Artykuły

Smak starego żartu

"Rozkłady jazdy" w reż. Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej w Teatrze na Woli w Warszawie podczas przeglądu Komedie Lata. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

Była sobie kiedyś w radiu audycja pod tytułem "Powtórka z rozrywki". Robiło sie ją prosto, wykorzystując znany patent, który można streścić słowami starego Fredry: "Znacie? To posłuchajcie", co oznaczało, że kilka razy można było z anteny usłyszeć ulubione skecze i piosenki, a powtarzały się one ze sporą regularnością. Nic w przyrodzie nie ginie i duch "powtórki z rozrywki" zagościł latem w Teatrze na Woli.

Jakiś czas temu można było tam posłuchać starych piosenek z kręgu czarnego humoru, wytrwali widzowie oglądali też niezwykle popularne "Allo, allo" w wydaniu polskim. Nie wiem, nie widziałem, znajomi przestrzegali, bym w dniach, gdy spektakl jest grany w macierzystym teatrze w Bielsku-Białej, raczej nie pokazywał się w tym uroczym zakątku Polski. Kto wie, może licho skusi, żeby się wybrać. Na własne zaś oczy obejrzałem "Rozkład jazdy, czyli ostatnie przedstawienie sztuki Michaela Frayna "Chińczycy". Pod tym przydługim tytułem kryje się nasza powtórka z rozrywki, sztuka samego Frayna oraz Petra Zelenki. Nie wiadomo, ile jest "cukru w cukrze", czyli Zelenki we Fraynie albo Frayna w Zelence. Wiadomo za to, że pomysł "nieudanego teatru w teatrze" tak mistrzowsko wykorzystany przez Frayna w sztuce "Czego nie widać", która w reżyserii Macieja Englerta była wielkim teatralnym przebojem pierwszej połowy lat 90., trudno będzie przeskoczyć komukolwiek. To, co w tamtej sztuce było odkrywcze, powtórzone dosłownie straciło świeżość. Wiadomo, co dzieje się za kulisami przedstawienia, któremu w każdej chwili grozi katastrofa, ta nerwowa bieganina, przerażone miny nużą po kilku minutach. Wszystko to znamy aż za dobrze. Gorzej, że Zelenka we Fraynie albo Frayn w Zelence nie poprzestają na powtórnym wyeksploatowaniu starego dowcipu, lecz podlewają go zawiesistym sosem o dość mdłym smaku. Dwójka aktorów zmagająca się z trudnościami zagrania w głupiej farsie ma dodatkowo problemy osobiste, tu dubbing, tam czytanie rozkładów jazdy, tu życiowe niespełnienie, nieziszczone nadzieje, co ma pokazywać niesłychaną, czechowowską nieledwie głębię. Nic z tego, coś, co wydawało się być zamierzone jako niezobowiązujące wypełnienie wakacyjnego wieczoru - nagle zaczyna udawać psychologiczny dramat. Niechby tę "beztroską" zabawę przerwano nam jeden tylko raz. O nie, autorzy spychają nas w tę psychologiczną głębię dwukrotnie, choć nie głębia to, lecz raczej teatralna mielizna. Ażeby wzmocnić efekt - przedstawienie Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej ma ze cztery puenty, którymi można by obdzielić kilka innych przedstawień, którym puenty brakuje. Ręce trzeci raz składają się do oklasków, ale nie - światło znów rozbłyskuje i bohaterowie mówią do nas rzeczy ważne i głębokie: o śmierci, o samotności, ponieważ nie o farsę tu chodzi, nie o pokaz aktorskiej wirtuozerii, której w teatrze ostatnio jak na lekarstwo. Chodzi o głębię, o teatr, który jest samym życiem. Stare to spostrzeżenie: jak nie ma się o czym, najlepiej mówić o sobie. Temat niewyczerpany. Mało jednak interesujący dla otoczenia.

Na scenie Beata Fudalej, wyglądając uroczo w opiętej brokatowej sukience, seksownie jako inkarnacja Marilyn Monroe ze słynnej sceny nad wentylatorem nowojorskiego metra oraz śmiesznie (tylko przez pierwsze trzy minuty!) jako nastolatek z gigantycznymi dredami. Na scenie także Artur Barciś obchodzący sobotnią premierą 50. urodziny. Jubilatowi warto życzyć przypomnienia sobie, że grywał także w ciekawszym repertuarze, i szybkiego powrotu do tegoż. Teatrowi Na Woli noszącemu imię Tadeusza Łomnickiego warto życzyć przypomnienia sobie, że osoba patrona do czegoś jednak zobowiązuje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji