Artykuły

Łukasz Kustrzyński: Proste sprawy

- Mam nadzieję, że nasi widzowie zrozumieją sytuację teatru i wyciągną do nas pomocną dłoń świadomi tego, że produkt, który im dajemy i za który - być może - poprosimy o pieniądze, nie jest do końca tym, do czego się przyzwyczaili - o sytuacji Teatru Ateneum w Warszawie podczas pandemii mówi Łukasz Kustrzyński, kierownik działu marketingu i komunikacji, w rozmowie z Hubertem Michalakiem z cyklu "Rozmowy czasu kwarantanny" w portalu Teatrologia.info.

Hubert Michalak: W czym przeszkodziła Teatrowi Ateneum epidemia koronawirusa?

Łukasz Kustrzyński: Przede wszystkim w tym, że mieliśmy w marcu otworzyć czwartą scenę. 27 marca w budynku Związku Nauczycielstwa Polskiego przy Wybrzeżu Kościuszkowskim 35, pokazać mieliśmy na otwarcie nowej sceny premierę "Kwartetu" Ronalda Harwooda w reżyserii Wojciecha Adamczyka z obsadą: Marzena Trybała, Magdalena Zawadzka, Krzysztof Gosztyła i Krzysztof Tyniec. Główne wejście na scenę oznaczyliśmy neonem z napisem "Teatr Ateneum", który teraz wisi trochę smutno, a wieczorami świeci, choć niewiele z tego świecenia jeszcze wynika. Byliśmy wszyscy w wielkim pędzie z pracami wokół sceny, zależało nam by zdążyć na termin premiery.

Jak zareagowaliście na ogłoszenie o zamknięciu instytucji kultury?

- Wraz z działem literackim siedzieliśmy 11 marca przed komputerem i oglądaliśmy wystąpienie premiera Mateusza Morawieckiego i ministrów, w tym ministra Łukasza Szumowskiego i ministra Piotra Glińskiego. Pamiętam moment, w którym premier zaczął wyliczać co zostanie zamknięte w związku z epidemią i powiedział, że obok żłobków, szkół czy uczelni wyższych zamknięte zostaną również instytucje kultury. "To nie jest czas na chodzenie do muzeów, kin i teatrów" - pamiętam również i taki komentarz, który szybko pojawił się w sieci. Trudno przywołać wszystkie emocje, które się w nas wtedy pojawiły. Z jednej strony była to, oczywiście, wściekłość. Z drugiej - pełne zrozumienie, bo przecież są sprawy ważne i ważniejsze, to nie podlega dyskusji. Przyznaję, że pojawiła się również pewna ulga, do której nikt z nas chyba do końca nie chciał się przyznać: pomyśleliśmy, że skoro otwarcie się trochę przesunie, na pewno zdążymy ze wszystkimi pracami. Dziś może to zabrzmieć śmiesznie, ale wtedy niepokoiliśmy się przede wszystkim o neon, którego umieszczenie wiązało się z uzyskaniem bardzo wielu pozwoleń. Zatem emocji było sporo i były bardzo różnorodne. Tuż po konferencji premiera zadzwonił do nas dyrektor Paweł Dangel zwołując zebranie kryzysowe, w trakcie którego mieliśmy spróbować ustalić co robić dalej.

Czym się wówczas kierowaliście? Nikt przecież nie wiedział co się wydarzy później.

- Wiedza to jedno, ale również wyobraźnia nam nic nie podpowiedziała. Lockdown został początkowo ogłoszony na dwa tygodnie, od 12 do 25 marca. Jednak nikt nie zdawał sobie sprawy ze skali nadchodzących wydarzeń, z tego, że epidemia to zjawisko, które na pewno nie skończy się po dwóch tygodniach. Dyskutowaliśmy o tym, czy odwoływać przedstawienia do końca marca, czy jednak te z samej końcówki miesiąca zostawić w repertuarze, zwłaszcza, że były one wyprzedane do ostatniego miejsca. Kilka pokazów z końca miesiąca postanowiliśmy wtedy pozostawić w repertuarze z nadzieją, że po dwóch tygodniach wszystko w magiczny sposób się ustabilizuje i wirus zniknie. Nie zniknął, jak wiemy. Nasz brak wyobraźni zapewne był podobny jak w przypadku pracowników każdego innego teatru. Dopiero później zrozumieliśmy, jak bardzo nie wiemy z czym się takie zagrożenie wiąże i jak bardzo nie potrafimy sobie z nim poradzić. Widać to zresztą, moim zdaniem, w obecnej działalności instytucji artystycznych i instytucji kultury.

Co masz dokładnie na myśli?

- Chodzi mi o to, w jaki sposób instytucje te obecnie starają się działać. Moim zdaniem te działania są nietrafione, bo nie dostaliśmy - my, ich pracownicy - ani chwili na refleksję nad nową sytuacją. A przecież potrzeba czasu by się ukonstytuować w nowych warunkach, i dotyczy to zarówno każdego z nas indywidualnie jak i instytucji. Teatry zaczęły stosować najbardziej oczywiste rozwiązanie czyli komunikację przez media społecznościowe: pokazywać rejestracje spektakli, nagrywać wiersze czytane przez aktorów itd. Niemal wszyscy robią to samo, ale trudno nam poddać nowe warunki namysłowi, nie mamy na to czasu.

Jak rozumiem nie jesteś zwolennikiem prezentacji nagrań przedstawień w sieci?

- Odpowiem ci anegdotą. Pewien teatr, którego nazwy nie wspomnę, transmitował niedawno jedno ze swoich przedstawień. Miałem wątpliwą przyjemność zobaczyć tę rejestrację. Przyznam, że byłem zszokowany, że komuś przyszło do głowy upublicznienie takiego materiału.

Co z nim było nie tak?

- Nagranie było zrealizowane z jednej kamery ustawionej centralnie. To sprawia, że nie widać wiele i równie niewiele słychać. Moim zdaniem jeśli teatry wypuszczają rejestracje spektakli, to powinny zapewnić im przyzwoitą jakość techniczną, bo technika wspiera kształt artystyczny przedstawienia. Nagranie, o którym przed chwilą wspomniałem nie niosło ze sobą kompletnie żadnych emocji właśnie z powodu fatalnej jakości technicznej. Na małym ekranie laptopa przy tak wykonanej rejestracji nie widać aktorów ale cienie, które poruszają się po scenie, nie widać gry świateł a jedynie to, że czasami jest jasno, czasami ciemno itd. Pojawia się więc podstawowe pytanie: "po co to robić?". Oczywiście istnieją dobre rejestracje: zrobione przy użyciu wielu kamer, profesjonalnie zmontowane, kręcone bez widowni, a więc z możliwością wykonania dubli. Zapisy takie świetnie się sprawdzają na użytek obiegu wewnątrzteatralnego: na potrzeby wysyłki festiwalowej, przy pracy nad wznowieniami czy zastępstwami. Ale nawet i one nie dościgną jakości teatru telewizji, który posługuje się zupełnie innymi narzędziami. Wydaje mi się więc, że wypuszczając teatralne archiwa do sieci musimy widza przygotować na to co zobaczy.

Masz pomysł na to, w jaki sposób komunikować widzom taki temat?

- Na pewno złym wyjściem jest powiedzieć publiczności "robimy to, bo nic innego nam nie przychodzi do głowy, choć wiemy, że to, co pokazujemy nie jest dobre". Może rozwiązaniem byłoby wytłumaczenie różnicy między wewnętrznym zapisem archiwalnym a realizacją telewizyjną? Nagrania przedstawień, tak powszechnie wypuszczone do sieci, są w moim odczuciu gwałtem na teatrze, i nie jestem odosobniony w tej opinii. Ale co robić gdy nasza podstawowa działalność, produkowanie spektakli, jest niemożliwa? Albo możliwa w sposób niepełny i radykalnie odmienny niż ten, do którego przywykliśmy? Nie wiem.

Kto w Teatrze Ateneum podjął decyzję o tym, że nie upowszechniacie nagrań? Czy to była decyzja artystyczna, ekonomiczna czy formalna, związana np. z prawami autorskimi?

- Ostatecznie jeszcze jej nie podjęliśmy. Czekamy na to, co się wydarzy. Jeśli sytuacja się wydłuży, a wiele na to wskazuje, to zapewne sięgniemy po narzędzia, które przed chwilą skrytykowałem. Ale sięgniemy po nie przygotowani. Rozważamy rejestrację wykonaną teraz, bez udziału publiczności, z zachowaniem reguł sanitarnych. Nagranie takie zostanie wykonane z myślą o pokazie na domowym komputerze i z pełną świadomością tego jak ważna jest techniczna strona przedsięwzięcia, kluczowa do przekazania jakości artystycznej. Jeszcze przed wakacjami chcemy przygotować taką testową rejestrację - wybraliśmy już konkretny tytuł. Zależy nam też na profesjonalizacji takiego wydarzenia: szukamy platformy, która pozwoli nam kontrolować to, do kogo ten materiał dociera.

Zamierzacie sprzedawać cyfrowe bilety?

- Można to tak nazwać. Paywall albo pay-per-view to mechanizmy, nad którymi się zastanawiamy. Oczywiście nie będziemy sprzedawać biletów w regularnych cenach, myślimy o symbolicznych kwotach. A pieniądze są ważne, bo teatr w okresie pandemii nie generuje żadnego przychodu.

To być może najpoważniejszy problem wszystkich teatrów.

- Dla teatrów dotowanych mniejszy niż dla prywatnych. Teatr Ateneum na przykład jest umocowany w miejskim systemie finansowania, ma budżet, który jednak pokrywa wyłącznie koszty stałe; na nowe produkcje zarabiamy sprzedażą biletów. Mam nadzieję, że nasi widzowie zrozumieją sytuację teatru i wyciągną do nas pomocną dłoń świadomi tego, że produkt, który im dajemy i za który - być może - poprosimy o pieniądze, nie jest do końca tym, do czego się przyzwyczaili. Oczywiście będziemy się starać, by był on jak najbliższy ich oczekiwaniom, ale wiemy, że transmisja przedstawienia od samego przedstawienia się różni.

Teatry na różne sposoby starają się utrzymać relację z publicznością, decydują się też na formy kontaktu inne niż nagrania spektakli. Wy przygotowaliście przebój internetu, pandemiczną wersję Jeszcze w zielone gramy w wykonaniu zespołu artystycznego i zaprzyjaźnionych twórców. Jak doszło do tego wykonania?

- Mieliśmy przeczucie, a nawet, nieskromnie mówiąc, byliśmy od początku pewni, że nagranie będzie hitem. Gdy rozmawialiśmy e-mailowo z naszym zespołem kryzysowym - dyrekcją, działem literackim, działem promocji i kierownikiem muzycznym - sam pisałem: "jestem pewien, że to będzie hymn okresu zarazy". Wszyscy byliśmy tym podekscytowani mając przeczucie, że przygotowujemy rzecz ważną i z wielkim potencjałem. Tak się faktycznie stało: dzisiaj rano w drodze do pracy włączyłem w samochodzie Trójkę i usłyszałem naszą wersję "Jeszcze w zielone gramy"! Zatem: byliśmy przekonani, że nagranie odniesie sukces, ale jego popularność przerosła nasze oczekiwania. W ciągu tygodnia od premiery piosenka została odtworzona ponad milion razy, w mediach społecznościowych przekaz dotarł do kilku milionów ludzi. Ponadto utwór spodobał się mediom tradycyjnym stając się gorącym tematem w kilku komercyjnych stacjach telewizyjnych i żelaznym punktem playlist w wielu stacjach radiowych. Zgaduję, że przy okazji kolejnych rocznic tego, co się właśnie dzieje, utwór będzie powracał na anteny.

A jak zareagowała na nagranie wasza publiczność?

- Takiej ilości ciepłych słów, jaką dostaliśmy od widzów, nie mógłbym sobie wyobrazić. I nie mówię tylko o komentarzach w mediach społecznościowych, ale i o - dosłownie - tysiącach e-maili. Były wśród nich opowieści rozkładające na łopatki. Pisały do nas na przykład osoby pracujące w służbie zdrowia opowiadając, że gdy wracają do domów po kilkunastogodzinnym dyżurze, w trakcie którego są świadkami cierpienia i śmierci ludzi, słuchają tej piosenki i ona dodaje im nowej siły. To są proste, ale kto wie czy nie najważniejsze sprawy. Klip działa i niezależnie od nas przynosi radość, co jest dla nas krzepiące i ważne. Dobrze jest robić rzeczy dobre.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji