Artykuły

Dramat niemocy

Nawołujemy naszych inscenizatorów do pokazywania współczesnych sztuk. I czynimy to z przekonaniem, że zostanie uratowany teatr. Bo, jak światli i znający się na przedmiocie krytycy powiadają, przeżywamy kryzys. Ba, jakich to my już kryzysów w sztuce nie przeżywaliśmy. Albo inaczej mówiąc, jakich to już kryzysów nam nie wymyślano. Wymyślono więc, że proza ginie. Kopano już jej groby. I stawiano nagrobki. O poezji mówiono, że umarła. Bo już tacy jesteśmy. Lubimy się w efektownych zwrotach. W wyznaczaniu racji zjawiskom, którym racji wyznaczyć się nie da. Które są poza wszelkimi racjami. Bo chodzą samopas. Chodzą własnymi drogami.

Nawołujemy reżyserów, żeby pokazywali nam sztuki, wielkie dramaty współczesne, a oni sięgają po Norwida, Słowackiego i Szekspira. Czyżby rzeczywiście nie było współczesnej dramaturgii? Jeśli wierzyć znawcom to nie ma. Bo kto tak naprawdę jest współczesny? Różewicz, Mrożek, Iredyński, Karpowicz, Grochowiak, Abramów. Kto jeszcze? Mniejsza o to. W każdym razie klasyka jest klasyką. Na niej można polegać. Dlatego wystaramy klasykę. I nie jestem przeciw niej. Tylko za jaką cenę wystawiamy?

To jest problem. Nie cena, w znaczeniu - koszty finansowe, ale inna cena. Powiedzmy, moralna, artystyczna, społeczna. Rozumiem, że zespół aktorski i kierownictwo teatru ma ambicję tak zwanego przybliżania sztuk wielkich klasyków, żeby udowodnić, że my Polacy mamy się czym szczycić, a także dlatego, żeby pokazać, co potrafi. No, właśnie. I tutaj zdarza się, żeby nie powiedzieć za dużo, że nie potrafi wiele. Na scenie zostanie odsłonięte każde kiepskie zszycie materiału, każdy fałsz w krojeniu artystycznego garnituru, każda pomyłka w linii. Bo takie już są reguły gry. To, co się pokazuje, jest otwarte, żywe, albo chorowite, albo wręcz umierające, jeśli już nie martwe. Widoczne to jest właśnie przede wszystkim w klasycznym dramacie, gdzie byle drobny zgrzyt przywołuje na pamięć inną inscenizację. Dlatego trudno grać klasykę. Zresztą, wszystko, co chce się grać dobrze, gra się trudno.

Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu chciał zagrać dobrze "Horsztyńskiego" J. Słowackiego, ale nie wyszło mu. Spektakl, nazbyt ogromny, przerósł możliwości ambitnego zespołu. Adol. Chronicki, reżyser, a równocześnie Szczęsny w sztuce, poniósł klęskę artystyczną. Inscenizacja rozłaziła się w szwach, nie trzymała się kupy, pękała w układach stylistycznych, gubiła się w konwencjach estetycznych. Szczęsny, jako postać, nie tyle wzruszał co bawił, a i zabawa nie była najprzedniejszego gatunku. A przecież nie o zabawę chodziło. Dramat Słowackiego jak wiadomo, podejmuje zasadnicze narodowe I społeczne sprawy epoki. Obciążony usterkami, czy nawet błędami historycznymi, wymaga dość wyrazistego planu interpretacyjnego i zestrojenia różnych instrumentów dramaturgicznych w jeden, w miarę czysty ton. Z dramatu zrobiono jednak widowiskowo-sensacyjną i to też w wątpliwym guście grę emocji. Trzeba się było cieszyć tylko foniczno-gestykulacyjną stroną spektaklu.

Można wprawdzie mówić o niezłych epizodach, szczególnie w zbiorowych scenach ugrupowania rewolucyjnego, można mówić o zgrabnych kwestiach tego czy innego aktora, ale całość okazała się nazbyt nużąca, ciężka, niestrawna reżysersko. Konflikty postaw społecznych i narodowych, konflikty sumienia i spięcia emocji, nie znalazły wystarczającej siły przekonywania. A była okazja do zaprezentowania naszych narodowych powikłań rodem z osiemnastego wieku, owych mrocznych dramatów jednostek, polityki stanów I grup interesów klasowych, jednak wszystko skończyło się tylko na ambicjach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji