Artykuły

Mój duch krąży po Warszawie

Wróciła Pani do Polski w złym momencie. Teatr zrobił się nieruchawy, kręci się mało filmów, tasiemcowe seriale ludzie powoli przestają od siebie odróżniać Niełatwo będzie Pani odzyskać popularność sprzed lat.

Ja sobie momentu nie wybierałam. Ani na wyjazd do Austrii, ani na powrót do kraju. I to nie jest tak, że tu mnie przez te ostatnie lata nie było. Nigdy nie miałam zamiaru emigrować i zrywać kontaktów z Polską. Żyłam po prostu między dwoma krajami i wydawało mi się, że nie ma w tym żadnego problemu. Okazuje się jednak, że to jest problem, bo tu ludzie bardzo szybko spuszczają po człowieku wodę. Może gdybym po powrocie zagrała dużą rolę w telenoweli, to nie pytano by mnie co chwila, gdzie teraz jestem. Odpowiadam przewrotnie: "Nie ma mnie, to tylko mój duch krąży po Warszawie".

W jednym z portali internetowych Gustaw Holoubek, wymieniony w krótkiej notce informacyjnej, ma przy nazwisku dodane w nawiasie "Operacja Samum", żeby ułatwić czytelnikowi identyfikację. To jest dziś miara artystycznego bytu lub niebytu. Jesteś, jeśli zagrałeś u Pasikowskiego.

Z uporem powtarzam: ludzie powrócą niebawem do sztuki wyższej. Do teatru, poezji, książek. Rzygną, a nawet już rzygają serialami i tą całą telewizyjną papką.

Ja w każdym razie staram się robić to, co mnie interesuje i nie liczę na to, że coś mi spadnie z nieba. Jeśli mi coś spadnie, to się ucieszę, ale jeśli nie spadnie, to nie będę miała żalu do świata, że nie gram głównej roli w serialu. Nie walczę o popularność. Popularność jest czymś, co się przytrafia, jest potrzebna aktorowi, ale nie może być celem ani wartością samą w sobie. Może popełniłam błąd, wyjeżdżając z Polski, ale ten błąd zaczyna procentować: nauczyłam się języka, poznałam inną kulturę, zajęłam się tłumaczeniem sztuk, gram po niemiecku. Właśnie jestem po wiedeńskiej premierze "Antygony w Nowym Jorku" Janusza Głowackiego, w której gram Anitę. Miałam ochotę zmierzyć się z tak dużą rolą w obcym języku, postawiłam sobie tym samym poprzeczkę dość wysoko i przeskoczyłam ją.

W Warszawie można Panią oglądać od ubiegłego sezonu w znakomitej "Koronacji", w reż. Łukasza Kosa, zrealizowanej w Laboratorium Dramatu działającym przy Narodowym, a w sobotę wchodzi na afisz Teatru Na Woli "Kura na plecach" Freda Apke, w Pani tłumaczeniu. Jak się narodził ten sojusz polsko-niemiecki?

Fred zobaczył mnie na jednej z prób "Balladyny" w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Zachwycił się mną i zaproponował rolę Solwejgi w "Peer Gyncie" w Stadttheater Fuerth. Potem rolę Mefista w "Fauście". Kiedy pokazał mi "Kurę na plecach", wyrwałam mu ją natychmiast i jeszcze nim skończył pisać, zabrałam się za tłumaczenie.

W Teatrze Na Woli odbędzie się światowa prapremiera! To rzecz bez precedensu - niemiecka sztuka wystawiana w pierwszej kolejności na polskiej scenie.

To komedia, a humor niemiecki nie jest u nas szczególnie w cenie. Nie obawia się Pani, że nie chwyci?

Choć sztukę tę napisał Niemiec, to przywodzi ona na myśl raczej humor angielski. "Kura na plecach" jest dramatem psychologicznym, komedią i farsą zarazem. To rzecz o miłości, samotności, artystycznym niespełnieniu i... prze mocy w rodzinie. Bohaterowie mieszkają po sąsiedzku. Ona jest typową kurą domową, dla której jedyną wartością są róże w ogrodzie. On jest artystą, muzykiem, nie dba o kwiaty, a chwasty z jego ogrodu zatruwają róże sąsiadki. Ona go za to nienawidzi, ciągle się kłócą. Pewnej nocy ona zjawia się u niego, mówiąc, że właśnie zamordowała męża, który ją bił. To przełomowa noc w ich życiu. Nigdy nie będą już tacy jak byli. Otwierają się na siebie i sami przed sobą przyznają do prawdy o własnym życiu.

I to jest zabawne?

Zagraliśmy to kilka razy, na próbę. Ludzie początkowo byli zdezorientowani, potem śmiali się do łez, po czym śmiech zamierał im na ustach i autentycznie się wzruszali, żeby znowu zacząć śmiać...

Skoro o głębszych wzruszeniach mowa, to czy nadal pisze Pani wiersze?

Tak, właśnie za parę dni ukaże się mój nowy tomik "Wierszyki niepozbierane", z ilustracjami Renaty Przemyk. Zaprzyjaźniłyśmy się jeszcze w Koszalinie, przy okazji "Balladyn/', do której Renata komponowała muzykę, a ja grałam w tym spektaklu Goplanę. Potem odwiedziłam ją w Krakowie. Bawiłyśmy się jakimś graficznym programem komputerowym, ona coś narysowała, co mi się spodobało, i zaproponowałam, żeby zrobiła ilustrację do moich wierszy (Renata jest niespełnioną malarką, nim została wokalistką, chciała studiować na ASP). Poetycko, pięknie i trafnie zilustrowała każdą z pięciu części tomiku, który jest wyborem z całej tej mojej pisaniny. Zamknęłam pewien rozdział w moim "poetyckim życiu". Teraz albo w ogóle przestanę pisać wiersze, albo zacznę to robić zupełnie inaczej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji