Artykuły

Stuletnia Jenufa

"Jenufa" w reż. Jitki Stokalskiej w Warszawskiej Operze Kameralnej. Recenzja Bartosza Kamińskiego w Ruchu Muzycznym.

"Warszawska Opera Kameralna po wieloletnich doświadczeniach z licznymi operami Mozarta i Rossiniego, dziełami doby baroku oraz dawnymi i współczesnymi operami polskimi, sięga ostatnio do repertuaru końca XIX i początku XX wieku, wybierając pozycje sporych rozmiarów, obrosłe wykonawczą tradycją i znane każdemu miłośnikowi gatunku. Zdradliwy to teren do działań dla najmniejszej sceny operowej w kraju, bowiem praca nad podobnymi utworami niesie ryzyko porażki. Świadom tego dyrektor Stefan Sutkowski, uprzedzając ewentualne ataki krytyki, do kolejnych produkcji przystępuje zazwyczaj uzbrojony w mocne argumenty. W przypadku Eugeniusza Oniegina Czajkowskiego argumentem tym był historyczny kontekst prapremiery dzieła na niewielkiej scenie Moskiewskiego Konserwatorium. W przypadku Falstaffa Verdiego - Jerzy Artysz w roli głównej. Nową premierę WOK poprzedziły szczególne przygotowania, które niewątpliwie dowodzą ambicji i operatywności szefa WOK. Wybór padł na Jenufę, najpopularniejszą operę Leosza Janaczka - w tym roku przypada nie tylko 150. rocznica urodzin wielkiego czeskiego kompozytora, ale także stulecie prapremiery Jenufy w Brnie, gdzie mieszkał i tworzył przez całe niemal życie. Ta druga rocznica stała się powodem, by dzieło przedstawić w pierwotnej, zagranej sto lat temu na Morawach wersji, co samo w sobie stanowi wydarzenie nie tylko w polskim życiu operowym.

Jenufa należy do dzieł o burzliwych losach, które nim znalazły się w kanonie oper XX wieku, uległy wielu przeróbkom. Najbardziej zasadniczych dokonał kompozytor i dyrygent Kareł Kovarovic, wszechmocny dyrektor Narodowego Teatru w Pradze, który po wielu staraniach Janaczka o wystawienie Jenufy na najważniejszej czeskiej scenie, włączył dzieło do repertuaru dopiero w 1916 roku. Wkrótce potem wiedeńska oficyna Universal Edition wydała poprawioną przez niego (a nie podpisaną) partyturę opery, która jeszcze do niedawna była podstawą wszystkich scenicznych i płytowych realizacji dzieła. Dopiero w 1981 roku Charles Mackerras, wybitny dyrygent i znawca twórczości Janaczka, przygotowując nagranie Jenufy dla wytwórni Decca sięgnął po oryginalny zapis kompozytora, potem zaś wraz z muzykologiem Johnem Tyrrellem opracował nowe wydanie dzieła, oczyszczone z retuszy Kovarovica. Ukazało się ostatecznie w 1996 roku i obecnie korzystaj ą z niego wszystkie teatry, chcące Jenufę wystawić. Ale nie WOK. Dyrektor Sutkowski od dawna stara się prezentować utwory w kształcie jak najbliższym zamysłom kompozytora i nie zadowolił się efektami pracy Mackerrasa i Tyrrella, bowiem rekonstruując autorską wersję Jenufy za punkt odniesienia obrali oni rok 1908, w którym opera Janaczka ukazała się w wyciągu fortepianowym nakładem skromnego brneńskiego Klubu Przyjaciół Sztuki. Szkopuł w tym, że sam kompozytor zdążył do tego czasu po-zmieniać w swym dziele wiele szczegółów. Mrówczej pracy odszyfrowania i porównania źródłowych materiałów, celem jak najwierniejszej rekonstrukcji pierwotnej wersji Jenufy, podjął się ostatnio brytyjski muzykolog Mark Audus. Efekt jego pracy posłużył za podstawę inscenizacji w Warszawie. Problem polega na tym, że na podstawie przedstawienia w WOK nie sposób ocenić, a tym bardziej docenić efektów tejże pracy. Więcej: trudno nawet w pełni zachwycić się oryginalnością muzyki Janaczka. Jest to wina nie tyle samego wykonania, co warunków akustycznych malutkiej sceny przy al. Solidarności. Poszczególne głosy w orkiestrze zbyt często tracą wyraziste kontury, co w muzyce pisanej tak, by podkreślić kontrasty między smyczkami a dętymi i by nadać intensywności orkiestrowym barwom, daje mało ciekawe efekty. Z ciasnego kanału orkiestry dociera do słuchaczy zduszone brzmienie zbyt dużego, jak na te warunki, zespołu. Jednocześnie wciąż zbyt małego, by muzyka Jenufy zabrzmiała z należytym blaskiem - proporcje brzmienia są tak zachwiane, że kiedy na scenie odezwie się więcej niż dwoje śpiewaków, trzeba wytężać słuch, chcąc usłyszeć, co gra orkiestra. I choć Ruben Silva prowadząc połączone Orkiestrę WOK i Warszawską Sinfoniettę robi co może, aby nadać muzyce odpowiedni puls, nie zawsze jego wysiłki wieńczy sukces. Premierową obsadę niemal w całości tworzyli młodzi śpiewacy, o lekkich głosach, którzy nie mieliby raczej szans popisać się w operze Janaczka na większej scenie. Ale w kameralnych warunkach nieźle radzili sobie z trudną materią dzieła i niełatwym czeskim tekstem, napisanym w morawskim dialekcie. Duża w tym zasługa celnego rozdania ról, co uwypukliło zalety, a tuszowało braki każdego z wykonawców. Eugenia Rezler (autorytarna i wzruszająca Stara Buryjo-wa), Zdzisław Kordyjalik (energiczny Steva Buryja) i Krzysztof Machowski (o silnym głosie, gorzej z temperamentem) mogą wpisać role w Jenu-fie w rejestr swych sukcesów. Monika Ledzion (Karolka) zademonstrowała w swym krótkim wejściu nie tylko piękny głos, ale także sceniczny wdzięk. Tytułowa rola przypadła bardzo jeszcze młodej, jak na tak ogromną rolę, Marcie Wyłomańskiej, która wyszła z trudnego zadania obronną ręką. Wolałbym, żeby nasyciła swój śpiew większą ilością barw i odcieni, ale - biorąc pod uwagę tempo, w jakim rozkwita talent tej śpiewaczki - to zapewne kwestia krótkiego czasu.

Nąjdojrzalszą wokalnie i aktorsko rolę zaprezentowała Agnieszka Kurowska - macocha Jenufy, Kościelni-cha. Szczególne uznanie należy się jej za wielką ekspresję bez popadania w ekspresjonistyczne gierki i grymasy, co jest niestety częste u wykonawczyń roli Kościelnichy, obsadzanej zwykle wagnerowskimi sopranami po głosie. Domeną działalności Kurowskiej jest włoskie bel canto -coś z urody i szlachetności wokalnych partii mistrzów z południa pobłyski-wało w śpiewie jej Kościelnichy, pomimo trudności jakie miała śpiewaczka, zmieniając rejestry głosu. Dodało to postaci Kościelnichy ludzkich rysów - morduje nieślubne dziecko z głębokiej troski o los pasierbicy; zamiast zwyczajowego demona zła, kołtuna i dewotki zobaczyliśmy prawdziwie tragiczną postać. Odmłodzenie obsady (w porównaniu z tym, co zazwyczaj oglądamy w teatrach operowych) bardzo przysłużyło się przedstawieniu; chwilami można było nawet uwierzyć w tragedię biednej wiejskiej dziewczyny, schwytanej w pułapkę losu.

Gdyby... Gdyby nie pozbawiona finezji reżyseria Jitki Stokalskiej, która mogłaby się uczyć, jak zbudować pełną napięcia scenę od pracującego w tym samym teatrze Ryszarda Peryta, który nawet Srokę złodziejkę Rossiniego potrafił zmienić w thriller. Gdyby nie fakt, że Łucja Kossakowska jako scenografii do trzyaktowej opery użyła dwóch kilimów, raz wiszących z lewa na prawo, to znów z prawa na lewo, a mogłaby skorzystać z doświadczeń pracującego na tych samych deskach Andrzeja Sadowskie-go, którego prace dowodzą, że można na maleńkiej scenie zbudować przestrzeń do przekonujących rozwiązań każdej sytuacji, także z tłumem (patrz wspomniana Sroka złodziejka). Gdyby tylko piękna Marta Wyłomańska wyzbyła się nawyków rasowej prima-donny. Nie udało się bowiem realiz

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji