Artykuły

Waluś w krwawej zawierusze

Tematyka partyzancka dawno już zniknęła z naszych scen. Chyba od czasów inscenizacji dramatu Przeździeckiego "Dzień oczyszczenia" (1962) nie wracano do niej w teatrze (w telewizji i filmie inaczej!). Przed przeszło dwoma laty Teatr Powszechny w Łodzi raz jeszcze cofnął się do czasów wojny pokazując a­daptację "Bołdyna" Putramenta, ale w tym przedstawieniu las i ziemianki pełniły już tylko funkcję scenerii, w której roz­grywał się dramat władzy. Wła­śnie problematyka polityczna, moralna i historiozoficzna stano­wiła istotę łódzkiego widowiska. Sztuka Tadeusza Różewicza "Do piachu" zaskakuje więc pow­rotem do tych specyficznych i odległych realiów. Zaskakuje tym bardziej, że Różewicz od czasów "Kartoteki" nie sięgał w dramatach do okresu wojny, "do­kumentował" teatralnie różne problemy z naszego trzydziesto­pięciolecia, rzecz charakterysty­czna - obracając się niemal wy­łącznie w terenie miejskim. I oto jesteśmy w lesie, w chłop­skim partyzanckim oddziale AK. Ale zarówno lektura tej sztu­ki, jak i zestawienie jej z po­zostałymi dramatami poety wska­zują, że owa wojenno-leśna sce­neria jest tylko sztafażem dla rozgrywającej się współczesnej tragedii jednostki zaplątanej w historię. Tragedii Walusia, wiej­skiego chłopca, który wstąpił do oddziału partyzanckiego, złamał regulamin wojskowy i ponosi za to najwyższą karę. Bowiem świat widziany oczyma Różewicza nie przebacza: nie przebaczył Boha­terowi w "Kartotece" ani Henryko­wi w "Wyszedł z domu", nie prze­baczył Głodomorowi w "Odejściu Głodomora", nie przebaczy więc i Walusiowi. Zanim jednak wojennej sprawiedliwości stanie się zadość, młody bohater, nieświadom za­sadzek, przejdzie przez gorzką szkołę życia. Różewicz z wielką sympatią kreśli obraz wiejskiego chłopca ciekawego wszystkiego, co go otacza. Takim gra go w Teatrze na Woli młody aktor, Andrzej Golejewski. Już w pier­wszym obrazie w ziemiance Go­lejewski pokazuje chłopaka z wiejska gapiowatego, wrażliwego na ludzką krzywdę, nade wszy­stko jednak zachłannie ciekawe­go życia, wypytującego do znu­dzenia o wszystko, co wykracza poza obręb świata znanego mu z autopsji. I ta ciekawość - jak w przysłowiu - będzie pierw­szym stopniem do jego zguby.

Tadeusz Łomnicki, który ma niewątpliwą zasługę w przygo­towaniu prapremiery sztuki Ró­żewicza, w swojej inscenizacji rozmalował partyzancki obrazek w najdrobniejszych szczegółach. Każda scena otrzymała nie tylko dokumentalnie wierną scenerię (las, oprawianie świni, latryna, bicie wszy, golenie i pranie, msza polowa itd.), ale jest pe­dantyczna w swojej dosłowno­ści: tu następuje pełna synchro­nizacja z językiem, jakim po­sługuje się w tej sztuce Róże­wicz, językiem dosadnym, naj­częściej brutalnym, rojącym się od obscenów. I ów "dzień pow­szedni w lesie" - to pierwsza warstwa przedstawienia.

Druga warstwa to sprawy po­lityczne: oddział AK, do którego wcielono oficera NSZ, dyskusje polityczne w kierownictwie ob­wodu i pogadanki polityczne w oddziale, stosunek do komuniz­mu i Związku Radzieckiego. Tę warstwę szkicuje reżyser równie wyraziście jak poprzednią.

Ale całe to bogate tło musi znaleźć należytą przeciwwagę w wątku Walusia. Niestety, w war­szawskiej prapremierze tak się nie dzieje. I chociaż chłopak już w drugim obrazie zostaje schwy­tany na "bandziorce", i będzie tkwił na scenie w każdym na­stępnym, chociaż aktor robi wie­le, by zaznaczyć swoją obecność, jednak jego osoba nie została w inscenizacji Łomnickiego usta­wioną centralnie. Nie chodzi tu, rzecz oczywista, o lokalizację bu­dy z Walusiem, lecz o takie wy­eksponowanie jego wątku, by tragedia chłopca w obrazie os­tatnim była naturalną konse­kwencją obrazów poprzednich. Tymczasem w Teatrze na Woli sceny rodzajowe i polityczne zdominowują wszystko pozostałe, na nich koncentruje się uwaga widzów, tracących ze swej świa­domości sprawę młodego party­zanta, a ściślej rzecz biorąc, re­lację: człowiek i toczące się wo­kół niego wydarzenia.

Oglądając warszawskie przed­stawienie ma się nieodparte wrażenie anachroniczności spoj­rzenia autora na okres okupa­cyjnej partyzantki. Po prostu ów - w gruncie rzeczy schematycz­ny - obraz tamtych lat nagle w teatrze staje się nie środkiem, lecz celem sam dla siebie. Praw­da, że ta nie najlepsza przecież sztuka Różewicza powstawała w okresie 1955-72, ale mimo znacz­nego upływu czasu od nakreśle­nia pierwszych jej szkiców, koń­czył ją Różewicz już w latach siedemdziesiątych. Trudno go więc posądzić o to, że, jak w okresie socrealizmu, zafrapowały go naraz uproszczone dywagacje polityczne.

Natomiast rzecz nabierze inne­go wymiaru, jeżeli przyjąć, że z punktu widzenia teatralnego owe sceny partyzanckie mają charak­ter archetypiczny, są tylko tłem dla zderzenia losu ludzkiego z historią - kwestii nieustannie tentującej Różewicza. Dla spra­wy tego biednego chłopca, który dostał się w bezlitosne tryby, prowadzony jest na postronku jak zwierzę na rzeź, trzymany w psiej budzie i karmiony z pod­stawionej mu miski.

Bardzo ładnie inscenizator zróżnicował stosunek otoczenia do Walusia: od bezduszego dry­lu pilnującego go strażnika, po­przez ironię niektórych kolegów, aż do ciepłego, głęboko ludzkie­go stosunku Sfinksa. Szczególnie udana to rola Józefa Fryźlewi­cza, który postać twardego rzeź­nika wzbogaca o swoistą mą­drość życiową, litość i zrozumie­nie cudzego nieszczęścia.

Przedstawienie w Teatrze na Woli toczy się sprawnie mimo mnogości scen. Tu i ówdzie przy­dałyby się jednak cięcia i to nawet znaczne: klasycznym te­go przykładem może być prolog, który - poza prezentacją pew­nych postaci - nie odgrywa w sztuce ważniejszej roli, można by więc zrezygnować z niego bez szkody.

Ale wspomniane wyżej kon­strukcyjne słabości przedstawie­nia rekompensuje znacznie obraz ostatni. Tu Andrzej Golejewski zaprezentował aktorstwo szcze­gólnie godne uznania. Scena, w której nieświadomy swego losu zbiera przed drogą cały nędzny dobytek, radość z jaką go gro­madzi w drewnianym kuferku, zachłanność, której nie może o­panować, gdy odbiera od Szy­dełki należne mu papierosy, żar­łoczność, z jaką gryzie kiełbasę, którą dał mu na pożegnanie Sfinks - cały ten zespół dzia­łań fizycznych, świetnie podbu­dowujących tekst, wskazuje na dobrą szkołę i niepoślednie umie­jętności młodego aktora. Natomiast za scenę ostatnią, scenę egzekucji, słowa uznania należą się Tadeuszowi Łomnic­kiemu. Reżyser nie poskąpił nam niczego, nie tuszował drastycz­ności sytuacji, jej biologicznego okrucieństwa, wpisał prymity­wizm zachowań człowieka w naj­donioślejszą chwilę jego egzy­stencji - w śmierć. Udało mu się przez to osiągnąć wiele: scena ta mocnym akordem zam­knęła spektakl i, przy całej dyskusyjności jego wymowy, w znacznej mierze uwiarygodni­ła go znaczeniowo i artystycznie, a co najważniejsze - w niej właśnie pojawił się Różewicz, taki, jakim go znamy: poeta z uwagą śledzący okrutny świat, który nie zna litości dla samot­nego i bezbronnego człowieka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji