Artykuły

Bezdroża kultury

W ostatnich latach straciłam nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek wyjdę z teatru wzruszona, wstrząśnięta, zdumiona otaczającym mnie banalnym, szarym światem codzienności. Bywało, że wychodziłam po pierwszym akcie, a raz nawet w trakcie pierwszego aktu, z inicjatywy (bardzo słusznej!) zaprzyjaźnionej osoby. Tytuły owych spektakli niech zasłoni kurtyna litościwego milczenia.

A jednak dożyłam wielkiej chwili. Spadła na mnie niespodzianie, w postaci przedstawienia Teatru 3/4 Zusno. o którym uprzednio sporo czytałam, ale tak to już jest, że nasi recenzenci wykazują wiele zapału, gdy mogą coś zganić, lecz kiedy rzecz godna jest najwyższych zachwytów - oceny bywają wręcz powściągliwe.

Sześcioro młodych artystów odzianych w skromne, codzienne szaty, boso, konstruując na naszych oczach proste, szmaciane lalki, których kończyny wyznaczają supły, prezentuje rodzaj pantomimy. Są również tańce i jedyne teksty w postaci dwóch wierszy - pieśni. Ważnym, chwilami dominującym elementem spektaklu jest muzyka Marka Łuczaka. Muzyki elektronicznej nie lubię i wydawało mi się na początku, że znuży mnie ta forma, przestała mi jednak przeszkadzać jej mechaniczność, a muzyka narastała, nabierała rozmachu zadziwiając różnorodnością, aby osiągnąć dramatyczne apogeum organowe, brzmiące jak w gotyckiej katedrze. Zapomniałam o materii i fakturze. Na scenie rozgrywał się odwieczny bój dobra ze złem. Gdy nie ma już zwycięzców ani zwyciężonych, wszystko zaczyna się łagodnie od nowa. Finał tchnie optymizmem.

"Gaja" ma na swoim koncie sukcesy na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym w Edynburgu, na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych, a w perspektywie występy w różnych krajach i miastach. Grana jest także na rodzimej scenie w przerobionej z kamiennej obory salce w Zusnie i innych miejscach w Polsce. "Gaja'' jest czymś w rodzaju moralitetu, uniwersalną opowieścią o ludziach, o miłości, nienawiści, o wszystkim co nas spotyka od narodzin po śmierć. Talent i kultura młodych aktorów, w większości absolwentów Wydziału Lalkarskiego PWST w Białymstoku, ich żywiołowość, entuzjazm i szeroki wachlarz środków wyrazu, w połączeniu z zegarmistrzowską precyzją, jakiej wymaga operowanie lalkami - składają się na poruszające do głębi widowisko. Sztuka urzeka szlachetną prostotą.

Twórcą istniejącego od jesieni 1992 roku teatru jest były prorektor białostockiej uczelni Krzysztof Rau, uprzednio związany ze stołeczną PWST oraz teatrami lalkowymi. Praca nad ,.Gają" trwała niewiele ponad dwa miesiące. Muzykę tworzył kompozytor na planie, w tracie prób, całość rodziła się symultanicznie. Gdy spytałam, czy nie przemęczał aktorów, pan Krzysztof odparł, iż było odwrotnie: to oni nie chcieli kończyć pracy. Właśnie ich entuzjazm, erupcja młodości i siły porywa widza, czyniąc spektakl przeżyciem najwyższej próby. Pozostaje w pamięci jako wyjątkowe, niepodobne do niczego innego wydarzenie.

Zrozumiałam na nowo, jak przed trzema laty. po przedstawieniu rosyjsko-hebrajskiego ansamblu "Geszer" w Izraelu, że prawdziwy teatr może istnieć jedynie w warunkach wspólnoty, pracy zespołowej od rana do nocy, bycia razem przy jedzeniu, piciu, odpoczynku, o czym świadczą ewenementy sceniczne powstałe w małych miastach czy wsiach. Zdaniem osób kompetentnych, najbardziej cenne, liczące się w sztuce zjawiska mają ostatnio miejsce na prowincji, przy czym należy zapomnieć o pejoratywnym znaczeniu tego słowa.

Na przeciwległym krańcu lokuje się wstydliwie, petitem odnotowana przez stołeczną prasę sprawa. W ostatniej chwili, tuż przed premierą, reżyser Gustaw Holoubek zdjął spektakl "Cyrano de Bergerac" Edmonda Rostanda, uzasadniając swoją decyzję brakiem formy tytułowego bohatera - Piotra Fronczewskiego. Wielce zasłużony dla kultury polskiej Teatr Ateneum nie miał chyba w swoich dziejach takiej afery. Na przygotowanie przedstawienia wydano niemałe pieniądze z naszej, czyli podatnika, kieszeni. Teatr Ateneum podlega wojewodzie i zastanawiam się, czy można tak beztrosko szastać publicznym dobrem? Piotr Fronczewski nie może być w dobrej formie, bo zajmuje się intensywnie zarabianiem pieniędzy. Wystarczy otworzyć telewizor - pełno Fronczewskiego w różnych reklamach oraz w serialu "Tata. a Marcin powiedział...", którego to bełkotu dzieci nie chcą oglądać. One wiedzą co dobre, a ilość nigdy nie przejdzie w jakość.

Z warszawskich scen zieje nudą i manierycznością. Jednym z największych niewypałów poprzedniego sezonu był "Makbet", lecz ze względu na pozycję głównych bohaterów - Krystyny Jandy i Janusza Gajosa, potraktowano go ulgowo, czasem kwitowano zażenowanym przemilczeniem. Do tego jeszcze mizeria wnętrz stołecznych przybytków Melpomeny, brudnych i smutnych w swoim nastroju zapomnienia przez Boga i ludzi.

Pod koniec listopada ubiegłego roku byłam we Wrocławiu na premierze "Opery za trzy grosze" Bertolta Brechta, którą oglądałam w Teatrze Polskim w roku 1957 we wspaniałej inscenizacji i reżyserii Jakuba Rotbauma. Ale to już nie całkiem ten sam Teatr Polski - widownia i foyer z przyległościami spłonęły doszczętnie w styczniu 1994 roku. Przywiązana sentymentalnie do teatru, który był moją młodzieńczą fascynacją, śledziłam z niesłabnącym zainteresowaniem poczynania dyrektora Jacka Wekslera. Zaimponował mi energią, niespotykaną nawet w dzisiejszych czasach, a jego działania przynosiły widoczne, prawie natychmiastowe rezultaty. Nie tylko mobilizował środki, instytucje i ludzi do odbudowy Teatru Polskiego, ale jeszcze "po drodze" stworzył wspaniałą, dodatkową scenę na pobliskim, zabytkowym Dworcu Świebodzkim, którą zainaugurowała "Kasia z Heilbronn" Henryka Kleista w reżyserii Jerzego Jarockiego. Spektakl jedynie dlatego nie został zaprezentowany na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych, ponieważ sceneria Dworca Świebodzkiego stanowi integralną jego część.

W wieczór brechtowskiej premiery dyrektor Weksler witał gości, wręczał programy. Czynił honory domu od początku do końca uroczystości. Wybaczyłam mu sportowe w urodzie foteliki na widowni, bo jakież to ma znaczenie, skoro Brecht zyskał oprawę muzyczną opartą na oryginalnej partyturze Kurta Weilla (opr. Zbigniewa Karneckiego) w wykonaniu muzyków - szalenie kosztowna sprawa! Nowy przekład "Opery za trzy grosze" autorstwa Jacka St. Burasa wydaje się dyskusyjny, głównie z powodu użytych w nim wulgaryzmów. Żal natomiast pięknych, muzycznie brzmiących wersów Władysława Broniewskiego, z których zrezygnowano zastępując je trudnymi do wyartykułowania songami, przełożonymi białym wierszem. Nawet doskonali wrocławscy aktorzy mieli z nimi nieco kłopotów.

Przedsięwzięcie artystyczne ogromne, ale nie olśniewające. I co się okazało? Spora część młodych aktorów traktuje teatr jako hobby, żyją zaś zgoła z całkiem czegoś innego. Jakie czasy - takie teatry.

Wyjaśniło się przy okazji, skąd nadzwyczajne uzdolnienia menedżerskie dyrektora Wekslera. Rozwijał je jako animator studenckich instytucji kulturalnych, należąc do akademickiej czołówki ZSP. Szczególnie przykro kojarzy się to z nadzwyczaj uroczystym otwarciem odbudowanego po pożarze Teatru Polskiego, który władze wspomogły w miarę możliwości, a nie były to błahe kwoty. Na ów wieczór Andrzej Wajda zaproponował niezbyt interesujący zestaw trzech jednoaktówek od Sasa do łasa i zainkasował potężne honorarium, choć nad spektaklem pracował głównie zespół aktorski pod wodzą niestrudzonego weterana sceny wrocławskiej - Igora Przegrodzkiego. Gdy przedstawiciel telewizji poprosił Wajdę, by przywitał się z prezydentem RP, reżyser odmówił, uzasadniając to odmiennością opcji politycznej.

Poznań polubiłam w czasach studenckich, gdy zwiedzałam słynne targi. Późniejsze, liczne artystyczne wizyty miały zawsze wspaniałą oprawę, najczęściej śpiewałam z Wielkopolską Orkiestrą Symfoniczną imienia Karola Kurpińskiego. Hotele i restauracje, a także sale widowiskowe w Poznaniu i okolicach były solidne i odmienne od takichże w innych regionach. Dlatego z entuzjazmem przyjęłam propozycję dyrektora Teatru Muzycznego Daniela Kustosika. Koncerty galowe w ramach fundacji "Pomoc dla życia" miały podniosły nastrój. Poznań pozostaje nadal najbardziej europejskim z polskich miast i jeśli tutaj odbywa się gala. jest bardziej galowa niż gdzie indziej, może z wyjątkiem Krakowa, ale galicyjskie fety mają całkowicie odmienny charakter.

Po przyjeździe do Poznania, około godziny dziewiętnastej, spytałam portiera hotelowego, czy mogę bezpiecznie wybrać się spacerem na Stare Miasto. Spojrzał na mnie zdziwiony. Idąc spokojnymi ulicami w stronę rynku myślałam, jak bardzo na niekorzyść zmieniła się w ostatnich latach Warszawa. O poznańskiej czystości aż smutno rozprawiać. Ponadto - w stolicy Wielkopolski nie ma żebraków, nie słyszy się wulgarnego języka i (pardon!) nikt nie spluwa na chodnik.

18 lutego prezydent Kwaśniewski spotkał się z twórcami, którym wręczono Kartę Kultury Polskiej. Sam fakt jest wielce krzepiący: dzieje się coś i to na najwyższym szczeblu władzy. Zaniepokoił mnie natomiast fragment wypowiedzi prezydenta, w którym dziękował wielu znanym osobistościom za współpracę. Na długiej liście nazwisk ze zdumieniem znalazłam Izabellę Cywińską, co wskazuje na krótką pamięć albo naiwność naszego prezydenta. Można to kwalifikować ewentualnie jako kolejny objaw jego dobroduszności i najlepszych chęci reprezentowania wszystkich Polaków, ale jeszcze bardziej świadczy o cynizmie byłej minister kultury, której dokonań w tej roli wolę nie przypominać. Pani Cywińska najwyraźniej łapie wiatr w swoje ruchliwe żagle, ale nie znaczy to. że można jej ufać.

Znamienne, że ilekroć twórcy kultury mówią o swoich bolączkach, nikt nie wspomina o pieniądzach. A sprawa przedstawia się tak: jeszcze w 1989 r. na kulturę przeznaczano 2.16 proc. budżetu państwa. Od momentu odzyskania tzw. suwerenności dotacje malały systematycznie, by dojść do 0.62 proc. w roku 1993. Gdy rządy objęła obecna koalicja, wydatki na kulturę ustalono na 0.68 proc. W roku 1996 osiągnięto aż 0,75 proc. (planowano 0.72). aktualnie wynoszą 0.77 proc. Resort przewiduje, że wykonanie będzie nie mniejsze niż 0.80 proc., a więc zbliżamy się do upragnionego 1 procenta!

Nie pamiętam, kto kilka miesięcy temu rzucił pomysł, by kontynuowano przerwany 13 grudnia 1981 roku Kongres Kultury Polskiej. Nawet przeciwnicy obecnych rządów przyznają, że dalszy ciąg dysputy kongresowej, po tylu latach, w innym momencie dziejowym, gdy stoimy przed całkiem nowymi problemami, jest bezsensowny. W latach 1990-1993 zlikwidowano w naszym kraju ponad 30 tysięcy instytucji kultury i dzisiaj nikt nie wie. ile ich jest naprawdę. Wiadomo na pewno, że przejęcie placówek kulturalnych przez samorządy różne miewa skutki. Istnieją gminy, w których na kulturę przeznacza się 7-8 proc. budżetu, ale to wyjątki, częściej kwoty są dużo niższe, do 0,5 proc., z ogólną tendencją spadkową.

Obawiać się można, że w owczym pędzie do różnych unii i stowarzyszeń nie dostrzegamy zagrożeń, jakie istnieją w tego typu globalizacjach. Silniejsze kulturowo państwa wypowiedziały stanowczą walkę amerykanizacji, niektóre z przyczyn czysto rynkowych. Włochy i Francja od kilku miesięcy ściśle współpracują na szczeblach ministerstw, organizując sympozja w różnych miastach, poświęcone obronie narodowych kultur. We Włoszech stworzono na nowo ministerstwo kultury, nie istniejące od czasów Mussoliniego.

W USA nie mówi się o sztuce, liczy się wyłącznie opłacalność wszelkich przedsięwzięć. Nawet w wypowiedziach przedstawicieli najwyższych elit wychodzi to paskudne szydło z worka. Henry Kissinger snuł ostatnio prognozy na temat sytuacji międzynarodowej w perspektywie nadchodzącego stulecia. Obok polityki, ekonomii, gospodarki nie padło ani słowo na temat kultury, choć na zakończenie swoich przemyśleń pan Kissinger wyraził nadzieję, że wdadzą zajmą się ludzie oświeceni. Brzmi to jak utopia albo marzenia ściętej głowy, gdy wiadomo, że demokracja staje się coraz częściej fikcją, a w rzeczywistości polityką rządzi ekonomia czyli potentanci. Wystarczy obserwować strajki we Francji i w Belgii, związane z likwidacją zakładów Renault, czy wcześniej Moulinex, którego fabrykę przeniesiono do Ameryki Południowej, gdzie tańsza siła robocza.

W pierwszych dniach lutego na ekranach dwóch, czy nawet trzech kin warszawskich znalazło się dzieło Artura Millera "Czarownice z Salem".

Z okazji nowojorskiej premiery filmu dramaturg posiedział: "Sztuka powstała 45 lal temu. Przez ten czas ludzkość niczego się nie nauczyła".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji