Artykuły

Szymon Adamczak: HIV I JA

- Nie miałem pojęcia, jak to się wszystko potoczy. Kiedy będę na lekach? Czy w ogóle będę? Co z ubezpieczeniem? Wszystko to martwiło mnie bardziej od samej diagnozy - rozmowa z Szymonem Adamczakiem, artystą teatralnym, który po tym, jak dowiedział się, że ma wirusa HIV, przygotował o tym spektakl "An Ongoing Song".

Jak to jest, że ja mam wirusa, inni mają wirusa, ale jakoś w ogóle o nim nie rozmawiamy. HIV w polskiej kulturze jest niewykrywalny, zupełnie jak poziom wirusa w mojej krwi. Z Szymonem Adamczakiem, artystą teatralnym rozmawia Mike Urbaniak.

*

Mike Urbaniak: Dwa lata temu życie przewróciło ci się do góry nogami?

Szymon Adamczak: Dokładnie. Ale nie powiedziałbym, że życie przewróciło się do góry nogami, bo - choć zabrzmi to dziwnie - nie byłem zrozpaczony ani zaskoczony. Miałem po prostu na chwilę czarno przed oczami.

A następnego dnia?

- Następnego dnia powiedziałem wszystkim, których to bezpośrednio dotyczyło.

Większość nie mówi nikomu lub prawie nikomu.

- Bo większość jest przestraszona i straumatyzowana taką wiadomością. Ja też musiałem to przepracować. "No dobra, mam HIV. I gdzie jest teraz ten mój obiecany dramat?" Nie bez znaczenia było na pewno to, że zostałem zdiagnozowany, już kiedy studiowałem w Amsterdamie, gdzie poznałem osoby z wirusem, gdzie wiedza o życiu z HIV jest bardzo duża. Przez to doświadczenie przeszedłem również o tyle łatwiej, że miałem przy boku swojego Holendra. Chodziliśmy za sobą wówczas ledwie kilka miesięcy. Myślę, że to wydarzenie wytworzyło między nami naprawdę piękną i dojrzałą więź.

A mnie się wydaje, że wiedza o wirusie może być codziennym ludzkim doświadczeniem i przedmiotem praktyki artystycznej.

Widzę tu więcej zdroworozsądkowego podejścia niż czerni przed oczami.

- Teraz, ale kiedy zostałem zdiagnozowany, nie było tak wesoło. Dosłownie miesiąc wcześniej odszedłem z krakowskiego Starego Teatru, gdzie byłem dramaturgiem, skończyło mi się stypendium, nie miałem ubezpieczenia. Boleśnie poczułem, jak bardzo jestem sprekaryzowanym artystą, który próbuje na Zachodzie osiągnąć ambitne cele. Naprawdę nie miałem pojęcia, jak to się wszystko potoczy. Kiedy będę na lekach? Czy w ogóle będę? Co z ubezpieczeniem? Wszystko to martwiło mnie bardziej od samej diagnozy. Ale zrozumiałem też, jakim przywilejem jest Unia Europejska i życie w tak przyjaznym kraju jak Holandia, bo wszystko w końcu udało się ogarnąć i mogłem skupić się wyłącznie na zmianie swojej diagnozy w projekt artystyczny.

Nie ty jeden.

- W mojej szkole, czyli DAS Theatre, znany artysta Ivo Dimchev przetarł tę ścieżkę kilkanaście lat temu. Ja też miałem wsparcie wszystkich, całej naszej kadry. Dzięki temu mogłem w tych cieplarnianych warunkach zastanawiać się, co to znaczy dla mnie jako artysty mieć dzisiaj wirusa. Czy mogę sobie wypracować z nim jakąś sensowną relację? Bardzo mnie to fascynowało. A potem to, jak pokazać na scenie z performerem coś, czego nie można konwencjonalnie pokazać.

Pracą nad spektaklem "An Ongoing Song" rozwijałem swoje rozmaite teatralne rozpoznania. Poza tym urodziłem się w roku 1991. Wirus pojawił się na tym świecie przede mną.

W pewnym sensie żyłem więc z HIV już wcześniej, nie mając go jeszcze w swoim systemie. Strach przed wirusem był zainstalowany w mojej głowie, towarzyszył choćby moim wyborom seksualnym.

Powiedziałeś wszystkim w Holandii. W Polsce też?

- Holandia to jest inny świat. Świat społecznej akceptacji i kampanii społecznych informujących, że życie z HIV jest tak samo udane jak bez niego, tylko musisz o siebie dbać, być pod kontrolą lekarza i brać leki.

W Polsce sytuacja wygląda inaczej. Ale ciekawe jest pytanie o to, kiedy, gdzie i komu powiedzieć. Ja mówiłem tym, których spotykałem twarzą w twarz. Na pierwszy ogień poszło najbliższe otoczenie: chłopak, przyjaciele, koledzy ze szkoły. Do nich akurat napisałem będący częścią mojego spektaklu list. To jest też w pewnym sensie list do osoby, która przekazała mi wirusa. Nie udało mi się niestety ustalić jej tożsamości, co już jest czymś trudnym do powiedzenia. Wydaje mi się, że niewiele osób by ci to powiedziało.

O obawie przed moralną oceną?

- Najprawdopodobniej. A list powstał, bo chciałem się podzielić tym, że HIV to trudne i złożone doświadczenie, choć nazwa wirusa w nim nie pada ani razu. Koledzy z roku dostali ten list na zajęciach, które nas przygotowywały do refleksji zawodowej. Do zadania podszedłem całkiem lirycznie.

I dalej nie wiem, co z tym mówieniem w Polsce.

- Prawie od razu powiedziałem siostrze bliźniaczce. Tata szybko wyczuł, że coś nie gra, to mu powiedziałem. Mamie trochę później, niesprawiedliwie zakładając, że skoro boryka się z własną chorobą, nie powinienem jej dokładać zmartwień.

Jakie były reakcje?

- Tato był całkiem nieźle poinformowany w sprawie HIV, czym mnie zaskoczył. Ale też powiedział zdanie, które mnie zabolało: "Gdybyś uważał, nic takiego by się nie stało". I to nawet nie było z pozycji umoralniającej, ale raczej zdroworozsądkowej.

Przecież to jest zdanie jak z "AIDS i jego metafory" Susan Sontag. Osoba zarażona wirusem HIV sama jest sobie winna.

- Niestety, to myślowa kalka. Próbuję z tym walczyć, ale to przekonanie trzyma się mocno.

Kiedy choroba zamienia się w projekt artystyczny?

- Od razu. Przez pierwsze trzy miesiące obsesyjnie pisałem, filmowałem i fotografowałem. Chyba nie wierzyłem, że to wszystko się dzieje. Amok. Zrobiłem wtedy około 12 tys. zdjęć, zużyłem pełny cykl życia baterii telefonu. Dostałem pieniądze na kwerendę do Visual AIDS w Nowym Jorku, by móc oglądać prace, których nigdy nie znalazłbym w Europie. Hodowałem hiacynty w butelkach po lekach i kiedy wybyłem do Nowego Jorku, poprosiłem mojego performera wirusa, żeby je podlewał. Powstawał z tego vlog - ja opowiadałem na nim codziennie, co nowego odkryłem, i wymyślałem zadania, a on odpowiadał mi po swojej stronie kamery. Takie zdalne próby. Hiacynty przetrwały do pokazu premierowego "An Ongoing Song" w Amsterdamie. Później zorientowałem się, że wiele osób, które żyły z HIV lub umarły na AIDS, miało ogrody, próbując tym samym zachować swoją sprawczość w życiu codziennym.

Te wszystkie działania były przygotowaniem do spektaklu?

- Początkowo to był okres ogromnej kreatywności. Działałem bez planu, wielotorowo, intuicyjnie. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, co mi się przyda, więc wytwarzałem, jak najwięcej się da. W ramach szkoły przygotowywałem kolejne wersje spektaklu, ucząc się przez kontakt z profesjonalnymi widzami, głównie artystami i ludźmi z mojej społeczności. Nie wiedziałem jeszcze - wchodząc w tematykę HIV/AIDS - gdzie mam się znaleźć jako artysta, a to było dla mnie ważne. Wszystko to pozwoliło mi wykrystalizować moje przedstawienie.

"An Ongoing Song". Skąd tytuł?

- Z jednej strony nawiązuje oczywiście do tego, że epidemia HIV/AIDS jest czymś, co się nie skończyło. Jest nieustającym fenomenem. Z drugiej strony wziął się z mojej emocjonalności, która przejawia się w muzyce, której słucham i z której najwięcej nauczyłem się o różnorodności świata. A przede wszystkim z myślenia o samym wirusie, właściwie wyobrażania sobie na scenie relacji z wirusem. Można ją podsumować tak: "Ja cię nie zabiję i ty mnie nie zabijesz, więc musimy się jakoś w tej sytuacji odnaleźć". I to jest taka niekończąca się pieśń. Sam temat leczenia jest też niekończącą się pieśnią o nadziei na wyleczenie: nie wiadomo, kiedy będzie lek, czy w ogóle będzie, kogo wyleczy. A we mnie jest już ślad, który będzie trwał. I trwał.

I co ty z tym robisz?

- Wchodzę ze swoim wirusem w relację bardziej partnerską i prozaiczną i razem w tej kształtującej się symbiozie śpiewamy swoją pieśń, dopisując do niej kolejne wersy.

Na scenie nie jesteś sam.

- Zaprosiłem do współpracy studenta pierwszego roku mojej szkoły. Jest on heteroseksualnym Amerykaninem, ma na imię Billy i jest kompletnie inny niż ja. Bardzo mnie ciekawiła współpraca z kimś, z kim będę musiał wszystko negocjować. To były ćwiczenia z solidarności i ćwiczenia z przyjaźni, bo się nie znaliśmy wcześniej. Sytuacja w rodzaju: dwóch nieznajomych chce zrobić spektakl o chorobie jednego z nich.

Billy'emu zależało, żebym to ja decydował o tym, jak on ma się zachowywać jako metafora wirusa - on w moich rękach. Potem dodawałem kolejne obiekty, bo stwierdziłem, że jeśli ogarnę to, jak pracować z kawałkiem znalezionego drewna, to ogarnę, jak pracować z HIV. Poza tym byłem absolutnie zafascynowany ciałem i możliwościami Billy'ego, tak jak jestem zafascynowany tym, co potrafi wirus. Wreszcie szliśmy w kierunku zostawienia widzowi jak największego pola wyobraźni i jak najmniejszego sugerowania, o czym to jest. Potem zrozumieliśmy z Pawłem Szubertem, autorem przestrzeni, że dzisiaj w kontekście HIV/AIDS pracuje się nie na przykład z krwią, ale z materiałami syntetycznymi, stąd użyte przez nas 40 metrów kwadratowych lateksu. Tak powstawał nasz świat.

A najważniejsze dla mnie było w tym wszystkim to, żeby zbudować taką ramę performatywną, w której mogę oddać swoje ciało tej historii. Ja, niekoniecznie mając przygotowanie sceniczne, mogę dzięki temu być na tej scenie na równi z tak wytrawnym performerem jak Billy.

Improwizujecie?

- Obecnie już tylko w ramach wypracowanej struktury. Naciągamy ją oczywiście i cały czas fantazjujemy.

Czy to, co mogą oglądać polscy widzowie, różni się od holenderskiej wersji?

- To rozszerzona wersja spektaklu. Pierwsza była o wiele bardziej kanciasta i surowa. Podsumowywała pewien etap. Potrzebowałem roku na nabranie dystansu i zrozumienie tego, co się wydarzyło. Oczywiście to też kwestia kontekstu: inaczej się gra w Akademii Teatralnej w Warszawie, inaczej na Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy.

I jak reaguje nasza publika? O co pyta?

- Dziennikarka na Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy zapytała mnie, czy mój sceniczny partner Billy to osoba, która zaraziła mnie wirusem HIV.

Nie, nie było takiego pytania.

- Było. Powiedziałem jej, że to dopiero byłby performance. Inna pani - bo rozdaję podczas spektaklu jelly beans - zapytała mnie, czy w tych cukierkach jest HIV.

Nie, nie było takiego pytania.

- Było. Nie wiem, może żartowała. Ale na przykład na spotkaniach w Komunie Warszawa czy w Pawilonie w Poznaniu ludzie chwalili, że nie dramatyzuję. Dużo osób było wzruszonych. Spektakl jest dość intensywny i to, że możemy potem w tym lateksie usiąść, popatrzeć na siebie, jest ważne.

Dlaczego go zrobiłeś?

- Bo mogłem. Bo miałem do tego warunki w szkole, wliczając w to nie najgorszy budżet. W Polsce nigdy - jestem przekonany - nikt by mi nie dał pieniędzy na tak niestandardowy model pracy. Bo HIV był wtedy dla mnie centralnym tematem i chciałem, by takim pozostał. Bo miałem czas i przestrzeń, żeby się tym zająć. Kto ma czas i przestrzeń, by zająć się swoim HIV w taki sposób? Dzisiaj mogę się tym doświadczeniem dzielić z innymi.

Nie tylko dzielisz się spektaklem, ale też weźmiesz udział w wystawie "Kreatywne stany chorobowe: AIDS, HIV, RAK".

- Tak, otwieramy ją 8 listopada w Galerii Miejskiej "Arsenał" w Poznaniu.

Niedawno mogliśmy oglądać w poznańskim Muzeum Narodowym wystawę "Choroba jako źródło sztuki", na której nie pokazano ani jednej pracy o HIV/AIDS. Nadchodzisz z odsieczą?

- Jeśli chodzi o wystawę w Narodowym, to żenujące, że nie pojawiła się tam żadna z prac Karola Radziszewskiego, który eksploruje archiwa i wizualność epidemii HIV/AIDS od wielu lat. W Arsenale natomiast znajdą się na przykład prace Arobala, który sam jest nosicielem wirusa, oraz część poświęcona ruchowi amazonek i ich inspirującej walce z rakiem. Będą też obiekty z "An Ongoing Song", wideo, mój wykład performatywny czy przygotowywane razem z Luizą Kempińską, która robi na UAM doktorat o wystawie "Ja i AIDS" z lat 90., małe wydawnictwo o życiu artystycznym z HIV w Polsce. Ono powstaje po to, by dać artystom, którzy zajmują się tym tematem, przekrojową ramę i możliwość refleksji.

Jaką masz refleksję po dwóch latach?

- Dzisiaj trudno mi sobie wyobrazić, że nie mam HIV. To już nieodłączny element mojej tożsamości. Przez pracę z wirusem potrafię się precyzyjniej ulokować na tej planecie i dobrze znam swoje wartości.

Cenię sobie szczodrość, szczerość i nie przepadam za elitaryzmem. Wróciłem również do pisania dla siebie, poznałem nowych, wspaniałych ludzi i trochę lepiej tańczę. Może coś jeszcze ze mnie będzie?

***

"Kreatywne stany chorobowe: AIDS, HIV, RAK", Galeria Miejska "Arsenał" w Poznaniu, wernisaż 8 listopada o godz. 18, wystawa czynna do 12 stycznia 2020 r.

Szymon Adamczak (ur. 1991) - artysta zajmujący się teatrem, dramaturgią i działaniami performatywnymi. Współzałożyciel poznańskiego Kolektywu 1a. Był dramaturgiem Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Studiował filozofię i historię sztuki w ramach MISH na UAM w Poznaniu

Cieszymy się, że jesteś z nami

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji