Artykuły

Czy koronawirus zabije polską kulturę? A może ją wzmocni?

Epidemia unaoczniła twórcom, że nie mają żadnych zabezpieczeń. Rynek kultury przestał istnieć, więc zostali na lodzie. Może to będzie bodźcem do zmian instytucjonalnych - pisze Konrad Szołajski w Gazecie Wyborczej.

Po wygaśnięciu epidemii ludzie prowadzący własne firmy lub utrzymujący się z umów o dzieło czy umów-zleceń mają szanse na stosunkowo szybki powrót do pracy - przynajmniej w tych dziedzinach, które będą mogły w miarę normalnie funkcjonować po kilkutygodniowym przestoju.

Inaczej ma się sprawa z "tworzącymi kulturę". Tu powrót do normalnej pracy i odbudowa dochodów będą trudniejsze niż w innych branżach. Sam jestem reżyserem i scenarzystą czasowo pozbawionym możliwości normalnego działania, więc dokładnie wiem, jak mnie to dotyka.

Biedny jak człowiek kultury

85 proc. ludzi kultury to nie bogate gwiazdy, lecz osoby, które już przed koronawirusem z trudem wiązały koniec z końcem - szczególnie młodzi aktorzy, np. wynajmujący mieszkanie w Warszawie i biegający z castingu na casting, by zdobyć pracę. Jeśli nie mają etatu w teatrze - a takich jest większość - ich dochód wynosi dzisiaj zero złotych. Etatowa mniejszość ma lepiej, jednak jej pensje bez odwołanych spektakli to krajowe minimum, czasem mniej.

Jednak nawet gdy minie czas epidemii, teatry nie ruszą od razu pełną parą, a wystraszona wirusem publiczność może nie dopisywać. W rozmowach z cyklu "Pogotowie dla kultury", które prowadzę w niedzielne wieczory w internetowym Halo. Radio, zapytałem wielu ludzi kultury o ich prognozy. Powrót do normalności dyrektorzy takich teatrów jak Narodowy (Jan Englert), Polski (Andrzej Seweryn) czy Współczesny (Maciej Englert) szacują na wiele miesięcy, nawet rok. Środki, które mają, muszą przeznaczyć na utrzymanie pracowników, co utrudni przygotowanie nowych przedstawień. Dlatego sztuki, których wystawienie zostało wstrzymane - np. "Matka Joanna od Aniołów" w Narodowym, "MG" w Polskim czy "Jak chowaliśmy Józefa Wissarionowicza" we Współczesnym - mogą długo czekać na wznowienie prób i premierę.

Prywatne teatry są bez szans

Jednak placówki państwowe i samorządowe i tak są w sytuacji uprzywilejowanej w porównaniu z teatrami prywatnymi, takimi jak IMKA, Kamienica, Capitol, 6.piętro czy Polonia. Te nie mają szans na przetrwanie, bo stałe koszty błyskawicznie zjadają niewielki kapitał, jaki zdobyły z biletów i czasem z dotacji.

Przyjrzyjmy się scenom prowadzonym przez Fundację Krystyny Jandy na rzecz Kultury. Tylko dwutygodniowe wstrzymanie działalności jej scen - niezwykle popularnych w Warszawie Teatru Polonia i Och-Teatru - zmusza je do zwrotu za bilety 600 tys. zł. A jednocześnie trzeba pokryć koszty stałe wynoszące ponad pół miliona złotych miesięcznie. Według prognoz fundacji, jeśli obecna sytuacja przeciągnie się do 1 czerwca, teatr będzie musiał zacząć przejadać rezerwy przeznaczone na przyszłe premiery - czyli nowe przedstawienia staną pod znakiem zapytania.

Z tymi dwiema scenami współpracuje 330 osób - aktorów, realizatorów, nieetatowych pracowników biurowych i technicznych, 40 pracowników etatowych (biurowych i technicznych). Byt wielu z nich będzie wkrótce zagrożony.

Janda raczej nie liczy na pomoc publiczną, bo kilkakrotnie wcześniej już jej odmówiono - zresztą, jak sama mówi, wszystkie państwowe środki powinny iść dziś na służbę zdrowia. Jednak chce ratować swoje teatry i zwraca się do widzów z apelem, żeby zgadzali się na wymianę biletów na inny dowolny termin albo też inny spektakl do końca 2020 roku. I spotyka ją za to gwałtowny hejt w internecie.

Czy polskie kino jeszcze się podniesie?

Czy może być jeszcze gorzej? Owszem, może. W kinematografii. I nie chodzi tylko o bieżące liczone w milionach straty wynikające z zatrzymania zdjęć i zawieszenia produkcji. Przerwanie prac będzie miało też długofalowe konsekwencje dla firm produkcyjnych i współpracujących fachowców (operatorów, dźwiękowców, scenografów, kostiumografów, techników, kierowców etc.).

Ekipa filmowa - według słów znajomego charakteryzatora, który nie ma teraz szans na pracę przez wiele miesięcy - wygląda jak diplodok: aktorzy to tylko mała główka, a gigantyczny korpus to dziesiątki, czasem tysiące osób pracujących w przygotowaniu, przy zdjęciach czy w dystrybucji filmu.

Nawet gotowe obrazy nie mogą być teraz eksploatowane, bo kina są zamknięte. Symbolem klęski stał się "Hejter" Jana Komasy, którego kinowe otwarcie było wielkim sukcesem, ale mógł się nim cieszyć tylko przez tydzień. Producenci błyskawicznie zdecydowali się na dystrybucję internetową - niedającą szans na zwrot kosztów, ale przynajmniej umożliwiającą widowni kontakt z ważnym i głośnym filmem. Oznacza to jednak, że kina - które być może wrócą do normalnego funkcjonowania dopiero za wiele miesięcy i bez gwarancji frekwencji - nie zapłacą twórcom ani Polskiemu Instytutowi Sztuki Filmowej, co utrudni dotowanie nowych filmów.

Przerwane zostały procesy negocjowania i zawierania wielu umów i żaden producent nie znajdzie szybko chętnych inwestorów. Sam zresztą też nie będzie chciał ryzykować rozpoczęcia zdjęć bez gwarancji ubezpieczeniowej, bo epidemia może mieć nawrót - a kolejne zatrzymanie produkcji oznaczałoby kolejne milionowe straty. Na otarcie łez pozostają tylko opłaty z dystrybucji na portalach VOD i w TV.

Czy nadejdzie państwowa odsiecz?

Zarówno minister kultury, wicepremier Piotr Gliński, jak i dyrektor PISF Radosław Śmigulski błyskawicznie zareagowali, ogłaszając, że przystępują do konstruowania planów ratunkowych dla branży. Powołali już odpowiednie komisje i zespoły. Stowarzyszenia twórcze - ZASP, ZAPA, SFP - starają się z nimi współdziałać. Wspólnie wystosowały list do Europejskiego Klubu Producentów, Polskiej Akademii Filmowej i PISF do Komisji Europejskiej i rządów państw UE z apelem o pomoc.

Za wcześnie byłoby teraz oceniać, na ile owe działania przyniosą skutek. Nie wiemy, czy władze będą skłonne - zgodnie z deklaracjami - wspierać twórców niezależnie od ich poglądów i sympatii politycznych. Czy pomoc obejmie zarówno firmy, jak i poszczególne osoby, freelancerów, którzy stracili środki utrzymania?

Znajoma bezetatowa aktorka powiedziała mi, że najpierw wpadła w szok, uświadamiając sobie, że wkrótce nie będzie w stanie płacić rat kredytu za mieszkanie, bo ani ona, ani mąż, także artysta, nie zarabiają teraz ani grosza, choć wcześniej całkiem nieźle dawali sobie radę.

Jednak wkrótce pojawiła się refleksja bardziej ogólna, dotycząca braku rozwiązań, które w sytuacji kryzysu chroniłyby twórców. Inaczej niż w Niemczech, Skandynawii czy we Francji nie funkcjonują u nas branżowe związki zawodowe. A tam stosowne organizacje wspierają członków, gwarantując im środki utrzymania w czasie epidemii; skutecznie pomagają im także organa państwa i samorządy.

Najwyższy czas na ustawę o statusie artysty

W Polsce od 30 lat nie doczekaliśmy się ustawy o statusie artysty (według ministra Glińskiego prace mają teraz wreszcie dać efekt), która przynajmniej w części pozwoliłaby na osłonę socjalną osób niemających etatów. Brakuje przemyślanego systemu opieki zarówno nad twórcami, jak i całym sektorem kultury - może poza stworzeniem w 2005 roku Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.

Plaga uświadomiła twórcom, że nawet gdy epidemia się skończy, może długo nie być nowych polskich filmów ani przedstawień teatralnych, a ludzie utrzymujący się z pracy w kulturze muszą pewnie rozważyć rezygnację z ambicji artystycznych na rzecz pracy w innych zawodach - żeby przeżyć.

Chyba że wirus stanie się katalizatorem przemian, które powinny nastąpić, bo cywilizowane państwo w środku Europy powinno wykształcić mechanizmy gwarantujące istnienie kultury narodowej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji