Artykuły

Lament, furia czy manifest

"28 dni" Olgi Szylajewej w reż. Kamilii Siwińskiej w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Błażej Kusztelski.

Akcję tego spektaklu tworzy niejako protestacyjny performance siedmiu kobiet. Siedem przeciw męskim Tebom, przeciw męskiemu panowaniu. Na scenie - metafora opresyjnej przestrzeni, w której uwięzione kobiety wyładowują swój gniew, złość i wściekłość. Pomstują na swoją biologię i mężczyzn, indywidualnie i zbiorowo, w gadaniu do siebie i do współtowarzyszek niedoli, w melorecytacjach i we wzajemnych przekrzykiwaniach, podczas chodzenia i dreptania.

Przedstawienie "28" Olgi Szylajewej w Malarni zaczyna się przewrotnie: oto grupka kobiet wtacza się na scenę, drepcząc niczym stadko pingwinów albo niewolnic, niczym chór greckich niewiast wykonujących jakieś celebrowane ruchy, których znaczenie poznajemy pod koniec przedstawienia. Ruch zgiętej ręki to patrzenie na zegarek, kiedy pojawi się pan domu, potem inne czynności, aby mu się podobać i uwodzić, a więc poprawienie fryzury, makijaż, jakieś kokieteryjne ruchy tułowia itd. I co jakiś czas to dreptanie. Niekiedy trochę luzu, wtedy można poleniuchować na plecach i spokojnie mężczyznom nawtykać albo uczynić to podczas babskiego sabatu. Ten "antyczny" chór śpiewa też podczas spektaklu, skanduje oraz wykonuje różne gesty zbliżone niekiedy do tańca, i pantomimy.

Nie wiem, czy oryginalny tekst był rodzajem scenicznego reportażu czy też miał formułę zbliżoną do poznańskiego spektaklu. Zakładam, że to reżyserka - Kamila Siwińska przeobraziła "nieteatralny" tekst rosyjskiej autorki, nadając mu, wspólnie z zespołem aktorek, niejako "obrzędowy" i zarazem "orgiastyczno-performatywny" charakter. W efekcie powstał spektakl w niejednej scenie bardzo ekspresyjny i na pewno w swej formie nietuzinkowy. Mnie się niekiedy kojarzył w sposób przewrotny z rzeczywistością obozową, z jakimś łagrem.

PATRIARCHALIZM TRZYMA SIĘ MOCNO?

Rodzajem antycznej protagonistki jest tu młoda dziewczyna, która początkowo wyzwala się z uprzedzeń i zrzuca z siebie czarne kokony, stając się kobietą - motylem. Jest pełna nadziei i ufności w miłość oraz pełna radości ze swej kobiecości. Potem rozczarowana przeistacza się w zbuntowaną kobiecą hunwejbinkę, jedną z tych scenicznych lamętnic, niemłodych już i zgorzkniałych, pełnych zapiekłych ran, nienawistnych, zmęczonych, nie dbających o wygląd, o swą kobiecość, niekiedy wulgarnych i brutalnych w słowach i zachowaniach. Zrezygnowana dołącza do tego chóru drepczących (mentalnie wokół mężczyzn) niewolnic lub obozowych ofiar (wszystkie role zasługują na uznanie, zwłaszcza Ewy Szumskiej, Małgorzaty Peczyńskiej i Teresy Kwiatkowskiej).

Nie wiem, jak ten spektakl przemawia do widzów. Czy jest kompatybilny z ich oglądem rzeczywistości i doświadczeniem życiowym, czy też się z nim rozmija i razi stereotypowymi uogólnieniami. Nie chodzi o to, że celowo wykoślawiony i wyostrzony obraz relacji męsko-damskich jest całkowicie wyssany z palca, bo nie jest. Ale czy spektakl chce nam dowieść - poprzez skrajnie ekspresyjny i jednowymiarowy przekaz - że patriarchalizm to coś, co nas zewsząd otacza i przytłacza, czy też chce nas jedynie uwrażliwić i pedagogizować - tak na wszelki wypadek, gdyby nam przyszło coś niemądrego do głowy? A przede wszystkim, czy widz ma odnieść wrażenie, że większość Polek czuje się nieszczęśliwa, sponiewierana i zbuntowana, zwłaszcza zaś wściekła na swoją fizjologię i płeć?

NIEWOLNICE BIOLOGII I MĘŻCZYZN

Bo ogólne przesłanie tego przedstawienia jest takie, że kobiety - ciemiężone i cierpiące - to niewolnice biologii i mężczyzn. Może taka przesada jest celowa dla uzyskania większego efektu i wyrazistości, może służy wyostrzeniu problemów, choć ciekawie byłoby zderzyć poglądy kobiet na swój i mężczyzn temat z analogicznymi poglądami mężczyzn o sobie i kobietach. Ale kto by tam dbał o symetrię. To byłby zgniły kompromis, a nie bojowy manifest feminizmu.

Kamila Siwińska - jako reżyser - nie oszczędza aktorek, a one nie oszczędzają siebie i niekiedy widzów, kiedy przeistaczają się w furie, które zrobią wszystko, by zohydzić mężczyzn i - nierzadko - zohydzić zohydzone już przez mężczyzn kobiety. Jeśli u Malinowskiego kobiece furie z Wysp Trobriandzkich znęcały się fizycznie i fizjologicznie nad mężczyzną, gdy ten znalazł się nieopacznie w pobliżu miejsca, gdzie one pracowały, to mam wrażenie, że w niektórych momentach spektaklu sceniczne przedstawicielki udręczonej kobiecości zdolne byłyby zrobić to samo z męskim widzem, gdyby przypadkiem dostał się w ich ręce. A bywają niezwykle sugestywne w swym zapamiętaniu. W dodatku wykonawczyniom nie brak odwagi, by epatować widza fizyczną "nieurodą", brutalnością i słownym ekshibicjonizmem. Mizoandria bucha z każdej ich wypowiedzi, a jak mówią uczeni w piśmie, jest ona na poziomie emocjonalnym reakcją kobiet na dyskryminację i uprzedzenia społeczeństwa patriarchalnego. Choć trzeba przyznać, że niekiedy sceniczne furie bywają też wobec siebie zgryźliwe, krytyczne i niekiedy szydercze.

OCZEKUJ PIEKŁA

Spora sekwencja spektaklu dotyczy czysto biologicznych utrapień kobiety i niezrozumienia ich przez mężczyzn. Menstruacja jawi się jako źródło cierpienia i istne przekleństwo. Odnosi się wrażenie, jakby kobiety nie akceptowały własnej płci i uznawały, że miesiączką zostały przez naturę srodze pokarane. Lamentują więc szyderczo, śpiewając, że "ciotka przyjechała" albo wytykając mężczyznom, że nie wiedzą, co to krwawiące jaja. Bohaterki spektaklu zauważają z sarkazmem, że one mają ze swym endometrium krzyż pański przez 30 lat, i to w najlepszym okresie życia, a ich ciemiężyciele ze sterczem - dopiero na starość.

Dodam wszakże, iż tekst rosyjskiej autorki, osadzony jest w zupełnie odmiennej rzeczywistości, jest reakcją na panującą w Rosji mentalność, na specyficzny państwowo-cerkiewno-medialny patriarchalizm, mający mocne korzenie w tradycji i historii. Wydaje mi się, że - statystycznie rzecz ujmując - sytuacja kobiet w Polsce jest jednak mocno odmienna i chyba nieporównywalna. I innym kluczem trzeba ją otwierać. Tak czy owak niejedna "widzka" odczuje być może wielką satysfakcję i ulgę, że ktoś za nią wykrzyczał ze sceny to, co ona myśli i przeżywa. I może niejeden męski szowinista wkurzy się, ale i zastanowi. A pozostała część widzów - no tu już rozrzut opinii będzie wieloraki. Mnie ten spektakl nieco znużył i rozczarował deklaratywnością i jednostronnością, nieuprawnionym uogólnianiem, histerycznym zacietrzewieniem, w wielu miejscach banalną konstatacją i publicystycznym truizmem, a z drugiej strony owym - ja to tak odbierałem - "feministycznym" ukąszeniem.

Niechże jednak pewnym antidotum na kobiece utrapienie będzie cytat, który znalazłem na jednym z blogów, przetłumaczony ze szwedzkiego: "Bez względu na to, co mężczyzna daje kobiecie, to ona da mu coś lepszego. Dasz jej nasienie, to dostaniesz dziecko. Dasz jej przepis, to dostaniesz obiad. Dasz jej dom, to ona stworzy ci ognisko domowe. Dasz jej uśmiech, ona da ci swoje serce. Ona mnoży i powiększa wszystko bez względu na to, co dostanie. Więc jeśli dasz jej jakieś gówno, to oczekuj prawdziwego piekła".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji