów tubylców oglądanych okiem entomologa - między chłopomańskim rozdziawieniem a rechotem. Słobodzianek podsłuchał znakomicie i celnie podsłuchane spolszczył. Piotr Tomaszuk popisał się spostrzegawczością. Imponuje precyzja, z jaką zagrano przedstawienie skonstruowane z rzadką sterylnością. Podobało się w Warszawie, w Edynburgu i Lublinie, wytrzyma je półprawosławny Białystok.
Chciałbym jednak zobaczyć co na to "owady" w swoim środowisku naturalnym - w Narewce, Krynkach, czy Kleszczelach. Czy nie urazi nieumiarkowane Moczenie świętych pieśni na scenie (zranionych już tłumaczeniem) i obnoszenie kalectwa przed oczyma obcych. Jeśli dopatrzą się w przedstawieniu świętokradztwa czy zdrady, to problem twórców przedstawienia - być może przyjdzie turlać groszki.