Artykuły

Włodzimierz Nowak: Miałem ciekawe życie

Wystąpił w kilkudziesięciu filmach, zagrał wiele ról na teatralnej scenie, najdłużej w stołecznym Teatrze Kwadrat i w spektaklach radia i telewizji. Grał amantów, ale też świetnie prezentował się w komediach. Był menedżerem w Polsce i za granicą. Od kilku lat już nie gra. Mieszka wraz z żoną, aktorką Haliną Kowalską, w Domu Artystów Weteranów Scen Polskich w Skolimowie.

Piękny ośrodek, otoczony mnóstwem zieleni, położony w Konstancinie-Jeziornie nieopodal Warszawy. Powstał z myślą o samotnych, emerytowanych artystach. Mieszkali tu m.in. Irena Byrska, Tadeusz Kondrat, Wanda Wiłkomirska, Danuta Rinn, Irena Kwiatkowska. Dziś w trzech domach otoczonych trzyhektarowym ogrodem przebywa ponad 50 pensjonariuszy. Do dyspozycji mają pokoje, a małżeństwa mieszkania. Kiedyś był to ośrodek wyłącznie dla artystów. Teraz już może tu trafić każdy, jeśli spełnia określone warunki i stać go na pobyt w tym miejscu. Od trzech i pół roku mieszka tu mój rozmówca. Siadamy w saloniku gościnnym. Opowiada, że cały czas jest w traumie po śmierci przyjaciela Jana Kobuszewskiego. - Połowa mojego życia to Janek. Poznaliśmy się przy realizacji "Dobranocek" dla telewizji w połowie lat. 70. Lubiliśmy się. Potem spotkaliśmy się w Teatrze Kwadrat. My byliśmy już tam z żoną wcześniej, Janek wtedy pracował w Teatrze Nowym w Łodzi, gdzie poszedł za Kazimierzem Dejmkiem.

Z Haliną Kowalską trafił do stołecznego Kwadratu od początku, kiedy tworzył go Edward Dziewoński. - Ściągnął nas z Teatru Komedia, gdzie graliśmy główne role. A po roku przyszedł Janek. To był początek naszej przyjaźni. Narzekał na kręgosłup, więc dyrektor Dziewoński ukierunkował go na reżyserię. Wystąpiłem w głównej roli w jednym z jego przedstawień "Godziny błaznów w składnicy złomu". Byli wówczas często zapraszani do "Podwieczorku przy mikrofonie" przez Zenona Wiktorczyka. - Kiedyś prowadzący zaniemógł i zaproponowano mi, bym poprowadził tę audycję. Zgodziłem się bardzo chętnie. Wśród moim poprzedników był m.in. Kazimierz Rudzki, zatem było to dla mnie i wielkie wyróżnienie, i honor.

Wspomina wprowadzenie stanu wojennego. - Pojechałem do Dziewońskiego do domu. Zapytałem, co będzie. - Nie przejmuj się - odparł. - W trzy dni się roz... W lutym 1982 wyruszyliśmy z teatrem i Kobuszewskim do Chorzowa. Graliśmy po dwa, trzy przedstawienia dziennie. Wróciłem z Jankiem. Grał wtedy w "Hallo, Szpicbródka". Dostaliśmy ulotkę, że jest bojkot radia i telewizji. Ja byłem we władzach oddziału warszawskiego ZASP. Zrezygnowałem z "Podwieczorku przy mikrofonie", bo choć to była estrada, to jednak w radiu. Miałem mnóstwo propozycji z telewizji, ale odmówiłem. Aż w końcu trafiłem na czarną listę.

W czerwcu 1982 dostali ofertę z Estrady Białostockiej. - Chcieli, żeby Kwadrat do nich przyjechał. Poszedłem do dyrektora Dziewońskiego i mówię, że jest bojkot, ale nie teatrów, okres wakacji, więc można by pojechać całym zespołem, włącznie z ekipą techniczną. Zgodził się, podpisali umowę. Graliśmy dwa spektakle dziennie. Pierwsze godziwie zarobione pieniądze. Dziewoński był zadowolony, zaproponował mi, abym został dyrektorem Teatru Kwadrat, a on zostanie artystycznym. Szef Estrady Białostockiej też był zadowolony. - Ale wyznał mi, że nic na tym nie zarobili. Poprosił, żebym wymyślił coś mniejszego. Doszedłem do wniosku, że dobrze będzie połączyć dwie formuły: "Dudka" i "Podwieczorku". To był czas urlopów, wiedziałem, że Janek jest na wakacjach na Mazurach. Pomyślałem, że zrobimy mistrzowski skład. Jan z żoną Hanią Zembrzuską i ja ze swoją Haliną... I tak się zaczęło. Potem doszli Jan Kociniak. siostry Winiarskie i Wojtek Młynarski. Graliśmy po trzy imprezy dziennie. Mimo okresu urlopowego były pełne sale. Z jednego spektaklu przeznaczyli 30 tysięcy złotych na pomoc dla kolegów, którzy w wyniku stanu wojennego nie mogli grać.

- Występowaliśmy coraz częściej. Z czasem dołączył Wiesław Michnikowski, a potem Edward Dziewoński, Mieczysław Czechowicz i Wiesław Gołas. Zaczęli też występować piosenkarze: Edyta Geppert i Michał Bajor. Występowaliśmy w wielu miastach w promieniu 200 km od Warszawy. Ta nasza przyjaźń z Jankiem się rozwijała. Na scenie i w życiu prywatnym.

Impresaryjna formuła się przyjęła. Wystąpili w Berlinie Zachodnim.

- Zagraliśmy dwa razy jako Kabaret Kawon (nazwa od odwrotności mojego nazwiska) - Janek Kobuszewski, Jan Kociniak i ja. Śpiewała Hania Banaszak, przy fortepianie Tadeusz Suchocki. Przyjęto nas bardzo gorąco. Postanowił mieć taki skład na Polskę. - Jeździliśmy po całym kraju. Aż nadeszła oferta od Jana Wojewódki z Ameryki. To było coś - każdy chciał tam pojechać i zarobić. Nieporównywalnie większe pieniądze. Czuł się silny, bo miał znakomitą grupę aktorów.

- Mój pomysł na teatr impresaryjny się sprawdzał. Za ocean polecieli w lutym 1987. - Dwa miesiące wcześniej Janek poprosił mnie o rozmowę. "Mam raka" - powiedział. "Z wyjazdu nici". Nic mu nie odparłem. Niebawem poszedł na operację. Od lekarza usłyszałem, że Janek musi pojechać. "Jak nie, to się załamie" - stwierdził. Nie miał wyjścia. Musiał. I polecieliśmy. To było naprawdę dobre wyjście dla niego. Bardzo go wspieraliśmy.

Nasza przyjaźń wciąż trwała. Nawet kiedy odszedłem z Kwadratu. Często dzwoniliśmy do siebie, spotykaliśmy się. Spędziłem z nim więcej czasu niż z żoną.

Teatr impresaryjny działał nie tylko w Polsce i za oceanem. - Wiele razy występowaliśmy w Niemczech. Dziewięć premier mieliśmy w centrum Paryża i stały termin w Londynie, w każdy trzeci weekend stycznia, przez siedem lat.

Urodził się w Łodzi. Po drugiej maturze (pierwszą oblał z matematyki) studiował w Filmówce na Wydziale Aktorskim. - Od przedszkola grałem jednego z trzech króli w jasełkach. Mnie jednego było słychać. I tak mi zostało. Niektórzy nawet się śmieją: "Włodek, wyłącz mikrofon!". Pan Bóg dał mi dobrze postawiony głos. Brałem udział we wszystkich szkolnych akademiach. I dojrzewałem do tego, aby zostać aktorem... Pochodzi z zamożnej rodziny. - Jeździłem autem ojca razem z Wojtkiem Frykowskim, dziewczynom to imponowało. Znałem, przynajmniej z widzenia, wszystkie ładniejsze panny z Łodzi. Grałem w teatrze amatorskim. Byłem w klasie wokalnej. I tam poznał Halinę Kowalską. Oczarowała go urodą i osobowością, on ją talentem. - Jak zobaczyłem na próbie drobną blondynkę z kokiem, zauroczyła mnie. A kiedy ją usłyszałem, to mnie zamurowało! Szybko wzięli ślub.

- Jesteśmy teraz najstarszym aktorskim małżeństwem w Polsce. To już 59 lat. Janek w związku z Hanią był 63 lata.

Po studiach przeniósł się do Kalisza. Występował w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego. - Dobry ciekawy teatr, blisko Łodzi, a poza tym dawali mieszkanie. Grałem tam dwa lata, m.in. w "Romeo i Julii". Znakomita i sympatyczna szkoła, a właściwie teatralne przedszkole. Sama młodzież, bez wyjadaczy. Później był Wrocław i Teatr Współczesny. - Rozmawiałem wcześniej z Dejmkiem o pracy w Teatrze Narodowym. Kazał się gdzieś zaczepić na rok, lecz po roku nie było już Dejmka w Narodowym, bo był marzec 1968. Dyrektor Andrzej Witkowski bardzo nas chciał we Wrocławiu, dawał mieszkanie, ale nam się nie podobało. Trzeba było uciekać. Na szczęście Wojciech Siemion dowiedział się o nas w bufecie u Dejmka. Szukał młodych aktorów do "Jadzi wdowy", do kierowanego przez siebie Teatru Komedia w stolicy. Na zastępstwo za Alinę Janowską i Bohdana Łazukę. Janowska była w końcówce ciąży, Łazuka miał propozycję wyjazdu do Ameryki.

Witkowski nie chciał się jednak zgodzić. - W końcu dyrekcje się dogadały, choć na początku musieliśmy jeździć do Warszawy na własny koszt. Ostatecznie zamieszkaliśmy w wynajętym pokoju bez łazienki. Pojawiły się propozycje z Teatru Telewizji "Kobra", a także redakcji edukacyjnej, więc wystąpiłem w programie dla szkół. Na deskach Komedii występowali sześć lat. - Zagrałem główną rolę w "Boso, ale w ostrogach". Pojawiałem się na scenie 298 razy. Później ofertę złożył nam Edward Dziewoński, ale montowanie ekipy do Kwadratu długo trwało. W tym czasie byty też role filmowe. - Najważniejsza to w serialu "Wielka miłość Balzaka" w reżyserii Wojciecha Solarza. Grałem przyjaciela pisarza. Znalazłem się pierwszy raz w życiu w Paryżu. Cudowna przygoda. Przyznaje, że chętnie obsadzano go w rolach amanta. - Starałem się z tym walczyć, grając na przykład garbusów. Występowałem też w komediach. W Teatrze Kwadrat grał piętnaście lat.

Przez wiele lat łączył teatr z pracą impresaryjną. Organizował spektakle w Ameryce. - W 1990 roku był nowy program, bez Kobuszewskiego, z Tadeuszem Łomnickim. W kwietniu 1990 umarł Jan Wojewódka, na moich rękach - w McDonaldzie pod Nowym Jorkiem. Walter Kotaba, właściciel telewizji i radia w Chicago, powiedział: "Rób dla mnie to samo, co dla Wojewódki". Wtedy też został szefem Impresariatu Fundacji Kultury Europejskiej. - Piastowałem tę funkcję przez 18 lat. Organizowałem przyjazdy wielu artystów, blisko 200 spektakli i koncertów dla Polonii amerykańskiej i kanadyjskiej. Podobała mi się ta robota. Aktor żyje na ogół z tego, że czeka na telefon, a ja byłem tym, który dzwoni. Latałem przynajmniej dwa razy w miesiącu do USA. Miałem nawet stałe miejsce w samolocie. Zmienił zasady. - Artyści przyjeżdżali nie na miesiąc, ale na przykład tylko do Chicago, na sześć dni. Za te same pieniądze. Po odejściu z teatru nadal pojawiał się na scenie. - Byty kabarety i widowiska. Ostatni występ miałem w Operze Leśnej w Sopocie.

Jest najmłodszym mieszkańcem Skolimowa. Nie musiał tu trafić, ale chciał. - Jest kilka powodów. Osobiste, to fakt, że jestem jedynakiem, a żona jest najmłodsza wśród rodzeństwa. Dzieci nie mamy. Nie mamy więc na kogo liczyć. Drugi powód, to że kiedy byłem szefem Impresariatu Fundacji Kultury Europejskiej w Chicago, dysponowałem nieograniczonymi środkami. Ustaliłem z prezesem ZASP Kazimierzem Kaczorem, że imprezy kulturalne, które odbywają się w USA, są pod patronatem ZASP, a część dochodu przeznaczona jest na Dom w Skolimowie. I powód trzeci: wiadomo było, że przy bardzo niskich emeryturach nie wyżyjemy w mieście. Sprzedaliśmy więc nasze mieszkanie w śródmieściu Warszawy i przenieśliśmy się tutaj. Żeby mieć godną starość.

Mają ładne mieszkanie, wyżywienie i opiekę. - Skolimów nie jest dzisiaj dla biednych. Tu mogą być tylko takie osoby, które mają wysokie emerytury albo bogatą rodzinę. Wielu artystów na to nie stać. Dom się skomercjalizował. Żyjemy na pograniczu, ale nie mamy wyjścia. To jest takie miejsce zwane czarną dziurą, bo tu o wszystkich się zapomina...

Opowiada, że od wielu lat nie miał auta, ale Jan Kobuszewski stwierdził, że musi je mieć. - Tu, w Skolimowie, jeden autobus jedzie raz na godzinę. I Janek zadeklarował, że załatwi auto. Nazajutrz napisałem maila do pani prezes Toyoty w Polsce. I dostaliśmy maty samochód. Jestem im za to bardzo zobowiązany Płacimy za niego 253 zł miesięcznie. Na to jeszcze nas stać. Dzięki temu możemy swobodnie się przemieszczać, jechać do lekarzy, po zakupy. Namawiają go, żeby napisał książkę. -Znam tyle historii, anegdot, ale ciągle to odkładam. Mam opory, czy kogoś to obchodzi. Zapewnia, że nie brakuje mu teatru, występów, sceny. - Jeśli już, to brakuje pieniędzy. Czasem tu coś czytam, jak poproszą. I bajki na audiobooki. Pracy impresaryjnej też mu nie brakuje. - Bo to nie jest życie szejka w Dubaju. Nigdy nie wiedziałem, czy ludzie przyjdą, czy spektakl się uda. Stresująca robota, z ryzykiem. Była to jazda po bandzie. Na tyle lat pracy i tyle widowisk tylko jedno się nie udało. Miałem ciekawe życie. Nie zamieniłbym go na inne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji