Artykuły

"Życie snem"

Istnieje bardzo prosta, a niewiadoma na ogół publiczności przyczyna, dla której z końcem roku kalendarzowego maleje gwałtownie ilość premier w polskich teatrach: budżet! Wyczerpanie preliminarza we wszystkich jego pozycjach, wąż w kieszeniach dyrekcyjnych, surowy reżim oszczędności. Dlatego grudzień bywa z reguły martwy teatralnie, z przyczyn pozaartystycznych. Za to w styczniu sypią się premiery.

Styczeń nowego roku 1968 w teatrach wrocławskich okazał się jednak wyjątkowo bujny. Na przestrzeni paru tygodni owocowały prace pełne rzetelnej inicjatywy artystycznej i wysokich ambicji, przedsięwzięcia śmiałe i liczące się najpoważniej w twórczym dorobku polskich teatrów. Zadecydowały o tym szczęśliwym owocowaniu przede wszystkim dwa przedstawienia: "Życie snem" w Teatrze Polskim i "Róża" w Teatrze. Współczesnym.

"ŻYCIE SNEM"

Arcydzieło dramatu hiszpańskiego, poezji i wyobraźni baroku, najopaczniej i najprymitywniej odsyłane kiedyś do lamusa z etykietą rzekomego "mistycyzmu" (a i dziś jeszcze w tych kategoriach traktowane niekiedy, co zakrawa już na mierny dowcip), rzecz jednak nie do ugryzienia dla płaskiej teatralnej rutyny, bo teatralna w swej najgłębszej istocie, bo jednocząca żywioł teatralności z wizją świata - to dzieło wielkie, naprawdę nie przyswojone dotąd scenie polskiej, inscenizuje Krystyna Skuszanka: po raz czwarty w ogóle w dziejach polskiego teatru. Raz pierwszy, który będzie się liczył nie tylko dla archiwistów.

Życie snem? To miałoby znaczyć: majakiem tylko istności pozaziemskiej? Calderon był wprawdzie katolikiem nader prawowiernym i w pełni dostojeństw kapelanem honorowym Filipa IV, ale dlatego choćby nie mógłby na scenie dworskiego teatru dowodzić czegoś takiego, co w obliczu teologicznej i tomistycznej doktryny kościoła pachnie na milę herezją właśnie. Więc może inaczej: życie jednością we śnie i na jawie; spojeniem prawdy i zmyślenia, rzeczywistości i pozoru, rzeczy i jej odbicia, szczerości zresztą we śnie, a udania i obrządku na jawie. Ów sen na koniec rzekomy Zygmunta inscenizacją tylko: życie teatrem - teatr światem. I życie jedyną przecież wartością, choć tak ulotną - pasmem "dni, z których nie zmartwychwstanie już żaden..." A teorie z gwiezdnych sfer alembikowane, wrogie życiu, niszczące życie.

Te właśnie mądrości alembikowane króla Bazylego stały się bodaj punktem wyjścia inscenizacji Krystyny Skuszanki, a kontrapunktem sprawy księcia Zygmunta, ofiary astrologicznych horoskopów: jedynej sprawy, którą godziło się w takiej całej materii potraktować serio. Bo wszystko inne dookoła jest czystą konwencją, ceremonią i tragifarsą. Więc król Bazyli i jego "scjencje" opłakane, i cały rytuał dworskiej etykiety, cała dziwność barokowej fabuły i wyszukane formy wiersza, cała konwencja hiszpańskiego teatru i konwencja ubocznych wątków - romansowej intrygi - wszystko to razem, aż po mielizny przekładu i leksykalne osobliwości z młodopolskiej gleby wywiedzione, staje się przedmiotem i materią finezyjnej gry, która słabości nawet i ekstrawagancje (przekładu) przekształca nieomylnie w sceniczne atuty. I wszystko to jest ramą, odbiciem dla prawdziwej historii Zygmunta, który dzięki inscenizowanej próbie generalnej - próbie życia - miał okazję poznać wszystkie życia na jawie wymogi i rytuały, mógł je przemyśleć i przystosować się rozsądnie w następnej próbie. Tak narodził się władca doskonały, pogodzony z porządkiem świata.

Przedstawienie jest urzekające. Po wieloletniej dewaluacji rozlicznych, tak już ogranych i wyświechtanych sposobów na "teatr w teatrze", umowność sceny itp., Skuszanka przywraca rzeczywistości teatru akcentowanej w tym charakterze jej pełny blask i walor sztuki wysokiego lotu. Życie teatrem - teatr światem. Jasny horyzont półkolisty okolony luźnymi ściankami, niskimi podestami; stoją na nich wieszaki i krzesła, wiszą kostiumy, leżą rekwizyty, siedzą aktorzy półubrani. To garderoby dla całej trupy. W środku na pierwszym planie wysoka wieża ażurowa - więzienie Zygmunta. Odsłonięte też w polu widzenia całe nadscenie i goły eksponowany most świetlny, a przecież wszystko to razem ma cechy doskonałej plastycznie kompozycji: raz jeszcze znakomita praca Krystyny Zachwatowicz. I cała ta scena żyje, prowadzona we wszystkich członach jak doborowa orkiestra, z wyczuciem pauzy, z subtelnym akompaniamentem. Bo "garderoby" nie są martwe; łączą się z planem akcji, współdziałają, ale nie odwracają uwagi; są tłem żywym i żywym odbiciem - nieustającym a wciąż dyskretnym przywoływaniem nadrzędnego wymiaru rzeczy teatralnej, akcentem wreszcie i zapleczem dla wszystkich konwencji na planie akcji.

Przedstawienie jest bezbłędne. Bez widocznego pustego miejsca, bez fałszywego kroku, a gęste przecież w całej tej orkiestracji sceny. Teatralność Calderonowskiej wizji świata rozwinięta w całości i wypunktowana w detalu, przełożona na sytuacje i rysunek dialogu, gesty i reakcje, intonacje, współbrzmienia, zestroje muzyczne i akustyczne (muzyka: Adam Walaciński). Wszystko obrysowane wyraźnie i podkreślone cienką linią - bez natarczywości, bez prostactwa; wszystko jednak wzmocnione akcentem lub przełamane akcentem - wyprowadzone jako gra, element konwencji, porządek obrządku, w którym dokonuje się przecież życie prawdziwe. Życie na jawie. Dane na jedno tylko przedstawienie.

Jest w tym spektaklu kilka scen, które będzie się długo pamiętać. Wspaniały monolog-song Przegrodzkiego (książę Zygmunt) w finale drugiego aktu; długa opowieść króla Bazylego (Józef Skwark); scena zamierzonego gwałtu i pierzchliwej obrony, rozgrywana na odległość w wybornym duecie Anny Lutosławskiej (Rozaura) z Przegrodzkim. Tu zresztą cały zespół błyszczy, wprowadzony w rytm i styl, giętki i pełen dokładności, a jakby odprężony, odnajdujący się w tej pracy. Więc - poza wymienionymi - także Andrzej Hrydzewicz (Astolf) i Ferdynand Matysik (Klotald), i Witold Pyrkosz (Klaryn), i Irena Remiszewska (Estrella), i wszyscy pozostali. Rola Bazylego jest zaskakującym odkryciem młodego aktora, którego nikt chyba, poza reżyserem, nie podejrzewał dotąd o taką skalę środków - głosu, gestu, opanowania ciała; jego zgrzybiałość jest skoczna i kipiąca; groteska - tu i ówdzie o włos może przeciągnięta - ma sugestywnie makabryczny podkład. Pełnią aktorstwa jest rola Zygmunta: Igor Przegrodzki prowadzi ją poprzez wszystkie tony - zwroty i zakręty, zagadki losu, fazy buntu, protestu i triumfującej rezygnacji - z lekkością, siłą i maestrią, w sposób najczystszy i najszlachetniejszy.

Krystyna Skuszanka osiąga w tym przedstawieniu mistrzostwo. Dowodzi raz jeszcze, że okres wrocławski jej pracy scenicznej to nadal trwający proces bogacenia się i sublimowania talentu bardzo wybitnego twórcy teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji