Artykuły

Szymon Komasa: Nie mam kompleksu polskości

- W ostatnich latach w polskiej kulturze wydarzyło się wiele dobrego, choćby Oscar dla Pawlikowskiego czy Nobel dla Tokarczuk. Opinia o polskich artystach jest fantastyczna - mówi Szymon Komasa, śpiewak operowy, w rozmowie z Adamem Cissowskim w tygodniku Wprost.

17 października w Teatrze Studio miał miejsce pana recital zatytułowany "Portret Szymona Komasy".

- Repertuar zbierałem przez lata, studiując za granicą i tam występując. Pieśni, które znalazły się w tym recitalu, to zbiór moich podróży.

Jakie to były pieśni?

- Takie, które miały na mnie wpływ - nie zabrakło pieśni romantycznych, ale też typowo klasycznych. Stawiałem czoła śpiewaczym i operowo-pieśniarskim legendom, takim jak "Król Olch" Schuberta czy dzieła Rachmaninowa. Prawdziwa kobyła do śpiewania, ale jakże niesamowita do słuchania.

Był to trochę autoportret, bo malował pan ze sceny swój obraz, zarówno jako wykonawca, jak i reżyser.

- Znam wiele szczegółów na temat tych pieśni, wiem, jak powstawały, ponieważ niekiedy studiowałem z tymi, dla których niektóre z nich były pisane. Dzięki temu mogłem opowiedzieć publiczności ich historię. To coś, czego nie przeczyta się w internecie czy nawet w książkach.

Na scenie nie był pan sam.

- Mam wspaniałego akompaniatora, pianistę, z którym pracuję od lat. Dostaliśmy wiele nagród na międzynarodowych konkursach, kiedy jeszcze byliśmy studentami. Ten powrót jest fantastyczny. Ponadto spotkanie z warszawską publicznością było dla mnie bardzo szczególne. Urodziłem się w Poznaniu, ale wychowałem w Warszawie.

Pana debiutancka płyta nosi tytuł "Polish Love Story". Czy materiał z tej płyty będzie prezentowany na pana koncertach?

- O szczegółach nie mogę jeszcze mówić, ale jest planowana duża trasa w największych salach koncertowych na świecie. Nie wiem, czy któryś z polskich artystów w historii miał możliwość wykonywania tych utworów w Londynie czy Nowym Jorku.

Rzeczywiście, na płycie znalazły się same pieśni polskie. Chce pan w ten sposób promować Polskę na świecie?

- Ta promocja jest dla mnie wręcz kluczowa. W świecie, w którym jest tyle hejtu, choćby w internecie, chciałem wyjść z pozytywnym przesłaniem, pokazać, że nasz język jest piękny. Płyta ma pokazywać, że żyjemy we wspaniałym kraju, w którym tworzą wybitni ludzie. Geograficznie leżymy w idealnym miejscu, bo łączymy ze sobą Zachód i Wschód.

Czy jeżdżąc po świecie, dostrzega pan, że opinia o Polsce się zmienia?

- Świat operowy jest zamknięty, ludzie w nim żyjący fruwają dwa metry nad ziemią i nie do końca wiedzą, co się dzieje poza operą. Zdanie na temat polskich artystów i Polaków w ogóle jest wręcz fantastyczne. Uznawani jesteśmy za ludzi bardzo pracowitych, którzy każdego dnia przez ostatnie 20 lat walczyli, żeby opinia na temat Polaka złodzieja się zmieniła. To się nam udało i mam nadzieję, że tak pozostanie. Trzymam kciuki za każdą nową osobę wyjeżdżającą do pracy za granicą. Gdy byłem młodszy, będąc za granicą, odnosiłem wrażenie, że muszę się tłumaczyć ze skomplikowanej historii naszego kraju. Teraz już tak nie mam, wręcz podkreślam to, że mam wschodnioeuropejski akcent. Nie wstydzę się go, nie walczę z tym i niczego nie kopiuję.

Kompleks polskości przeminął?

- Tak, ale pamiętam, że jeszcze na studiach spotykały mnie teksty pokroju: "przyszedł Polak, chowajcie klucze od samochodów". To był 2008 r., więc wcale nie tak dawno temu. To bolało, a nie miałem jeszcze wtedy w sobie odwagi, żeby na to odpowiedzieć. Teraz nie widzę już potrzeby wchodzenia w tego typu dyskusje, zwłaszcza że w ostatnich latach tak wiele dobrego wydarzyło się w polskiej kulturze. Oscar dla Pawła Pawlikowskiego, Nobel dla Olgi Tokarczuk.

Pochodzi pan z artystycznej rodziny. Czy nazwisko Komasa pomaga?

- Ostatnio kupowałem w sklepie colę, chciałem zapłacić kartą, ale okazało się, że z jakiegoś powodu nie działa. Sprzedawczyni spojrzała na nią i powiedziała: "A Komasa! Tylko który? Śpiewający, tańczący czy ten, co robi filmy?". Sytuacja była abstrakcyjna, odpowiedziałem: "tańczący". Na co pani pozwoliła mi wziąć tę colę za darmo. Czasami więc nazwisko pomaga.

Zawsze tak było?

- Nie zawsze. Czułem opór środowiska, przekonanie, że "Komasom jest łatwiej". Tymczasem wszyscy na swój sukces ciężko pracowaliśmy. Pochodzę z ambitnej rodziny, wcale nie jest łatwo wychowywać się w takim domu. Na szczęście każdy z nas szybko odkrył, co chce w życiu robić. Może u Mary i Zosi trwało to trochę dłużej, ale w przypadku moim i Jaśka było jasne od początku. Na to, żeby dostać się tam, gdzie teraz jesteśmy, pracowaliśmy codziennie, od małego. Nie miały na to wpływu ani nazwisko, ani rodzina, ani to, że mój tata był tym, kim był. Po upadku komunizmu dotknęło nas to samo co wszystkich. Żeby mieć na lekcje języka, tańca, moja mama sprzedała bmw i jeździliśmy maluchem do szkoły muzycznej we czwórkę z dwiema wiolonczelami. Nikt nie narzekał, bo każdy widział w tym sens.

Jako rodzeństwo bardzo się wspieracie, także publicznie. Zawsze tak było?

- Kiedyś to była tragedia! Na przykład dostałem od brata na lodowisku łyżwą, a jeszcze wcześniej, jak urodziliśmy się z Mary, to Jasiek z wściekłości wyrzucił przez okno telewizor. Zosia, jak się komuś z nas coś udawało, obrażała się i chowała pod łóżko.

A tak poważnie?

- Gdy Jasiek wypuścił swój pierwszy film, "Salę samobójców", niemal do każdej sceny miałem uwagi. Teraz, oglądając wraz z nim "Boże Ciało" na festiwalu w Wenecji, byłem tak wzruszony, że aż mi odebrało mowę. Nauczyliśmy się wspierać.

Jeśli "Boże Ciało" dostanie nominację do Oscara, może spełnić się marzenie, które z rodzeństwem mieliście od dzieciństwa.

- Szczerze wierzę, że w życiu Jaśka przyjdzie ta nominacja. Czy teraz, czy przy okazji następnych filmów, nie wiem. Obserwowałem jego rozwój od samego początku. Pamiętam czasy, gdy mama kupowała papier toaletowy, a on go zabierał, tworząc na rolce komiksy. Potem je zwijał i odkładał, tak że nikt nie zauważał, że tam coś było narysowane. Zawsze miał swój wewnętrzny świat, jest osobą wrażliwą, zupełnie inną niż ja. Dużo rzeczy trzymał w sobie. Teraz potrafi mnie przeprosić za coś z przeszłości. To dla niego ważne, bo kiedyś nie umiał o tym mówić.

Pana siostra bliźniaczka Mary Komasa wróciła po kilkuletniej przerwie z nową płytą. Ją też pan wspiera?

- Mary bardzo dojrzała, angażuje się w akcje społeczne. Mieszkając w Berlinie, odnalazła też siebie jako kobieta i wie, czego chce. Z mężem Antkiem współtworzy muzykę do filmów nie tylko Agnieszki Holland, lecz także produkcji amerykańskich i niemieckich. Gdy się porówna jej pierwszą płytę, sprzed czterech lat, do tej najnowszej, słychać ogromny wpływ muzyki filmowej. Myślę, że te kilka lat przerwy w jej przypadku nie było zniknięciem, lecz rozwojem.

Czy bycie śpiewakiem operowym powoduje ograniczenia dotyczące trybu życia? Na przykład diety?

- Wiem, że ludzie piją żółtka czy białka z jajek, olej rzepakowy albo siemię lniane. Ja tego nie robię. Najlepiej na śpiew działa spokój głowy - żadnych histerii i dramatów w życiu prywatnym. Trzeba się też porządnie wysypiać, głos uwielbia sen!

Bierze pan udział w wielu projektach muzycznych. Co decyduje o dokonywanych wyborach?

- Zeszły rok był dość zwariowany, bo pracowałem aż przy 11 produkcjach operowych. Ten jest znacznie spokojniejszy, stawiam na rozwój i inwestuję w siebie. Jeżdżę np. do fantastycznego operowego nauczyciela z Włoch. Znalazłem też w końcu czas, żeby odetchnąć.

***

Szymon Komasa - urodzony w Poznaniu baryton, syn aktora Wiesława Komasy, brat reżysera Jana Komasy i piosenkarki Mary Komasy. Absolwent Wydziału Wokalno-Aktorskiego Akademii Muzycznej w Łodzi, studiował też śpiew operowy w Guildhall School of Music and Drama w Londynie, a następnie w Juilliard School w Nowym Jorku. Jest laureatem i zwycięzcą wielu międzynarodowych konkursów operowych i pieśniarskich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji