Artykuły

Dobromir Dymecki. Spełnienie zamiast sukcesu

- Trzeba być bardzo uważnym, żeby się uchronić od wypalenia zawodowego, ale trzeba też mieć warunki, w których można sobie na to pozwolić, a nie każdego na to stać - mówi Dobromir Dymecki w Wysokich Obcasach, dodatku do Gazety Wyborczej.

Paulina Reiter: Na wstępie zaznaczę, że jestem pana wielką fanką. - Och! Dziękuję bardzo. Czy takie uwielbienie, które spotyka pana, coś panu robi? - Na pewno jest to bardzo miłe i przyjemne, daje poczucie sensu, ale uczciwie przyznam, że aż tak dużo mi nie robi. Nie cieszą pana oklaski? - Cieszą, ale nie mam wielkiej potrzeby stereotypowo rozumianego sukcesu i pracę wykonuję bardziej z własnej potrzeby. Kluczowe jest dla mnie to, czy ta praca daje mi satysfakcję, spełnienie. Jeśli dodatkowo daje radość innym, to się cieszę i jestem wdzięczny, chętnie się tym dzielę, ale żeby to robić wyłącznie dla poklasku? Nie.

Bo tak rozumiany sukces według mnie dotyka głównie sfery ego. Tymczasem z perspektywy ciała nie ma wielkiego pożytku. Okupiony jest często wielkim wysiłkiem, zarzynaniem się. Odniosłeś sukces, ale czujesz się zmęczony, chory, nadwyrężony. Czyli ten sukces nie jest tylko przyjemnością, ale też destrukcją. Widzę w takim zachowaniu jakiś rodzaj autoagresji, stawiania samego siebie w sytuacji opresji. A ja od dłuższego czasu mam taką refleksję, że nie chcę tego. Że trzeba słuchać siebie, czuć, czego w tej chwili potrzebujesz, rozumieć, jakie są twoje ograniczenia. I że nie warto się tak katować.

Są takie zawody, w tym zawód aktora, w których człowiek wystawiony jest na widok. Stoisz na scenie i wszyscy na ciebie patrzą. Z pewnością tak jest, że na początku miałem deficyt widzialności, potrzebę bycia zauważonym. Ale potem, również wskutek wieloletniej terapii, zrozumiałem, że chcę się skupić nie tyle na zadowalaniu innych, ile na tym, co dla mnie jest ważne i istotne. Uwielbienie, które aktor dostaje od publiczności, może być pułapką, bo jednego dnia je dostajesz, a innego nie. Wtedy jesteś w zależności od tego, co ludzie powiedzą. A teraz jest czasami odwrotnie - ludziom coś się podoba, a ja średnio jestem z tego zadowolony, bo proces nie był fajny, bo ja się niewiele podczas tej pracy nauczyłem. I na odwrót - że komuś coś się nie podoba, a ja czuję się spełniony i mam poczucie, że to była niezwykła przygoda, że dużo się nauczyłem i że to było dla mnie ważne doświadczenie.

Możemy zrobić krok wstecz? Wrócić do Konstantynowa Łódzkiego?

- Moje dzieciństwo to są lata 90. Mieszkaliśmy w M3 na blokowisku, pokój dzieliłem ze starszym o pięć lat bratem. Jego zawsze było na wierzchu. Słuchałem tego co on, czyli techno i zespołu The Prodigy. To był czas pierwszych łódzkich parad techno, prawdziwy szał. Miałem poczucie wolności i wyzwolenia. Okres liceum to breakdance, życie moje i moich przyjaciół kręciło się w zasadzie wokół tańca.

A rodzice?

- Tata prowadził zakład włókienniczy, jak na łodzianina przystało. Ale na początku lat 90. to wszystko szlag trafił, przemysł włókienniczy zaczął padać, pojawiły się chińskie towary, tańsze, nie opłacało się produkować i zakład splajtował. Wtedy moja mama założyła sklep i cała moja rodzina żyła z tego sklepu. Tata sezonowo pracował jako hipoterapeuta. Sklep w końcu też został dojechany, bo jeszcze w połowie lat 90. drobny i średni handel się opłacał, ale potem pojawiły się pierwsze supermarkety, dyskonty i nasz sklep padł. Rodzice przeszli na emeryturę, tata zaczął dorabiać jako ochroniarz.

Do kogo jest pan bardziej podobny?

- Z wyglądu jestem podobny do ojca, z charakteru jestem mieszanką. Po mamie mam pracowitość, bycie odpowiedzialnym, dbałość o ludzi. Po tacie - osobliwe poczucie humoru, pewnego rodzaju luz, dystans, niebranie rzeczy zbyt serio.

Skąd wziął się teatr?

- Zaczęło się już w podstawówce. Nasz nauczyciel historii prowadził kółko teatralne. Bardzo go lubiłem, podobał mi się jego humor. Była jakaś rocznica reymontowska, a myśmy wystawiali własny tekst oparty na "Trainspotting", Reymont pojawiał się tylko dla żartu - przechodziłem koło regału, wyjmowałem książkę i mówiłem: "O, Chłopi!". A cały spektakl był o braniu narkotyków. Była w tym jakaś anarchistyczna odwaga, która mi imponowała.

To wcześnie pan wiedział, kim chce być.

- Nie wiedziałem. Wokół szkoły aktorskiej krążą przecież legendy! Że zdają tam miliony, że trudno się przebić. Nawet o tym nie myślałem. Byłem zapatrzony w brata, którego pasjonowały komputery, potem zaś zaciekawiła mnie biologia i medycyna. I faktycznie dostałem się na kierunek medyczny i studiowałem tam pół roku. Ale w czasie liceum zapisałem się też do teatru amatorskiego Pod Lupą w Łodzi, w domu kultury. Mieliśmy tam zresztą wspaniałą grupę ludzi pod wodzą niezastąpionej pani Tereski, z częścią z nich do dziś mam kontakt. Zdawałem do szkoły aktorskiej równolegle z medycyną, ale się nie dostałem.

Rozczarowanie?

- Nie. Byłem bardzo szczęśliwy. Bo całkiem nieźle mi poszło. Nie spodziewałem się, że się dostanę, nauczyłem się dwóch tekstów, monologu Hamleta "Być albo nie być" i jakiegoś wiersza, i na tym dojechałem aż do trzeciego etapu, a myślałem, że odpadnę na pierwszym.

Dla mnie to był sukces. Pomyślałem: no, chłopie, jak się przygotujesz, to się dostaniesz. I tak faktycznie było.

I jak?

- I wtedy przyszło rozczarowanie. Nagle to się staje bardzo prozaiczne, odsłaniają się kulisy, widzisz uwikłania, że ten profesor tego nie lubi, a z tym będziecie mieli zajęcia, bo chociaż już nie pracuje w zawodzie, to jednak w szkole zatrudniony być musi. Pojawia się rywalizacja między studentami, bo to jednak jest zawód, w którym się rywalizuje, taki był przekaz. Ale z czasem okazało się, że nasz rok jest inny, zgrany, że wcale nie musimy ze sobą rywalizować. Stamtąd wyniosłem początki myślenia zespołowego, które dziś mi towarzyszy - że ważne jest, by uwzględniać wszystkich w grupie.

Czyli aktorstwo jako gra zespołowa?

- W tej kwestii są rzecz jasna dwie szkoły, falenicka i otwocka. Jedna jest taka, że gra się zespołowo, że zespół to jest to, co w teatrze jest kluczowe. No i są tacy, co uważają, że to gra solowa, idą tylko po swoje. Takich aktorów też znamy i to też jest jakaś droga, ale ona wydaje mi się bardzo samotna i taka, że nie bierze jeńców - wiadomo, jak ktoś jest z przodu, to znaczy, że ktoś musi być z tyłu. I nie chodzi mi o to, kto jakie ma zadanie, tylko czy widzi tych dookoła siebie.

Gdzie jest teraz pana horyzont?

- Ostatnimi czasy więcej zacząłem pracować w filmie i to z kinem europejskim wiązałem swoje najbliższe plany, nadzieje. Ale to są horyzonty z tamtego świata, bo jak na razie wszystkie moje dotychczasowe plany zawodowe runęły w gruzy bez jasnej perspektyw, co dalej. Jesteśmy w sytuacji zawieszenia, dlatego bardzo trudno mówić o horyzontach. Teraz myślę o najprostszych czynnościach, jak wyjście z domu i przejście się po parku. Rzeczywistość wokół nas się radykalnie zmieniła i nikt nie wie, jak będzie, oprócz tego, że będzie źle. Dlatego marzenia ograniczam do życzenia sobie powrotu do rzeczywistości, w której wszyscy będą cali i zdrowi i uda nam się dokończyć to, co już zaczęliśmy. Nie jestem typem człowieka, który za wszelka cenę sięga po swoje, raczej jestem typem obserwatora, który czerpie z tego, co jest wokół i co przychodzi. Więc skoro jesteśmy przy filmach, a nawet kinie europejskim, to jeśli to przyjdzie, będę bardzo szczęśliwy i to będzie dla mnie spełnieniem. Ale nie będę się dla tego zarzynał.

Tego zarzynania się było trochę?

- Było. Doprowadziło do czegoś na kształt wypalenia zawodowego. To w naszym środowisku wciąż temat tabu, a uważam, że dotyka wielu artystów. U nas się o tym nie mówi, bo ludzie boją się, że nie dostaną pracy, jeśli się okaże, że nie są w pełni sił twórczych. Długo nie rozumiałem, co się ze mną dzieje, dlaczego nagle traciłem pasję i praca nie daje mi satysfakcji. Trudno mi też było się przed sobą samym przyznać, że doświadczam czegoś takiego.

Robiłem coś, bo musiałem, a nie jak kiedyś - że chciałem. Robiłem, bo musiałem zarobić pieniądze, żeby mieć za co żyć.

Uważa pan, że wypalenie to naturalny etap kariery czy że raczej ta frustracja wynika z prekaryjności tego zawodu?

- Jedno nie wyklucza drugiego. Nadmierna eksploatacja musi w końcu doprowadzić do fazy wypalenia. A dla takiej osoby jak ja, ze skłonnością do pracoholizmu, to podwójne wyzwanie. Trzeba być bardzo uważnym, żeby się uchronić od wypalenia, ale też trzeba mieć warunki, w których można sobie na to pozwolić, a nie każdego na to stać. Mówi się o nowym zjawisku kreariatu, czyli pracy kreatywnej, za którą stoją umowy śmieciowe i projektowy styl pracy bez pewnej przyszłości. Taki styl pracy przy niedużych zarobkach jest potwornie eksploatujący i stresujący.

Dużo się ostatnio mówiło o godności pracy w teatrze.

- Owszem. W filmie jest o tyle łatwiej, że można być docenionym finansowo za pracę, także liczba godzin pracy jest lepiej unormowana. Żeby przesunąć dzień zdjęciowy, to są ogromne koszty, nikt sobie na to nie pozwala, jeśli naprawdę nie jest zmuszony. Łatwiej też trzymać granice, bo jest to spotkanie chwilowe. Teatr to długofalowy projekt i właściwie staje się czymś więcej niż miejscem pracy, bo jest czymś na kształt rodziny. Zdarza się, że garderoba jest pełna dzieci i psów, bo ktoś nie ma ich z kim zostawić. Trudno tu radykalnie oddzielić zawodowe od prywatnego. I to jest ten przyjemny, spontaniczny aspekt, który daje dużo energii i poczucie, że masz ludzi, którym możesz w pełni zaufać. Ale w takich warunkach też łatwiej kogoś naruszyć. Dlatego wciąż szukamy złotego środka, systemu, żeby nie było tego kombinowania, siedzenia po godzinach, przestawiania prób z dnia na dzień. To są na pewno wyzwania dla ludzi teatru, jak uregulować system pracy bez ponoszenia kosztów artystycznych, żeby wszystkie strony były zadowolone i żeby nie dochodziło do nadużyć. Wiele takich rozwiązań jest już wprowadzanych i to jest bardzo budujące. Natomiast obecnie główna walka będzie się rozgrywała o przetrwanie. Oczywiście taka sytuacja jak teraz pokazuje, że ten etat staje się nagle ogromnym przywilejem, podstawową gwarancją przetrwania, bo dzięki niemu jest jakiś stały minimalny dochód i będzie można przeżyć. I z jednej strony jestem wdzięczny, bo widzę, jak mój teatr stara się pomóc w tej trudnej sytuacji, że nie zostawia nas samych, a z drugiej strony myślę o całej masie artystów, którzy są zatrudniani na umowach-zleceniach czy o dzieło i w tej chwili zostali na lodzie. Pandemia pokazuje, jak bardzo ten system stał na glinianych nogach.

A czego pan się dziś boi?

- W pierwszej chwili było dla mnie bardzo trudne to, że cała moja praca została odwołana, na czele z ważnym dla mnie filmem na Sardynii, do którego przygotowywałem się od dłuższego czasu. W tej chwili natomiast czuję nieokreślony niepokój, pomimo że wszyscy moi bliscy są w bezpiecznych miejscach i przestrzegają zasad izolacji. To, czego mam się bać, okaże się dopiero po pandemii, jak zobaczymy, jaka będzie rzeczywistość i co jest realne, a nie tylko wyobrażonym scenariuszem. Mógłbym ich sobie w tym stanie braku danych stwarzać tysiące, ale nie chcę się nakręcać i staram się myśleć racjonalnie.

Przeżywam raczej pewnego rodzaju niezgodność. Bo z jednej strony siedzę w domu i zajmuję się właściwie tym, co sprawia mi przyjemność, czyli prostymi czynnościami domowymi, a z drugiej strony ogarnia mnie fala ogromnego przygnębienia i smutku, kiedy czytam newsy czy widzę obrazy jak z wojny, gdy uświadamiam sobie, że tuż obok ludzie walczą o życie, tracą pracę i dorobek, narażają się, ratując innych.

W filmie "Nic nie ginie", który miał mieć premierę przed wybuchem pandemii, zagrał pan terapeutę.

- Tak, ale staraliśmy się nie budować obrazu terapeuty jako profesjonalisty, to raczej obraz człowieka, który też odsłania swoje słabości, niepewność, a momentami jest zupełnie pogubiony. Kalina Alabrudzińska, reżyserka, obdarza swoich bohaterów ogromną czułością, pozwala im być w pełni ludzkimi z tym, co w nas silne, ale i słabe. To jej czułe podejście objawia się też w pracy z aktorami. Każdego traktuje indywidualnie i podmiotowo. I nie boi się aktorów.

A reżyserzy się boją?

- Czasami się zdarza nawet u największych. W dodatku do "Irlandczyka" Scorsese opowiada, że gość od efektów specjalnych mówi mu, że Pacino, jak mu się doda efekty, to w tej scenie będzie miał 40 lat, ale rusza się, jakby miał 70, i musi to zrobić dynamiczniej. I Scorsese mówi: "Ja mu tego nie powiem. Ty idź". A Kalina nie tylko się nie boi, ale też dzielnie poprowadziła grupę kilkunastu studentów wydziału aktorskiego, bo "Nic nie ginie" jest ich dyplomem, a zarazem debiutem Kaliny. Uważam, że wyszedł bardzo oryginalny film, że takiego języka w polskim kinie bardzo brakuje. Pewnej pogłębionej prostoty. To szalenie odświeżające i inspirujące.

Ten gatunek bardzo do pana pasuje, bo to jakby smutna komedia?

- Tak, ja również ten gatunek uwielbiam. Po pierwszych pokazach odzew publiczności był taki, że film ma właściwości terapeutyczne. Ludzie wychodzą z niego dobrze nastrojeni, poruszeni, otwarci na rozmowę, widocznie ta czułość do nich przemawia. Dla mnie to film idealny na dzisiejsze czasy, który pomaga oswoić lęki.

Tuż przed pandemią odbyła się w Teatrze Rozmaitości premiera spektaklu "Wciąż wracać do domu" Magdy Szpecht, w którym pan gra. To opowieść o plemieniu, które przetrwało katastrofę. Rzeczywistość zaczyna doganiać dystopijne fikcje?

- Te obrazy za oknem to są obrazy, o których się mówiło od dłuższego czasu, właściwie to było w jakimś sensie do przewidzenia. Wszyscy wiedzieli, że nadejdzie katastrofa, od dawna mówią o tym naukowcy, ale też artyści. Już od kilku lat powstaje cała masa dzieł poświęconych katastroficznej przyszłości. Mnie przeraża jedno - że przy takich prognozach klasa polityczna zrobiła tak niewiele. I nikt nie pokusił się nawet o to, by stworzyć procedury, jak zarządzać tak wielkim kryzysem epidemicznym. To widać teraz w tych chaotycznych działaniach. Dotyczy to całego świata. Mam nadzieję, że to potrząśnie trochę tymi u władzy i przestaną się zajmować tylko walką o władzę, a zadbają o planetę i obywateli.

**

"Nic nie ginie" Kaliny Alabrudzińskiej jako pierwsi w Polsce będą mogli obejrzeć widzowie serwisu VOD platformy CANAL+ oraz platformy Player.pl już od 20 kwietnia

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji