Artykuły

Adam Kamień: Po prostu wypadłem

Wystąpił w kilkudziesięciu filmach i serialach, ale tak naprawdę znany jest tylko z jednego. Z głównej roli w obrazie Leszka Wosiewicza "Kornblumenblau". Ta kreacja przyniosła mu popularność i nagrodę, statuetkę Brązowego Leoparda na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Locarno. Od tamtego czasu minęło już jednak bardzo wiele lat. Ostatnio zarabiał na życie jako kierowca.

Mieszka niedaleko Warszawy. - Ostatnio sytuacja bardzo mi się skomplikowała. Miałem kolizję i dość mocno rozwaliłem samochód. A że auto od jakiegoś czasu służy mi jako narzędzie pracy, to życie mi się pogmatwało.

Od lat jeździ jako kierowca Ubera.

- W ten sposób zarabiam na życie. Ofert aktorskich mam niewiele. I bardzo trudno byłoby mi wyżyć z tego zawodu.

Dodaje, że czasem grywa, ale są to wyłącznie epizody w serialach. - Był "Klan", "Barwy szczęścia", "Na Wspólnej", "Wojenne dziewczyny". W tym ostatnim filmie fajna rola, choć malutka. Zagrałem żydowskiego lekarza w getcie, a to już było dla mnie zadanie. Są to jednak sporadyczne przypadki i najczęściej epizody z możliwością rozwoju postaci, ale mam chyba pecha, ponieważ grane przeze mnie role jakoś się nie rozwijają. Czasem jest to najwyżej kilka dni na planie filmowym w miesiącu.

Przyznaje, że zawsze miał świadomość, iż ten zawód niesie w sobie określone ryzyko. - Był czas, że dużo grałem. I miałem ciekawe role. Trwało to do 2000 r. A potem jak nożem uciął.

Jakiekolwiek propozycje epizodów, udziału w serialach pojawiały się sporadycznie. Nie wiadomo, dlaczego, bo nie stało się nic, co skreślałoby mnie z listy czynnych aktorów. Po prostu wypadłem. No i zmieniły się czasy: weszli młodzi, zdolni, kreatywni, a ja robię się coraz starszy.

Jego zdaniem kiedyś reżyser miał więcej do powiedzenia. - A teraz głos decydujący mają producenci. Poza kilkoma przypadkami wielkich reżyserów, którzy sami mogą podejmować decyzje, o obsadzie decydują zupełnie inne czynniki.

Brak zainteresowania i propozycji traktował jako chwilową pauzę. - Tak bywa w tym zawodzie. Niestety, okazało się, że w moim przypadku jest to trwały proces.

Wtedy też, jak opowiada, pojawiła się możliwość wyjazdu za Warszawę.

- Skorzystałem z tej możliwości. Na moje szczęście. Trochę inaczej bowiem żyje się w lesie niż w dużym mieście. Inny jest rytm, dynamika, codzienność.

Adam Kamień wielokrotnie stawał przed kamerą, z czasem coraz rzadziej, ostatecznie zniknął.

Najpierw znalazł pracę w okolicy. Ale nie w zawodzie. - Byłem kierowcą - dostawcą w branży chemiczno-kosmetycznej. Zapewnia, że zmiany profesji nigdy nie odebrał jako życiowej porażki. - Wierzę jednak, że przyjdzie taki moment, iż w pełni wrócę do zawodu.

Pochodzi z Ostrołęki. Tam się urodził, wychowywał i uczył do matury. Jako dziecko był bardzo aktywny, śpiewał na różnych akademiach, festiwalach, koncertach. Jak wspomina, w liceum ogólnokształcącym funkcjonował Zespół Małych Form Teatralnych. - Prowadził go polonista Tadeusz Siewierski.

- Nasz repertuar znacznie wybiegał poza szkolne schematy. Wtedy poczułem, że to jest moje życie. I utwierdziłem się, że to jest to, co chciałbym robić.

Poza szkołą udzielał się artystycznie również gdzie indziej. - W Domu Kultury działała Ostrołęcka Grupa Teatralna "Arka" pod wodzą Pawła Opęchowskiego. Jeździliśmy na różne festiwale, zdobywaliśmy nagrody Przez kilka lat w moim mieście odbywały się finały Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego. Poznałem wtedy m.in. młodego kolegę, który wygrał jeden z tych finałów, a po latach został znanym aktorem. Nazywa się Artur Żmijewski.

Teatr, jak zauważa, wypełniał prawie całe jego pozaszkolne życie. Wtedy też zdecydował już, że chciałby studiować w szkole aktorskiej. I tak się stało. Po maturze zdawał do PWSFTviT w Łodzi. Dostał się za pierwszym razem.

- Wcześniej jednak, podczas konsultacji u prof. Waldemara Wilhelma, usłyszałem, że jest tyle pięknych zawodów na "A" i niekoniecznie tutaj muszę szukać szczęścia. Wyszedłem zdołowany. Pomyślałem: gdzie ty się pchasz, człowieku - koleś z prowincji do wielkiego świata. Później poczułem jednak bunt w środku, bardzo się wkurzyłem i uznałem, że pójdę i spróbuję. Wbrew wszystkiemu i wszystkim. Tak też zrobiłem. Było warto.

Studiował pięć lat. - Miałem poślizg, musiałem powtórzyć drugi rok. Dlaczego? Nie dla wszystkich wykładowców nadawałem się na aktora.

Już wtedy, po cichu, jak to określa, w tajemnicy zagrał w filmie Filipa Bajona "Biała wizytówka". - To był mój debiut, drobna rola, epizod. Normalnie powinni mnie za to wywalić z uczelni, ale uratował mnie dziekan Michał Pawlicki.

Dwa lata później, na trzecim roku, pojechał na zdjęcia do filmu "Kornblumenblau" reżyserowanego przez Leszka Wosiewicza. - Główną rolę grać miał Piotr Polk, ale w ostatniej chwili coś się zmieniło. Odbyły się zdjęcia próbne, które wygrałem.

Rola Tadeusza Wyczyńskiego "Bławatka" okazała się aktorskim odkryciem. - To było trudne zadanie, gdyż główny bohater musiał umieć grać na instrumentach muzycznych. To była oczywiście jedna z trudności. Sama tematyka nie była łatwa. Film realizowano w obozach w Oświęcimiu i Majdanku, zdjęcia odbywały się w prawdziwych celach śmierci. Kręciliśmy jakby na cmentarzu. A do tego była zima. To było ogromne wyzwanie.

Grał młodego, zdolnego muzyka, który za konspiracyjną działalność znalazł się w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. - Bardzo chciał przeżyć. I przeżył, ponieważ grał blokowemu jego ulubioną, tytułową piosenkę. A po wkroczeniu wojsk radzieckich ochoczo grał im Katiuszę. Też byle przeżyć.

Film spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem, zdobył wiele nagród, m.in. za reżyserię otrzymał Złote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. - Poczułem się zauważony, to mi otworzyło drzwi. Zresztą ja też otrzymałem nagrodę - na Festiwalu Filmowym w Locarno za najlepszą pierwszoplanową rolę męską.

Studia ukończył z oceną bardzo dobrą. I świadomością, że jest coś wart, skoro zagrał główną zauważoną rolę. - To dawało wiarę, że może być tylko lepiej.

Szukał pracy w teatrze. Wybrał Gdynię. Teatr Muzyczny im. Danuty Baduszkowej. Dlaczego akurat Gdynia? - To był mój wymarzony teatr. Dyrektor Jerzy Gruza przyjął mnie do pracy.

Na scenie Teatru Muzycznego występował jednak tylko przez rok. - To był czas, kiedy Jerzy Gruza kończył pracę w Gdyni. I nie dawał gwarancji na przyszłość. Niemniej udało mi się wystąpić w głównej roli w spektaklu dla dzieci "Ja kocham Rózię" Andrzeja Korzyńskiego. Grałem też w innych przedstawieniach.

Jak mówi, w tym czasie było sporo propozycji filmowych, ale przeszkodą okazała się odległość. - Chcieli mnie mieć w Warszawie. A mnie praca w Gdyni bardzo się podobała.

Kiedy w końcu pojechał na zdjęcia próbne do francuskiego filmu w reżyserii Oliviera Gerarda "Pas de deux", wygrał je. I zagrał główną rolę. - To była fajna przygoda. Bo mogłem wreszcie zatańczyć na planie filmowym, a także mówić w języku angielskim. Wystąpiłem u boku Magdy Wójcik i takiej gwiazdy jak Claire Bloom. W Polsce ten film nie był jednak emitowany, nie trafił do kin.

Opowiada, że jedna ze scen kręcona była w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. - Dyrektorem tej placówki był Maciej Prus, który wcześniej był moim profesorem w Lodzi. Poszedłem się z nim przywitać. A on powiedział, że na tej scenie realizowany będzie znany musical "Metro". I że może mnie umówić z Januszem Józefowiczem i Januszem Stokłosą. Wiedział bowiem, że dobrze się czuję w muzycznym repertuarze.

W efekcie zagrał w "Metrze". Jedną, jak to określa, z ciekawszych ról. - Dzięki temu razem z całym zespołem miałem okazję wystąpić na Broadwayu. Ta przygoda z "Metrem" trwała przez rok. I nie było żadnej możliwości, aby w tym czasie robić coś innego.

Dlaczego odszedł? - Spektakl wciąż był na afiszu. Ja odszedłem, kiedy występowaliśmy w Nowym Jorku. Zostałem w Ameryce. Chciałem tam pomieszkać, spróbować sił w tym fantastycznym mieście. Byłem ciekawy, czy sobie poradzę. Mogłem sobie na to pozwolić, gdyż w Polsce nie miałem rodziny i żadnych zobowiązań.

Zaprzyjaźnił się z amerykańskim aktorem. I razem z nim pracował w cateringu. - Obsługiwaliśmy przyjęcia, bankiety, różne imprezy. Całkiem dobrze zarabiałem.

Szukał oczywiście możliwości w show-biznesie. - Raz się udało. Załapałem się jako model na pokaz mody. Potem miałem pomysł, aby pojechać do Los Angeles, do Kalifornii. Wszak tam jest centrum filmu. Wierzyłem, że dam sobie radę.

Niestety, nie zdążył. Zadzwonił bowiem Jan Jakub Kolski i zaproponował mu udział w filmie "Cudowne miejsce". - To była główna rola, księdza Jakuba. Szybko zatem wróciłem do kraju. Ba, leciałem jak na skrzydłach. Ciekawe wyzwanie. Później w kolejnych produkcjach tego reżysera zawsze miałem miejsce w jego filmach. Aż do 1999 r.

W tym czasie pojawił się również m.in. w roli Helmuta w obrazie "Deborah" Ryszarda Brylskiego i psychoterapeuty w "Księstwie" Andrzeja Barańskiego. Były to jednak kreacje drugoplanowe. - Tak już zostało, choć nie brakowało ciekawych ról. Coś się działo, ja też się zmieniałem.

Wielokrotnie pojawiał się również na planie Teatru Telewizji. Występował w spektaklach Jana Jakuba Kolskiego, Leszka Wosiewicza. Dwukrotnie do współpracy zapraszał go Waldemar Krzystek. - Zagrałem też w filmie tego reżysera "Nie ma zmiłuj".

Sił próbował również w stacjonarnym teatrze. - Poszedłem na rozmowy do Teatru Nowego w Łodzi. Niestety, pracy nie dostałem. Ale to był dobry okres w mojej pracy filmowej. W 2000 r. na Festiwalu w Gdyni występowałem w trzech produkcjach. I to był koniec.

Nie ukrywając żalu, stwierdza, że jakby o nim zapomniano. - Byłem gotowy do pracy, ale rzadko coś się działo. Na pól roku pojechałem ponownie do Ameryki, ale ta wizyta w USA miała już zupełnie prywatny, rodzinny charakter. Po powrocie przez półtora roku pracowałem jako kierowca zaopatrzeniowiec. Trzeba było sporo dźwigać i skończyło się kontuzją, a potem operacją. Wtedy pojawiła się propozycja występu w filmie Bartosza Brzeskota "Antyterapia". Ciekawa, spora rola, ale film prawie w ogóle niezauważony, bez dystrybucji w kinach.

Nie widząc żadnych perspektyw, zdecydował się na wyjazd do Niemiec. - Pojawiła się okazja opieki nad starszym mężczyzną. Pojechałem zatem jako opiekun. Trwało to siedem lat. Wracałem na chwilę do kraju, ale żyłem w Niemczech.

Wrócił do Polski ze względów osobistych. - Mam tam jednak przez cały czas otwarte drzwi. Na razie zabrałem się do pracy na rzecz Ubera. Przypomniałem się także branży i zacząłem grać epizody w serialach. Ale nie wiem, na jak długo. Myślę o wyjeździe. Sądzę, że lada dzień pojadę do Niemiec do pracy. To znowu będzie opieka nad starszą osobą. Nie mam wyboru. Ile można żyć w niepewności, a jestem coraz starszy. Potrzebujemy z żoną stabilizacji. Nie mogę wiecznie czekać na aktorskie wyzwania. Trzeba żyć. Jak widać - pracując w innej dziedzinie. Widocznie taką rolę mam teraz do zagrania.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji