Tacy jesteśmy
Redakcja "Teatru" dowiedziawszy się, że Konrad Swinarski inscenizuje w Krakowie "Wszystko dobre, co się dobrze kończy", spodziewa się frapującego spektaklu i wysyła podwójną recenzencką obsadę. Tyle redakcja - a oto, jak diablik-eksperymentator kusi recenzenta: czy można coś w i ęc e j wiedzieć o spektaklu, którego jeszcze nie ma, z którego znamy tylko sztukę i reżysera? Spróbujmy; będzie to "recenzji" część pierwsza.
"Wszystko dobre, co się dobrze kończy" jest adaptacją noweli Boccacia, dziewiątej z trzeciego dnia "Dekameronu". Podkreślam definicję: jest to adaptacja właśnie, nie zwykłe "wykorzystanie pomysłu". Dzisiaj, kiedy miriady adaptatorów przycinają w pocie czoła do : tzw. potrzeb sceny największe powieści paru stuleci - ba, bodajże nawet Kadłubkowe kroniki - termin kojarzy się przede wszystkim z ubóstwem i zubożeniem. Adaptowanie jest dowodem nędzy. Szekspir był adaptatorem, który wzbogacał. Porównanie ze źródłem może być więc najkrótszą drogą do istoty sztuki: najważniejsze w niej jest to, co odmienne.
Dziewięciostronicowa noweletka Boccacia obejmuje narracją wydarzenia kilkunastu lat. Sztuka Szekspira dzieje się w ciągu paru miesięcy. Lata Boccacia są w noweli konieczne i obecne, aczkolwiek wypełnia je nieraz jedno tylko zdanie. Miesiące Szekspira są konieczne tylko zewnętrznie: bohaterowie muszą mieć po prostu czas na przemieszczenie z Roussillon do Paryża, z Paryża do Florencji, stamtąd do Marsylii i znów do Roussillon. Ale są nieobecne na scenie. Bardzo znamienny dla techniki czasu u Szekspira jest pośpiech, z jakim sprowadza rozstrzygnięcie. U Boccacia Helena spełnia dosłownie warunek męża i staje przed nim z bliźniętami na ręku; Szekspir nie chce czekać... dziewięciu miesięcy, które byłyby jedynym w tej sztuce autentycznie koniecznym odstępem czasu, teatralnie obecnym. Czyż jednak nie mógł mistrz szastać czasem tak jak szasta przestrzenią? Robił to przecież w innych sztukach... Nad ostatnim zdaniem można by podebatować: wbrew pozorom - np. w "Opowieści zimowej" - Szekspir znacznie rzadziej korzysta z upływu czasu, niż to się wydaje. We "Wszystko dobre..." w każdym razie korzystać z niego nie chciał. Sztuka ta jest jednym zwięźleniem, jedną rozgrywką; jest właściwie jedną wielką inscenizacją intrygi, rozkręceniem sprężyny raz jeden nakręconej. Nie ma w niej miejsca na refleksję własną postaci ani na jakąkolwiek przemianę bohaterów, nie ma przeto czasu na... czas. Zabawny detal: staranny realista Boccacio opowiada, że Giletta (Helena) dopiero "po pewnym czasie, poczuwszy się ciężarną" zaprzestała schadzek z mężem - u Szekspira Bertram zapewni sobie niechcący ślubne potomstwo na chybcika, jednego wieczoru, pomiędzy bitwą a krotachwilą... Zauważmy to suwerenne lekceważenie prawdopodobieństwa szczegółu. Jak sądzę, nie jest to wcale niedbalstwo adaptatora, aczkolwiek nie sugeruję, aby mistrz "wyliczał" strukturę sztuki. Jeśli - jak we "Wszystko dobre..." - intryga służy tylko rozegraniu istotnego wewnętrznego przeciwstawienia nie musi być prawdopodobna, wystarczy że nie jest niemożliwa. O tym natomiast, jak bardzo zależało Szekspirowi na eliminacji czasu, niech powie inny szczegół: wielki medyk, ojciec Heleny, odumarł ją u Boccacia, gdy była małym dzieckiem, u Szekspira - ledwie przed sześciu miesiącami; uzdrowienie króla, u Boccacia obiecane w ciągu tygodnia, u Szekspira nastąpić ma za dwa dni... Są to zmiany - tym właśnie znamienne, że wcale niekoniecznie, bezinteresowne właściwie: tym lepiej zdradzają prawdziwe intencje adaptatora.
Skąpiąc czasu, Szekspir szasta przestrzenią. Zachodzi tu odwrócenie stosunku do pierwowzoru: w narracji Boccacia rozmaite umiejscowienie przestrzenne jest właściwie niekonieczne, ponieważ wszystko, co się tam w danym c z a s i e dzieje, dzieje się tylko w jednym miejscu. Jest tak po prostu dlatego, że Boccacio opowiada historię j e d n ej tylko postaci, Giletty, wobec której wszystkie inne są zaledwie obiektami i narzędziami działań. Natomiast sztuka Szekspira ma wielu bohaterów i każdy z nich ma w każdej chwili swoje "miejsce": ta niemal symultanka w przestrzeni jest konieczna. Szekspir - adaptator "wierny" - wcale bowiem nie częściej doprowadza do dosłownego spotkania swych głównych postaci, niż to czyni Boccacio.
Dzień trzeci "Dekameronu" poświęcany jest "tym, co przyrodzonym swym sprytem osiągają rzecz pożądaną lub utraconą odzyskują". Rzecz... Boccacio nie pokazuje hrabiego Roussillon, on go tylko wymienia. Jako więc obiekt działań - w znaczeniu: jako ich punkt docelowy. Szekspir wprowadza Bertrama na scenę, a ponieważ jest Szekspirem, więc wprowadziwszy postać tak ważną czyni z niej z miejsca jednego z bohaterów. I w gruncie rzeczy to, co we "Wszystko dobre..." jest wielką sztuką, powstaje niejako automatycznie, mocą samego przekształcenia noweli w teatr. Oto bowiem sprytna Helena ciągle jeszcze prowadzi swą rozgrywę o "rzecz pożądaną", ale "rzecz" jest teraz pełnoprawną postacią.
"Dekameron" - poza najlepszymi opowiadaniami, do których historyjka o Giletcie bynajmniej nie należy - nie jest komiczny; jest dowcipny. Dowcip zegarka; wołamy przecież: "cóż za dowcipny mechanizm". Szekspir bierze mechanizm, który na scenie przestaje być dowcipny. Komizm trzeba dorobić. Komediowość we "Wszystko dobre..." nie ma nic z Boccacia, jest w całości dziełem adaptatora. No tak, wiemy, szekspirowskie błazny... Wiemy; ale niewiele jest sztuk Szekspira, w których błazny decydują o całości. "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" jest właśnie taką sztuką, jest nią może najbardziej. Zdaje mi się, że rozumiem, dlaczego kolejnym Szekspirem Swinarskiego, po "Śnie nocy letniej", jest ta dość rzadko grywana komedia. W spektaklu "Snu" błaznów, gburów ateńskich znalazłem przy zwieńczeniu, ich wątek zapewniał całości sens. Historia Parollesa (Parola, po prostu?) we "Wszystko dobre..." jest odbiciem głównego wątku w krzywym zwierciadle. Aż do genialnego paralelizmu dwóch scen: kompromitacji nieszczęsnego Parola, który ma zawiązane oczy, i kompromitacji pana hrabiego, który miał ponoć cały czas oczy otwarte.
Mowa o Parolu (akt IV, sc. 1): Is it possible he should know what he is and be that he is? (Czy możliwe, by wiedział czym jest i był, czym jest?). Mowa o hrabim (Akt IV, sc. 2): ,,Now, God delay our rebellion! as we are ourselves, what things are we!" (Boże, wstrzymaj nas od buntu! gdy jesteśmy sobą, czymże jesteśmy!).
Odpowiada Parol, wreszcie zdemaskowany (akt IV, sc. 3):
Dzięki wam jednak! Gdybym w moich piersiach
Wielkie miał serce, pękłoby mi teraz.
Od dzisiaj już nie będę kapitanem,
Ale jeść będę, i pić, i spać smaczna
Jak najdzielniejszy kapitan na ziemi.
Od dziś zaczynam żyć z tego, czym jestem.
Niech z błazeństw żyje, kto błaznem zostanie.
Ziemia dla wszystkich chleb ma i mieszkanie.
(przekt. L. Ulricha)
A jednak cieszy mnie to! Gdyby serce
Me było dzielne, pękłoby od tego
Cóż, kapitanem nie będę już więcej,
Lecz pić, jeść będę i spać tak spokojnie
Jak ów kapitan. To właśnie, czym jestem
Żyć mi pozwoli...
Cóż, że mnie moje shańbiło błazeństwo
Dla wszystkich wszędzie jest miejsce i życie
Pójdę ich szukać.
(przekł. M. Słomczyńskiego)
Za to zdemaskowany Bertram nie mówi nic - chowa się pod spódnicę. I wszystko kończy się dobrze - w sztuce.
Działającymi bohaterami komedii są Helena i Parol: oni dwoje wiedzą, kim są, od samego początku. Każde z nich inaczej rozwiązuje swój problem: Helena zdobywa męża, hrabstwo i świat, a Parol godzi się na siebie. To znaczy, że Parol przegrywa, Helena zwyciężyła. Ale za sceną komedii czeka też inna interpretacja: "król jest żebrakiem, gdy sztuka skończona".
Bohaterami sztuki są Helena i Parol również dlatego, że wszystko, co stanie się z Bertramem, fabuła sztuki, jest ich dziełem. Intryga jest u Szekspira zawsze manipulacją: świadomi siebie manipulują nieświadomymi. Komedię różni od tragedii niepojętność manipulowanego. Do końca nie rozumie, że to, co się z nim dzieje, wynikło z tego, kim jest. Tu wszakże wyłania się - może majaczy tylko - pewna komplikacja, szekspirowski przerzut afektów, którego Swinarski, jak sądzę, nie podejmie. Oto w czym rzecz: rozdarcie i dwoistość nie cieszą się sympatią i nie znajdują litości u tego pisarza. Jego "pozytywnymi postaciami" są naprawdę, nie tylko konwencjonalnie, Helena i Bertram. Ona - bo świadomie chce być, kim jest, i dla takiej siebie zdobyć miejsce w świecie. On - bo w zupełnej nieświadomości siebie pozwala sobie na spontaniczność ("our rebellion") nie dostrzegając jej sprzeczności z własnym wizerunkiem hrabiego Roussillon. Nie sądzę, byśmy z tego szekspirowskiego umiłowania energii działań (co tak niegdyś uwiodło Stendhala) potrafili dziś zachować coś więcej niż sympatię dla wdzięku młodości, banalną, mimo wszelkich wpisanych w nią przez Gombrowicza dialektyk. Dlatego sądzę, że Swinarski nie podejmie tej komplikacji z innego stulecia.
Problem Heleny, Parola i Bertrama jest teatralny właśnie: są to trzy wersje gry, udania. W zimnym skupieniu rozgrywki; w rozkrzyczanej, pełnej wewnętrznego zmęczenia pozie; w rozkosznej, upartej nieświadomości moralnej smarkacza... Czy to tak będzie zagrane? Aktorzy Swinarskiego i jego widzowie nie będą anieli wiele czasu, to wiemy - przepraszam, to suponujemy. Jak poradzą sobie z tekstem? Szekspir owe trzy wersje gry zróżnicował słowem; tekst nasycany jest nadto misternymi rezonansami stylistycznymi, można w istocie mierzyć indywidualną siłę postaci zakresem, w jakim swym partnerom i rozmówcom narzucają styl dialogu jako centralny element stylu gry. Ale z wielosłowną szekspirowską błazenadą trudno jest sobie radzić. Wielosłowie bowiem ciągle jeszcze funkcjonuje w naszej kulturze językowej jako sposób zagadywania i przytłaczania - pójdźmy na zebranie lub otwórzmy teleodbiornilk - ale rzadko bywa, by działało urokiem, odkrywczością słowną. Nasze wielosłowie działa nudą, znużeniem: otępia. Jak to wiec będzie z Parolem, Błaznem i rezonerem Lafeu, tym ostatnim zwłaszcza, który jest taki mądry z woli Szekspira i tak ślicznie ośmieszony przez szekspirowskiego diabła za skórą, gdy mądrości swe w starciach z Parolem podaje mimowiednie Parolowym językiem...?
II
Kraków, 16 października
Zachowuję tej recenzji część pierwszą jako dokument całkowitej porażki domyślnego recenzenta. Takie czy inne elementy mojego wywodu można wprawdzie odnaleźć na scenie Starego Teatru, ale w zupełnie odmiennej całości. Niedobrze się czuję po tym spektaklu. Nie dlatego, że się pomyliłem: czuję się starcem z innego czasu. Moje pytania - o grę, udanie, świadomość siebie, osobowość - należą do innej epoki; powiedzmy, egzystencjalnej. Pytania Swinarskiego są z innego czasu. Jeśli u Boccacia była jedna bohaterka opowieści, jeśli u Szekspira odnaleźliśmy ich troje, w inscenizacji Konrada Swinarskiego bohaterów nie ma w ogóle. Są ludzkie znaki, niosące ciężar opowieści i bez niej pozbawione własnego, samoistnego sensu. Tym samym nie ma też intrygi: jest po prostu nieważna.
Konwencje szekspirowskie można powtarzać, wymieniać na inne, rozszyfrowywać ironią. Swinarski tym razem konwencje te brutalnie rozbija i niszczy. Obnażenie Szekspira?
To jest tak. Dlaczego Lafeu z taką zajadłością napastuje Parola? Czym się kieruje Hrabini Rousillonu, gdy pomaga Helenie? Kim są naprawdę panowie Dumain? Czy Helena kocha Bertrama zbyt wielką namiętnością, czy też łaknie małżeństwa ponad swój stan? Szekspir, jak ów Apollo Heraklita, nie orzeka "jeno znak daje". Chowa się za wszystkie konwencje swego czasu i teatru. Lafeu: wielki pan, rycerz i dworak, odczuwa po prostu "wstręt przyrodzony" do tak nędznego egzemplarza szlachetczyzny jak Parol... Hrabini, "matka rodu" i "matka po prostu", chce syna zatrzymać i dalszego ciągu rodu doczekać... Panowie Dumain, chudopachołki widzą w wojnie, "naturalnym trybem", najkrótszą drogę do kariery i służą dzielnie, jak dobrzy "pachołkowie Marsa". Helena "oczywiście" kocha Bertrama, tym więcej właśnie, im bardziej pragnie wywyższenia.
Ale Szekspir daje różne znaki, głównie przez przemilczenie, napomknięcie bez konsekwencji, czasem tylko niespodziane słowo. Tu pole dla innej lektury, innych tajnych motywacji. Lafeu, jak się dowiemy z finału, chciał swatać córkę Bertramowi; chytry dworak rozszyfrował intencje Heleny, próbował ją podrzucić królowi, potem innym panom za żonę, nie udało się, więc wypada wściekły i Parola beszta, bo Bertrama nie może, a ten mu się nawinął... Ale jest też może Lafeu homoseksualistą wstydliwym, podrażnionym swą karykaturą w osobie Parola. Lecz Parol, być może, nie jest tylko błaznem-samochwałą, tafcie postaci zbyt dużo zwykle wiedzą, grożą szantażem, skandalem. Lafeu wyciągnie go w końcu z "błota Fortuny", będzie się "bawił tym stworzonkiem" - lecz może nie całkiem to niewinne stworzonko, kotem nazwał Parola Szekspir ustami Bertrama, który "zawsze miał wstręt do kotów" - Słomczyński niesłusznie zresztą zrobił z tego "wesz". Niesłusznie, bo jest w takim zdaniu również znak stosunku Bertrama do Heleny: nie tylko bunt młodzieniaszka przeciw więzom zbyt wczesnym, niechęć mężczyzny do roli wybieranego obiektu, lecz wstręt właśnie, tu by psychoanalizy trzeba (córka ojcowskiego medyka; na co ten ojciec umarł?; wstydliwa choroba króla, ojcowego druha: a jeszcze ojciec - matka, ojej...). Pani hrabini zaś w wieku jawnie niebezpiecznym, z błaznem, który "na oślep pędzi" - to jej słowa - bo "cielesność popędza go, a biec musi, kogo diabeł goni" (to on o sobie) - w dziwne igraszki się wdaje... matka rodu... I tak dalej. Z Szekspirowskich znaków, które wystają ponad jego konwencje, można łatwo uczynić rusztowanie dla innych interpretacji, rodzajowych, psychoanalitycznych, politycznych także i obudować je inną konwencją. Można je również zachować, wzmocnić, konwencji głównych nie burząc, a tylko ujmując w ironiczny cudzysłów.
Swinarski idzie dalej, choć na pozór robi mniej. Nie rozstrzyga; zrównuje tylko różne znaki i znaczki z konwencją główną, stawia je na tej samej płaszczyźnie. Jak to się dzieje, pokazuje może najlepiej wprowadzenie "wątku homoseksualnego" w trójkącie Lafeu-Parol-Bertram. Na pozór jest to wybór pewnych motywacji psychologicznych dla tych postaci. Tylko na pozór, gdyż w istocie innych motywacji im się nie odejmuje. Bo też nie chodzi o postaci. Chodzi o erotyzm tej sztuki i tego świata. Popęd homoseksualny zostaje zrównany z "normalnym" jako popęd właśnie, cielesność po prostu, naturalność ludzka. Figurą tego zrównania - znów z szekspirowskiego znaku wyprowadzoną, z żartu Błazna, który "błaznem jest w służbie kobiety, a łotrem - mężczyzny" - będzie nieprzystojny układ, gdy pomiędzy Hrabiną a Lafeu Błazen staje ku niej wychylony, ku niemu wypięty.
Motywacje zrównane są w dwóch grupach: jako popędy i jako reguły, jako to, co rządzi każdym, i to co rządzi wszystkimi. Błoński pisze w programie: Natura i Porządek. Słusznie. Postać Króla jest zwieńczeniem tego świata: on daje dziewicom mężów, a mężczyznom okazje do wojaczki, porządkuje naturę, która ślepo pragnie tylko zapładniania i krwi. Tak, w konwencji Szekspira. Ale Szekspir "znak daje": ten Król szlachetny, w radę zasobny, ma wstydliwą chorobę (bo tak się właśnie "fistuła" wykłada), której się zapewne nabawił we Włoszech od jednej z owych dziewcząt, co to wobec nich "Francuz język w gębie traci"...
Teraz wypada zapytać, co to właściwie znaczy konwencja w kontekście owej dwoistości natury i porządku. Otóż jest niczym innym jak przeniesionym w sferę sztuki sposobem splecenia i pojednania. Konwencja - tamta, szekspirowska, inne potem, każda w swoim czasie - pozwala nam przyjąć jako wiary - godne i estetycznie zadowalające, że motywacje ludzkich działań, rozmaite i często sprzeczne układają się jednak w całość, strukturę, hierarchie, która czyni osobowość i sytuuje ją w świecie.
Swinarski robi mniej a idzie dalej. Dwie grupy motywacji nie składają się, zderzają się tylko. Natura nie godzi się z porządkiem, nie splata z nim: deprawują się tylko, paczą, karykaturyzują nawzajem. Być może, każdy popęd jest czysty, każda sentencja Króla i Prawa szlachetna, ale obaczcie je razem. "Dziwne, że choć krew mamy wszyscy jedną - A między ludźmi taką przepaść czyni".
Czym staje się miłość, popęd czysty, gdy goni za małżeństwem? Heleną, która umiłowanego popchnie w błoto: Dianą i jej Matką, które dziewictwem frymarczyć muszą dla posagu. Czym jest skłonność mężczyzny do mężczyzny, gdy zderza się z nierównością społeczna, "porządkiem złota i chleba": upokorzeniem i sadyzmem. Parolem i Lafeu. Czym ostatnie pożądania kobiety i miłość matki, gdy trzeba instytucje rodu mieć na względzie? "Przerzutka" instynktów, przybrudzona intryga. Czym jest odwaga męska i pragnienie kobiety rzucone w wojnę, zbiorowy mechanizm agresji? Upodleniem gwałtu, którego dokonuje za sceną Bertram przy akompaniamencie zbiorowego dyszenia i dopingu swej kompanii, dzielnych kibiców.
Swinarski buduje więc swój spektakl z takich odkształcających zderzeń. Chcąc wykazać, jak to robi, musiałbym zacząć od analizy jago ingerencji w tekst, którymi kieruje dbałość o zrównoważenie, nieprzesłanianie się wzajemne "natury" i "porządku". Chcę zwrócić uwagę na moment - dla mnie - zasadniczy: odrzucenie wszelkiej konwencji. W teatrze, który jest przecież domeną konwencji właśnie, mogło to być zrobione tylko w jeden sposób: poprzez ciągłe, czasem natrętne nawet, uświadamianie widzowi, że żadna ze znanych mu konwencji nie wystarcza do odbioru spektaklu. Możliwe lektury słowa, rekwizytu, gestu nieprzerwanie zderzają się, przeczą sobie i uzupełniają tym przeczeniem. Podam dwa przykłady, najdrastyczniejszy i najbardziej subtelny.
Scenie gwałtu towarzyszy wypuszczenie na scenę żywej gęsi, za którą pogoni część żołnierzy: wejściu Bertrama triumfalnie poprawiającego gacie towarzyszy wyniesienie za szyję uduszonego ptaka, z równym triumfem (ponieważ dyrekcja Starego Teatru nie będąc z Berliner Ensemble zapewne nie wytrzymałaby kosztu nowej gęsi na każdy spektakl, podmienia się ją niepostrzeżenie na rekwizyt - gęś, nie dyrekcję). Oto więc marny dwie naturalistyczne sceny równoległe, które zachowują walor realizmu, choć zarazem jedna jest dokładnie przystającym znakiem drugiej. Tylko uwaga: znakowość jest wzajemna, wbrew naszemu staremu nawykowi, że znak "waży" mniej niż rzeczywistość. Zdawałoby się, że duszenie gęsi jest tu brutalnym znakiem gwałtu na kobiecie, ale przecież nie odwrotnie. Otóż właśnie odwrotnie również: gonitwa za gęsią, cóż za farsowy samograj do śmiechu - ale przed chwilą kobieta tak właśnie usiłowała uciec, broniła się, jak teraz gęś, i spróbujcie śmiać się z. nieszczęsnego ptaka. Słyszałem dwukrotnie, jak zamierał śmiech widowni rozweselonej najpierw tym jeszcze jednym zwierzakiem Swinarskiego.
A oto drugi przykład, najsubtelniejszy: jest to tylko jedno, powtarzające się w zaśpiewie, drgnięcie łkania w głosie Heleny, gdy podrywa Wdowę i Dianę do dalszej wędrówki zapewnieniem o "dobrym końcu, który wieńczy dzieło". Najzupełniej usprawiedliwione w kategoriach psychologicznego naturalizmu, wyrażające tylko chwilowe zmęczenie, to załamanie głosu stanowi zarazem z daleka rzucany znak przekreślający tytułowy sens sztuki, komentarz całości.
Zaskakujących często antykonwencjonalizmów jest w tym spektaklu mnogość, aż po rysunek - reżyserski i scenograficzny - postaci, choćby owego jurnego Błazna, który jest połamanym starcem w dwuznacznym kostiumie z łat i złotogłowiu, lub Króla bez królewskich atrybutów. W sumie układa się z tego jakieś przeraźliwe przystawanie rzeczywistości do znaku, równouprawnienie i równoważność, teatr jest światem, a świat teatrem: teatr niczego nam nie wyjaśnia, niczego nie dopowiada i niczego nie dobywa z sensów świata, ale też gęsta, materialna rzeczywistość nie wymaga żadnych omówień, żadnej filozofii, okazuje się bezpośrednio znacząca, sama sobie układem znaków.
Aktorów stawia taka struktura spektaklu wobec zadań niezwykle trudnych. Przypominam, że Swinarski nie wybiera im motywacji, równoważy je tylko. Aktor w tym spektaklu skazany jest na taką oto sprzeczność. Nie wolno mu być ani trochę tajemniczym, nieodgadnionym, ponieważ każdy jego ruch i każde słowo musza być równie materialne, wyraźne w konturze, bezsporne i oczywiste jak rekwizyt, którym się posługuje. Ale zarazem postać, którą gra i wobec której nie wolno mu mieć ani chwili wahania, jest dla niego "czarną skrzynką" cybernetyków: można nią manipulować, ale nie można jej przewidzieć. Jeśli posłużymy się utartą umową: aktor tego spektaklu powinien wywodzić się ze szkoły, której nie było, Stanisławskiego i Brechta razem. Jednocześnie zaś, w innym planie, potrzebna jest pełna spontaniczność, lecz nie w imię ekspresji, z którą zazwyczaj się ją wiąże, lecz dla tym sprawniejszego odesłania znaku od siebie, skierowania go ku całości sceny.
Kto tym zadaniom sprostał? Anna Polony, jako Helena - jednego z dwóch wieczorów, kiedy ją widziałem. Ewa Lassek jako Diana - w scenie z Violentą. Wojciech Pszoniak jako Parolles - w scenach początkowych i przy końcu. Izabela Olszewska jako Hrabini w pierwszej części. W dwóch momentach Marek Walczewski jako Król Francji. I prawie - Wiktor Sądecki w najbardziej za to wyrównanej roli spektaklu, jako Lafeu. Z wyliczenia mogłoby wynikać, że to mało; przeciwnie, dużo. Zadanie było właściwie ponad siły, stanowiło jedną część ceny takiej koncepcji.
A druga? Drugą jest, jeśli ktoś w ogóle chce to za cenę uznać, zniesienie wszelkiej komediowości: Konrad Swinarski nie tyle przekształcił "Wszystko dobre..." w tragedię, ile przekreślił sens samego podziału. Jest to więc teraz po prostu "sztuka w V aktach". Nic niby nowego, Szekspir niejedną taką napisał. Tak: ale to przekreślenie podziału estetycznego odbywa się tym razem poprzez przesunięcie nie sztuki, lecz samego świata, samej rzeczywistości ku biegunowi przeraźliwej bezsilności moralnej, poznania i intencji. "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" Konrada Swinarskiego jest najokrutniejszym spektaklem, jaki zdarzyło mi się oglądać; właśnie dlatego, że punktem wyjścia była komedia. Pisząc, że nie czuję się po nim dobrze, użyłem eufemizmu: byłem po nim chory i nieprędko o tym zapomnę. Czytelnik zechce może wybaczyć, że mi tak nieskładnie poszło to wiązanie doznań bardzo intymnych, recenzentowi właściwie niedozwolonych, z próbą teoretyzowania, która jest także próbą ucieczki. Bo właściwie można to było odnotować znacznie prościej: Szekspir Swinarskiego jest Szekspirem, u którego przegrywają nawet błazny. Parol, który poznał siebie i żyć będzie w poniżeniu, Błazen, który wie wszystko i gorzkim grymasem kończy finałową pawanę. Bezsilna jest ironia, bezsilna jest świadomość w świecie, który nie może ulec zmianie, bo nie może być Porządku w Naturze. I jakże gorzka jest cena, którą się płaci za słabość świadomości.