Artykuły

Znałem wszystkich!

- Ja z cenzorami rozmawiałem i zawsze coś się uratowało. Nie bardzo lubiano mnie za to w redakcji "Dialogu", dzwonił bowiem do mnie Konstanty Puzyna i oznajmiał: "Pańska sztuka wstrzymana". I pytał, czy będę rozmawiał z urzędem. Ja, że owszem, i przez to wstrzymywałem im druk numeru. Później było już z górki... - z Jarosławem Abramowem-Newerlym, pisarzem, dramaturgiem rozmawiają Krzysztof Masłoń i Tomasz Zbigniew Zapert w Do Rzeczy.

KRZYSZTOF MASŁOŃ, TOMASZ ZBIGNIEW ZAPERT: Odwiedził pan stare kąty w związku z przygotowywaniem do druku nowej książki?

JAROSŁAW ABRAMOW-NEWERLY: I tak, i nie. Staram się rokrocznie bywać w Warszawie, moim mieście rodzinnym. Wiążą mnie z nim liczne wspomnienia, mam tu wielu przyjaciół. Jednak ufam, że w przyszłym roku opublikuję "Moją aleję zasłużonych".

Co kryje ów tytuł?

- To proza wspomnieniowa. Zaczyna się w prima aprilis, 1 kwietnia roku 1960. Właśnie wtedy zostałem współpracownikiem redakcji literackiej Polskiego Radia mieszczącej się w rozgłośni przy ulicy Myśliwieckiej, gdzie dzieliłem pokój z poznanym tam Włodzimierzem Odojewskim. Zaczynem do mojej najnowszej książki stała się owa znajomość. Dagmara Nowakowska, opiekunka archiwum autora "Zasypie wszystko, zawieje" znajdującego się przy Uniwersytecie Poznańskim, poprosiła mnie, bym podzielił się swoim wspomnieniem o tym pisarzu. I w trakcie pisania z zakamarków pamięci wypłynęli inni redakcyjni koledzy radiowi: Janusz Krasiński, Jerzy Krzysztoń, Władysław Lech Terlecki, Ireneusz Iredyński, Marek Nowakowski, Kazimierz Orłoś, jak również cenieni reporterzy: Jerzy Janicki, Witold Zadrowski, Andrzej Mularczyk. Ich wizerunki także zawarłem w przygotowywanym tomie.

To nie tylko radiowcy lecz także - a może przede wszystkim - tuzy naszej literatury współczesnej.

- Na ogół poznani w Teatrze Polskiego Radia kierowanym przez Janusza Warneckiego, przedwojennego reżysera i aktora, niesłychanie przestrzegającego hierarchii radiowej. Na jej wierzchołku stał reżyser, niżej plasowali się jego asystenci oraz realizator dźwięku. Reżyser musiał legitymować się wykształceniem teatralnym. Taka była zasada Warneckiego, pośród którego asystentów znajdowali się późniejsi wybitni radiowcy: Juliusz Owidzki, Edward Płaczek, Wiesław Opałek. Przyczyniłem się do zmiany tej metodyki, powierzając reżyserię radiową Jerzemu Markuszewskiemu. W radiowym teatrzyku miniatur Zwierciadło wystawił składankę Studenckiego Teatru Satyryków, m.in. z moimi piosenkami.

A propos. Dlaczego przestał je pan pisać?

- Wiąże się to z moim wyjściem z STS w roku 1969. Skoncentrowałem się wówczas na twórczości dramaturgicznej i straciłem kontakt z kompozytorami: Markiem Lusztigiem, Edwardem Pałłaszem, Adamem Sławińskim, Maciejem Małeckim. Wprawdzie zdarzało mi się komponować, ale aranżować nie potrafię - jestem muzycznym samoukiem. Do piosenek powróciłem po ośmiu latach, gdy Alina Janowska zaprosiła mnie do grona kilku tekściarzy mających stworzyć repertuar jej recitalu prezentowanego w nowo oddanym do użytku hotelu Victoria. Wykorzystałem swą melodię ze spektaklu Bułata Okudżawy wystawionego w Teatrze Rozmaitości. Sztuka traktowała o carskiej Rosji, toteż napisałem nowe słowa, "Leon mieszkał na Sadybie", które wykonawczyni się spodobały. Tu wtrącę, że za mych radiowych pierwocin o emisji piosenek na antenie decydowała specjalna komisja. Od strony muzycznej kierował nią Władysław Szpilman, ówczesny szef redakcji muzyki rozrywkowej Polskiego Radia, a od literackiej głos decydujący mieli poeci: Aleksander Rymkiewicz, Jerzy Ficowski, Kazimierz Winkler i inni.

Szpilman przegrywał melodię na fortepianie, oceniając, czy jest napisana profesjonalnie, czy też wyszła spod ręki - jak określał - "kompozytora gwizdanego". Twórcy z niepokojem czekali na werdykt owego gremium.

Na szczęście moje piosenki wykorzystane w Zwierciadle nie podlegały jej ocenie. Niebawem w STS miała miejsce premiera "Oskarżonych" głośnego w owym czasie - rok 1961 - przedstawienia z Janowską i Wojciechem Siemionem w rolach wiodących. Przybył na nią także Szpilman i pogratulował mi muzyki do spektaklu. "Panie Władysławie, ale ja należę do kompozytorów gwizdanych" - wyjaśniłem. "Nic nie szkodzi, zdarzają się wyjątki" - odparł.

Dzięki panu w piosenkarstwie zaistniał Tadeusz Łomnicki.

- Bardzo mnie lubił. Chciałem napisać dla niego jakąś sztukę, ale jakoś nie wyszło. W 1984 r. - kilka miesięcy przed moją przeprowadzką do Kanady - powstał wedle mego scenariusza film pt. "Miłość z listy przebojów". Umawiając się z aktorem w kawiarni Wilanowska, czułem się zażenowany że mam mu do zaoferowania zaledwie epizod. Nasz dialog wyglądał mniej więcej tak: - Panie Tadeuszu zdaję sobie sprawę, że popełniam nietakt, proponując tak wielkiemu aktorowi zaśpiewanie "Piosenki o okularnikach" ale razem z reżyserem filmu Markiem Nowickim uznaliśmy, że tylko pan potrafi wydobyć z niej głębię. - Ależ to żaden nietakt. Bardzo lubię "Okularników" i chętnie tę piosenkę zaśpiewam - odparł. - A wie pan dlaczego? - Nie. - Holoubek się wścieknie!

Czy talent literacki odziedziczył pan po tacie, Igorze Newerlym - autorze m.in. powieści "Zostało z uczty bogów" oraz "Wzgórze błękitnego snu" - przynależnych do kanonu polskiego piśmiennictwa?

- Nie jestem genetykiem. Ale kto wie? Skądinąd ojciec opóźnił mój debiut pisarski. W 1951 r., jako maturzysta in spe, miałem możliwość opublikowania - w biblioteczce ZMP - sztuki, wystawionej na zamkniętym pokazie dla ciała pedagogicznego oraz dzielnicowego aktywu młodzieżowego Żoliborza w macierzystym liceum im. Bolesława Limanowskiego. Utwór w stylu socrealistycznym zawierał elementy tak wtedy modnej krytyki konstruktywnej. Po lekturze ojciec ostudził mój zapał i nakłonił mnie, bym schował maszynopis do szuflady. Na szczęście posłuchałem jego rady. I nie żałuję.

Daje się jednak wyczuć, że niekiedy żałuje pan porzucenia krótkich form, pisania piosenek czy tekstów do kabaretu.

- To się wzięło z mojej decyzji wyjścia z STS w roku 1969. Konwencją składankową czułem się znużony miałem wrażenie, że się nie rozwijam, a publiczność przyjmuje moje teksty mniej gorąco niż w latach 50. Starsi koledzy doradzili: pisz do teatru. Może pospieszyłem się z decyzją.

Jako dramaturg nie miał pan wcale łatwego życia. Chodzi o kłopoty z cenzurą.

- Ja z cenzorami rozmawiałem i zawsze coś się uratowało. Nie bardzo lubiano mnie za to w redakcji "Dialogu" dzwonił bowiem do mnie Konstanty Puzyna i oznajmiał: "Pańska sztuka wstrzymana". I pytał, czy będę rozmawiał z urzędem. Ja, że owszem, i przez to wstrzymywałem im druk numeru. Później było już z górki... Pamiętam, jak w 1988 r. poszedłem na Mysią w sprawie druku książki ojca "Leśne morze". Ojciec zdążył zawrzeć z wydawnictwem KAW umowę, że wydrukują mu ją wraz z dwoma rozdziałami, które nie mogły się ukazać w latach 60., i że nie zmienią w tekście żadnego zdania. Tymczasem zaprzyjaźniona redaktorka poinformowała mnie, że jednak w pewnym miejscu komunizm porównywany z faszyzmem zastąpiono stalinizmem. Cenzor powitał mnie jak rodzonego brata, potraktował kawą i powiedział, że jeszcze parę miesięcy temu byłby problem, ale teraz - orzekł - zmiany wręcz galopują, zatem podpisuje zgodę i nie ma sprawy. Następnie opowiedział mi, że czyta właśnie świetną powieść, którą zamierza rekomendować Czytelnikowi do wydania, jako że jest nie tylko cenzorem, lecz także doradcą tej oficyny. Chodziło o "Zasypie wszystko, zawieje..."

Jak mało kto był pan dobrze zorientowany w relacjach między władzą a środowiskiem literackim. Wprowadził pana w te kwestie ojciec, ale i pan zdążył zapisać swoją kartę w historii Związku Literatów Polskich.

- W 1978 r. zostałem wiceprezesem Oddziału Warszawskiego Zarządu ZLP i byłem nim do roku 1980. Funkcję prezeski piastowała Wanda Żółkiewska, świadek Polski Ludowej, bo ona uczestniczyła jeszcze w tym sławnym zebraniu przy Twardej, kiedy to powstała Krajowa Rada Narodowa...

... co opisał w sztuce propagandowej "Dom na Twardej" Kazimierz Korcelli...

- Tak właśnie. Była to bardzo porządna komunistka, zresztą takich osób niejednoznacznych wcale w PRL nie brakowało. A nas, wiceprezesów, miała czterech: oprócz mnie Józefa Hena, Aleksandra Małachowskiego i Włodzimierza Sokorskiego. Temu ostatniemu tak bardzo zależało na tym wiceprezesostwie, jakby miał zostać wicepremierem. Potem jednak całkiem nieźle się z nim współpracowało. Przypomina mi się od razu tamta Komisja Rewizyjna ze Zdzisławem Najderem jako jej przewodniczącym. Na ogół nie zabierał głosu, milczał, w naszych dyskusjach nie brał udziału; to Małachowski gardłował przeciw komunie, ale Najder - a skąd! Przeżyłem potem szok na wieść, że został dyrektorem Radia Wolna Europa.

To był pan ważną personą w ZLP w trakcie zjazdu tej organizacji w Katowicach, gdzie przeczołgano Andrzeja Brauna za to, że upomniał się o prawdę o Katyniu.

- Przyjechał wtedy minister kultury Jan Mietkowski w charakterze mediatora. To też była ciekawa postać. Poznałem go w Polskim Radiu jako zastępcę redaktora naczelnego działu literackiego, następnie został dyrektorem nowo utworzonego Programu III, a do rządu Piotra Jaroszewicza trafił jakoś zaraz przed tym fatalnym Zjazdem ZLP, po którym zaraz umarł. A do PRL przyleciał, dosłownie, z Wilna w roku 1944. Samolot wysłany został po rodziców Ziemowita Fedeckiego, którzy byli zasłużeni, bo pomagali w czasie wojny komunistom. A Mietkowski był w AK i w najlepszym razie groziła mu zsyłka. Ziemek go zabrał na pokład samolotu lecącego do Lublina, a tam zaprowadził do radia i powiedział, że będzie tu pracował. No i ten tam wsiąknął.

Fedecki kojarzy się od razu z Mazurami, z którymi i pan był związany.

- Mogę powiedzieć, że ja odkryłem dla swych kolegów - pisarzy i artystów Zgon i Krutynię, a Ziemek Krzyże oraz Pranie. Dzisiaj i tam, i w innych niedalekich miejscach mają swoje domy nie tyle może już oni, ile ich dzieci i wnuki, a ja w końcu swojego domu tam się nie doczekałem, choć działkę miałem jako jeden z pierwszych. Kupił mi ją w latach 60. ojciec - za 400 zł. Moja pierwsza żona nie przepadała jednak za towarzystwem z STS i niebawem odstąpiłem działkę Jurkowi Sicie, który pobudował tam dom... w góralskim stylu. Jednak jeździłem do niego i na pewno nie zapomnę króla Mazur - Karola Małłka, który uwielbiał konwersować z młodymi i śpiewać z nimi pieśni i piosenki. A także leśniczego Stanisława Popowskiego, i wielu, wielu innych ludzi poznanych jeszcze dzięki ojcu.

Działał pan też w ZAiKS...

- Wciągnął nas tam - mnie i Andrzeja Jareckiego - Jerzy Jurandot. Na zawodowej scenie, w teatrze Syrena, wystawił naszą operetkę o studentkach podlegających nakazowi pracy, który nie pozwala im zostać w Warszawie i tutaj wyjść za mąż. Pamiętam, że poprosił nas do siebie i zaoferował rekomendację do ZAiKS, mówiąc: - Ja też przed wojną skończyłem porządne studia, chemiczne, na Politechnice Warszawskiej, a żyję z piosenek. Jak panowie się postarają, to też będą mieli pogodną starość.

Kto był wtedy prezesem Związku Artystów i Kompozytorów, bo jeszcze nie Karol Małcużyński...

- ... oczywiście, że nie. Najważniejszym tam był wówczas Stanisław Ryszard Dobrowolski!

Jego ówczesna żona, Helena Kołaczkowska, napisała tekst socrealistycznego szlagiera "Na prawo most, na lewo most".

- Miał pęknięty życiorys. Z jednej strony bowiem napisał "Głupią sprawę" i fatalnie zachował się w 1976 r., z drugiej jednak strony to on przecież napisał "Szturmówkę" i "Warszawskie dzieci", nieśmiertelną piosenkę powstania warszawskiego.

Był porucznikiem Armii Krajowej o pseudonimie Goliard.

- W końcu dekady Gierka, w 1979 r., 17 stycznia zapakowano nas - pisarzy - do autokaru, by władze mogły się pochwalić tym, co zdziałały w Warszawie. Zawieziono nas do nowego wówczas Instytutu Onkologii, po którym oprowadzał nas prof. Tadeusz Koszarowski. Dobrowolski pyta się mnie: - Kto to? Odpowiedziałem, on na to: - Nie znam. Potem o kogoś następnego i znów: - Nie znam. I jeszcze o kogoś i znów: - Nie znam. W końcu westchnął: - Panie Jarku, trzeba się spieszyć, bo niedługo nie będzie komu odprowadzić mnie na cmentarz.

Nie brakowało panu w Kanadzie polskich spraw?

- One i tam człowieka dopadną. Gdy w Toronto miałem spotkanie z czytelnikami po publikacji "Lwów mojego podwórka", podeszła do mnie pewna pani i powiedziała: - Proszę pana, to ja jestem tą dziewczynką, której losy opowiedział pan w książce. A chodziło o żydowskie dziecko przyprowadzone podczas okupacji przez matkę do rodziny kolegi mojego ojca, stolarza Jana Kosińskiego. Przez cztery lata wychowywali dziewczynkę jak córkę, a wtedy pojawiła się matka, która szczęśliwie przeżyła ten czas i zabrała dziecko. Jakaż to była rozpacz: i przybranych rodziców, i wychowanicy... Jak dotarła do Kanady - nie wiem. Przyszła jednak na mój wieczór autorski.

Pańska żona pracowała w Kanadzie w swoim wyuczonym zawodzie wirusologa, pan też zarabiał piórem, redagując "Związkowca", pisząc książki o życiu za wielką wodą i felietony obrazujące codzienność Polonusów pt. "Pan Zdzich w Kanadzie" próbując też swoich sił jako scenarzysta.

- Niespecjalnie się na tym dorobiłem. Moimi "Aliantami" zainteresowali się w pewnej chwili filmowcy, ale - jak to często bywa - zabrakło środków finansowych i przedsięwzięcie nie wypaliło. Innym razem Tadeusz Jaworski, reżyser, który wyjechał z Polski po 1968 r...

... znany dokumentalista...

- ... zaproponował mi pracę ze swoim studentem, ponoć bardzo prymitywnym, ale zdolnym, który napisał scenariusz o strażakach, i Jaworski mógłby się zająć realizacją takiego filmu, z tym że po zasadniczych zmianach, które trzeba wymusić na tym młodym człowieku. "Ty go będziesz uczył dramaturgii - powiedział - a on ci za to zapłaci". Kiedy doszło do płacenia, to okazało się, że nasz adept scenariopisarstwa nie ma pieniędzy, ale rzeczywiście, zdolny to on był. O Hollywood, reżyserach i aktorach wiedział wszystko, tyle że np. gdy mówiłem o Beethovenie, to pytał się, kto to. Jaworski wziął tę nową wersję scenariusza, ale nie znalazł producenta, natomiast zadzwonił po latach, że ten nasz uczeń doprowadził do postania filmu o strażakach w swojej początkowej wersji, a na dodatek sam został komendantem straży pożarnej w Toronto. I takie to mam znajomości!

Panie Jarosławie, a czy był ktoś, kogo pan nie znał?

- W zasadzie znałem wszystkich. Jak się długo żyje, to się tak ma.

***

Jarosław Abramow-Newerly (1933) - pisarz ("Lwy mego podwórko", "lwy wyzwolone", "Nawiało nam burzę", "Młyn w piekarni", "Granica sokoła"), dramaturg ("Derby w pałacu", "Anioł na dworcu", "Maestro", "Klik-klak"), twórca takich piosenek jak "Bogdan, trzymaj się!" czy "Mówiłam żartem" kompozytor "Okularników" Pierwsze pół wieku życia spędził w Warszawie. Od 1985 r mieszka w Toronto.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji