Mandragora i życie współczesne
Ryszard Marek Groński i Antoni Marianowicz - w przekonaniu zapewne, że cel uświęca środki - wykorzystali fakt, że Machiavelli napisał komedię, aby napisać swoją własną komedię - o nim. W ten sposób komediowa intryga "Mandragory" (autorstwa Machiavellego) staje się intrygą prowadzoną przez tytułową postać musicalu Grońskiego i Marianowicza. Muzykę napisał Jerzy Wasowski. I już właściwie te trzy nazwiska autorów wystarczyły, żeby nowa polska prapremiera Teatru Muzycznego była oczekiwana z niecierpliwością.
Machiavelli w "Mandragorze" rozwinął jeden z wędrujących wątków komediowych swojej epoki. Temat, który najlepiej określa tytuł jednej z tych komedii (później wielokrotnie przetwarzanych, jak wynika chociażby z tej premiery) - "kalendarz starych mężów". Historia starego męża, któremu młody rywal odbiera żonę, skojarzona u Machiavellego z legendą mandragory - korzenia o magicznych właściwościach... ile z tego zostało u dzisiejszych autorów?
Chciałoby się powiedzieć, że - wszystko i nić. Fabuła jest tu w istocie tylko pretekstem do żartów z naszej współczesności. Pada nawet hasło dnia "rodzinnych" publicystów: dwa plus trzy! Groński i Marianowicz żartują także z renesansu, a właściwie z naszych zbitek pojęciowych na ten temat, jako że każdy wie, że humanizm, że "nic, co ludzkie..." etc. Ta drwina z formułek, ze schematów zastępujących wiedzę i zrozumienie, owocuje w kapitalnej piosence "My są ludzie renesansowe", wykonywanej przez Mariana Rożka, Janusza Golca, Jana Wodzyńskiego.
Przedstawienie zaczyna się jakby żywym obrazem Machiavellego w oberży, otoczonego tłumem. Scena wkrótce ożywa, i odtąd przedstawienie nabiera "wariackiego tempa" komedii filmowych, tak niestety rzadkiego na komediowych scenach teatralnych. To tempo jest zasługą reżysera Zbigniewa Bogdańskiego, który gra też rolę tytułową. Bogdański gra Machiavellego - zgodnie z tekstem - który wszystkie nici wydarzeń trzyma w ręku, który wie więcej, niż reszta postaci. I w istocie na koniec wyznaje nam - śpiewając wraz z Zespołem - że ludzie "chcą być oszukiwani".
Jeśli sądzić po reakcjach gdyńskiej publiczności, to przede wszystkim chcą być bawieni... I korzystają z każdej okazji po temu. Autorzy libretta wyznają, że starali się przywołać raz jeszcze zwycięski, niepowstrzymany śmiech człowieka renesansu. Jeśli jednak chodzi o ducha tego przedstawienia, to chwilami słychać raczej chichot obleśnego staruszka. Józef Korzeniowski jako mąż gra postać, która pochlebia sobie, że ma "oko buhaja". Tym czasem Korzeniowski przydaje mu sceniczną maskę idioty; z opadniętym podbródkiem i maślanym wzrokiem, aby tylko rozśmieszyć publiczność nie waha się przed gestami, jakimi zwykle bywalcy sprzed kiosków z piwem pokazują, co by zrobili z przechodzącymi paniami. Dziwne i smutne, jeżeli aktor tego talentu, zamiast zainteresować publiczność, zaczyna schlebiać jej najprymitywniejszym gustom.
W konwencji zamierzonej przez autorów mieści się chyba idealnie Urszula Polanowska jako Sostrata - niezwykle trafnie obsadzona. A także Grażyna Szymaszkiewicz jako Lukrecja, jej córka - na początku szczerze zabawna, poprzez przybrany styl "świętej naiwności", od której wszelka myśl o frywolności jest daleka. Szkoda, że trochę "wypadła z roli" w scenach sypialnianych; grała je raczej jako realistyczne sceny komediowe. Bardzo uda na była rola Zenona Bestera jako Kalimacha, utrzymującego się cały czas w konwencji lekkiego żartu, pastiszu.
Również żartem operowała w swojej scenografii Alina Ronczewska-Afanasjew. Pełno tu gipsowych amorków szyjących z luku, malowane aniołki najwyraźniej zamierzają fiknąć koziołka. A frywolność kostiumów kojarzy się z telewizyjnym "Gallux show".