Artykuły

Manifest realizmu cokolwiek magicznego. Groteskowe zakrętasy akcji i superata szaleństwa

"Kuchnia Caroline" Torbena Bettsa w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w Tygodniku TVP.

To przełomowy dzień w życiu angielskiej celebrytki prowadzącej program kulinarny w swojej domowej kuchni. Ktoś chce odbyć z nią decydującą rozmowę, a ktoś inny ukryć tajemnicę. Ktoś się zakochał, a ktoś potrzebuje się wyplątać z romansu.

Zaatakował mnie na Facebooku pewien człowiek. Przy okazji sporu politycznego oznajmił, że nie mam prawa pisać o teatrze.

Nie mam prawa, bo jestem za "teatrem mieszczańskim", a odrzucam "teatr krytyczny". Z kontekstu wynikało, że "krytyczni" są Jan Klata, Maja Kleczewska i kilku reżyserów realizujących produkcje w Teatrze Powszechnym.

Tropiąc teatr mieszczański

Język, jakim zadekretowano owo rozróżnienie, skojarzył mi się z czasami dawno minionymi, zwłaszcza z przełomem lat 40. i 50., kiedy zaczęto urzędowo tropić i piętnować sztukę "burżuazyjną" przeciwstawiając jej słuszną klasową. Ten spec od potępienia teatru mieszczańskiego jest zaangażowanym, zdaje się, młodym lewicowcem. Młodym, a jednak dziwnie starym, bo to już wszystko było. Także te jego wyroki, jak z zebrań Związku Młodzieży Polskiej za stalinizmu.

Trudność ewentualnej rozmowy, którą zresztą mój antagonista nie zdawał się być zainteresowany, polega na tym, że sam podział wydaje mi się absurdalny i sztuczny. Od którego momentu, od jakiego stopnia realizmu na scenie, zaczyna się "teatr mieszczański"? Jak musi być zdeformowany świat, jak mają być poprzebierani aktorzy, żeby dowieść swojej "niemieszczańskości"?

I na czym polega krytyczność "teatru krytycznego"? Wystarczy opryskanie pierwszych rzędów widowni wodą, czy trzeba aby któryś z bohaterów zdarzeń użył swojego moczu?

Ja dzielę teatr na dobry i zły, nie przeszkadza mi nawet znaczny stopień umowności czy abstrakcji, jeśli czymś się tłumaczy lub do czegoś prowadzi. Oczywiście każdy będzie miał tu swoją miarę, nie odmawiam nikomu prawa do innej wrażliwości i wyobraźni, jeśli ktoś z kolei spróbuje szanować moją.

Płaskie deklaracje ze sceny

Czego jest na polskich scenach więcej, a czego za mało - to temat na inny tekst. Dorzucę jeszcze jedną myśl, która nie będzie próbą konstruowania statystycznej diagnozy, a zwykłą uwagą na boku, wrażeniem.

Otóż wiele wykwitów "teatru krytycznego" dotarło do ściany. Nie wiadomo co jeszcze trzeba by wymyślić, żeby odpędzić niemiłe wrażenie, że się powtarzamy, że znowu niczym nie zatrzęśliśmy. Że nie ma rewolucji, przełomu. Ale jest i coś gorszego.

Ten teatr jest bardzo mało krytyczny wobec samego siebie, wobec własnych mniemań, roszczeń i fobii. Jak bardzo by sztandarowe przedstawienia tego teatru operowały nową formą, choćby odejściem od linearnej fabuły, często i tak kończą się płaskimi, publicystycznymi deklaracjami miotanymi ze sceny w twarz publiczności.

I tu już nie ma miejsca na wieloznaczność, komplikację, cienkość metafory. Pozostaje łopatologiczny morał. Tłumaczenie własnych intencji niczym dowcipów zaraz po ich opowiedzeniu.

Teatralne "róbmy swoje"

Co powiedziawszy, zaproszę Państwa do świata będącego zaprzeczeniem tego, o czym napisałem. Do warszawskiego Teatru Współczesnego - na najnowszą premierę "Kuchni Caroline" brytyjskiego, zresztą popularnego, ba nawet modnego pisarza Torbena Bettsa.

Mam wrażenie, że Maciej Englert, kierujący tą sceną od roku 1981, nawet jeśli zerka na teoretycznie dysputy, przyjął jako zasadniczy wybór kredo Wojciecha Młynarskiego: "róbmy swoje". Współczesny nie dokonuje już dziś za granicą dramaturgicznych odkryć na miarę czasów Erwina Axera. Inny świat, inna twórczość, inni pisarze. Ale wciąż znajduje tam od czasu do czasu przyzwoity repertuar w typie teatru literackiego. Dużo to czy mało?

Czy jest to teatr mieszczański? Ja zaryzykuję twierdzenie, że bardzo często antymieszczański, bo żeby roztrząsać społeczne patologie, podważać ludzkie mniemania, wojować z mitami, chyba najlepiej mówić na temat i być rozumianym. A może czasem przy okazji bawić? Albo wzruszać? Albo wstrząsać. Wbrew pozorom teatr to nadal potrafi.

Tu dostaliśmy polską prapremierę sztuki o angielskiej celebrytce prowadzącej program kulinarny w swojej domowej kuchni. Mamy jeden przełomowy dzień z życia jej i jej otoczenia. Podczas szalejącej burzy już po programie ktoś chce odbyć decydującą rozmowę, a ktoś inny ukryć tajemnicę. Ktoś się zakochał, a ktoś potrzebuje się wyplątać z romansu. Opowiada się o tym dniu w konwencji piętrzenia komediowych absurdów, co nie zakłada odwzorowania życia w skali 1:1.

Ale zarazem ten dzień odtwarzany jest przy zachowaniu reguł spójnej opowieści, dziania się w jednym czasie i miejscu, tak jak to się robiło w teatrze z kurtyną i z pluszowymi sofami. Kurtyna zresztą podnosi się i opada - zupełnie jak przed ponad 40 laty, kiedy zacząłem chodzić do teatru na Mokotowskiej.

Świat pełen kakofonii

Zadanie zrobienia z tekstu Bettsa wartkiej teatralnej opowieści powierzono Jarosławowi Tumidajskiemu, obiecującemu reżyserowi młodszego pokolenia. Zachwycałem się jego "Zbrodniami serca" Beth Henley wystawionymi dwa lata temu.

Oba przedstawienia wiele łączy, choćby dosłowna aż do przesady scenografia odtwarzająca konkretne wnętrze, tu nawet z prawdziwym jedzeniem (wykreowali ją Marcel Sławiński i Katarzyna Sobańska). Ona jest manifestem realizmu, który jednak jest realizmem cokolwiek magicznym zważywszy na przerysowane, chwilami groteskowe zakrętasy akcji, które aktorzy biorą niczym kolejne wiraże.

Tak było w "Zbrodniach serca" i tak jest tu. "Kuchnię Caroline" nawet bardziej trzeba grać z superatą szaleństwa niż tamtą sztukę. Tam mieliśmy amerykańską, południową prowincję i owszem ekspresyjne bohaterki, ale tempo cokolwiek bardziej leniwe. Tu choć celebrytyzm głównej postaci, tytułowej Caroline, nie odgrywa aż tak zasadniczej roli, jak by to wynikało z samego początku, obserwujemy świat wielkomiejskiej, londyńskiej elity, gdzie wszyscy wciąż się śpieszą i przekrzykują.

Kakofonia wzajemnych relacji to jedna z najbardziej uderzających obserwacji. No i jest to świat o kilkadziesiąt lat późniejszy, współczesny nam. Pełen wzajemnych niedyskrecji, braku taktu, nawet swoistego, choć czasem mimowolnego okrucieństwa. Trzeba go zagrać w zawrotnym tempie. Współczesna wersja Czechowowskich dylematów nie dopuszcza przeważnie duszoszczypatielnej zadumy. No, jej odrobina pojawi się w finale.

Kim są ci ludzie?

Mam wrażenie, że dobrze zostały uchwycone cechy współczesnych zachodnich społeczeństw. Z jednej strony spora dawka politycznej poprawności, niby łagodzącej konflikty, nakazującej mechaniczne okazywanie życzliwości i tolerancji na pokaz. Zarazem niewiele faktycznego zrozumienia, permanentna nieumiejętność słuchania się nawzajem, także w gronie najbliższych sobie ludzi.

Ciekawe jest przymierzenie tych realiów do polskich warunków. Na ile już staliśmy się, zwłaszcza wielkomiejska inteligencja, NIMI, ludźmi z tej sztuki? I kto jest lepszy? Oni czy my? Nie da się na to znaleźć łatwej odpowiedzi. Zwłaszcza, że na te obserwacje nakładają się inne zjawiska, choćby ślady podziałów klasowych, wciąż silnych w Anglii, a będących ostatnio tam wdzięcznym tematem dyskusji w Polsce.

Autor nam odpowiedzi nie ułatwia. Postaci są niby zarysowane dobrze znajomymi kreskami, ale nie całkiem. Czy główna bohaterka jest dobra? Ma wobec świata wiele intencjonalnej empatii. I robi mnóstwo rzeczy nie tak jak powinna, może nie zawsze z własnej winy.

Jeszcze więcej komplikacji nastręczy nam postać jej męża Mike'a. Niby wszystko dobrze znamy, burżuj, człowiek próbujący wciąż dominować, zapatrzony w siebie, pełen machinalnych uprzedzeń. Już nam się zdaje, że znaleźliśmy materiał na łatwą satyrę, ale przecież - i to nowość - mamy równocześnie człowieka pozbawionego pewności siebie, pogrążonego w rozlicznych depresjach.

Czy to dobrze czy źle, że pan domu został do pewnego stopnia zdetronizowany? I co z jego niezwykłą rehabilitacją pod koniec? Ba z niewyjaśnioną tajemnicą, pytaniem, ile toporny Mike tak naprawdę rozumie z dziejących się wokół niego zdarzeń?

I tak jest także z innymi postaciami, choćby z lewicowym, a bardzo zagubionym synem tej pary Leo. Albo z drażniącą, a na koniec otwierającą się panną Amandą, asystentką Caroline. Albo z obcym w domu elity, a jednak grasującym w nim w miarę swobodnie, choć do pewnych granic, stolarzem Graeme. Może i Betts jedne postaci lubi bardziej, inne mniej, może niektórym przyznaje więcej racji, ale przecież nikomu nie odmawia jej do końca.

Powiem szczerze, na tle tego wszystkiego co nam się ostatnio, po różnych stronach, mówi o świecie, ludziach, o ludzkich wyborach, odpoczywam przy takim tonie opowieści. I już za samo odkrycie tego tekstu jestem wdzięczny Współczesnemu i Tumidajskiemu. Każe swoim aktorom niemal szaleć, a przecież śmiech więźnie w gardle, pojawia się ileś pytań. Kolejny raz po "Złych Żydach" Joshui Harmona w Ateneum słucham uważnie obserwacji mądrego opowiadacza.

Zanim poczujemy dreszcz na plecach, śmiejemy się, ja śmiałem się, często. Dialogi są kapitalne i bardzo brytyjskie, aktorstwo dopełnia reszty. Różnica w scenicznych technikach, w sposobie portretowania postaci, wynika z trafności obserwacji.

Monika Krzywkowska błyszczy wszystkimi barwami dojrzałej kobiecości, ale swojej bohaterki nie oszczędza. Mocno nas zdenerwuje i zawiedzie, zanim zaczniemy ją rozumieć i współczuć.

Arcydziełem budowania postaci wykazuje się Andrzej Zieliński jako mąż Mike. On jest najbardziej komediowy, chwilami niemal jak z farsy, a przecież to on będzie umiał nas najbardziej zaskoczyć w finale.

Postać tragikomiczną, może najbardziej w typie realizmu magicznego, tworzy Katarzyna Dąbrowska jako Sally, pojawiająca się w tym domu intruzka, półwariatka. To samo można powiedzieć o Vanessie Aleksander jako nowoczesnej, ukrytej za okularami, mistrzowsko nietaktownej Amandzie. Opowiadając o nich aktorki zbliżają się do granic trywialności, by ich jednak nie przekroczyć. A ten pastelowy współczujący ton z jakim zwłaszcza Dąbrowska wydobywa swoją bohaterkę z dna poniżenia? Mistrzostwo świata!

Mniej przyozdobieni komicznym ornamentem są Szymon Mysłakowski jako stolarz Graeme i Konrad Szymański jako syn Leo, bo tak, bardziej poważnie, napisano kwestie tych postaci. Choć i oni bywają zabawni - Leo to postać bardziej z dramatu niż komedii, a przecież objawia cechy młodego zarozumialca. Oglądając ich wszystkich mam wrażenie, że nie złapałem nikogo na jednym fałszywym słowie czy zbędnym geście. A mamy ty tu do czynienia z bardzo doświadczonymi aktorami, ale też z młodzieżą. Konrad Szymański i Vanessa Aleksander to ludzie świeżo po Akademii Teatralnej.

Kiedy opowieść o Polakach?

Zawsze po takich przedstawieniach mam ochotę uściskać aktorów, którzy dostarczyli mi tyle wrażeń, emocji, takiej okazji do zadumy. Zieliński, Krzywkowska czy Katarzyna Dąbrowska robią to od dobrych paru lat. Umieją wzruszyć, czasem do łez, śmiech przez łzy to zresztą coś, co kocham najbardziej.

Ostatnio odkrywam z wielką satysfakcją Szymona Mysłakowskiego, a aktorska młodzież najwyraźniej umie skorzystać z tego sąsiedztwa. To jest krzepiące, że ktoś pilnuje opowiadania mi o człowieku.

I nawet jeśli odkrywamy, że tę obserwację już kiedyś poczyniliśmy, a z kolei tamto zdanie brzmi znajomo, mam wrażenie, że pewien typ emocji się nie starzeje. I ten sposób opowiadania świata przetrwa wszelkie niepokoje i eksperymenty - możliwe, że także te potrzebne, ale po to, abyśmy zatęsknili za prawdami co nie nowe.

Czy nic mi w tym przedstawieniu nie zazgrzytało? Może końcowy monolog Caroline-Krzywkowskiej, kiedy buntuje się ona przeciw marności pozornie sytego i nowoczesnego świata, zabrzmiał w moich uszach zbytnim patosem.

Ostatecznie czy jest winą porządku społecznego to, że nie umiemy wytrwać w wierności, że się oszukujemy, nie słuchamy? Część tych przewin jawi się zresztą jako coś nieoczywistego, nieostatecznego, co nie zawsze ma konkretnego sprawcę. Już Czechow wyłożył nam spokojnie, że ludzie po prostu nie mogą być szczęśliwi, nawet jeśli mają wolną wolę.

Zarazem słuchając tego monologu, poczułem zazdrość. Choć Torben Betts dotyka tła politycznego marginalnie, niejako przy okazji, kolejny raz to zagranicą musimy szukać teatru, który pozwala nam poczuć smak i zapach czasów. Na dokładkę to teatr robiony bez zbędnego pouczania, taki, że w pewnych kwestiach mogę się zadumać nad światem wspólnie z kolegą liberałem czy lewicowcem. Tego wciąż brakuje w Polsce. Na to wciąż w Polsce czekamy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji