Jedna wielka czarna dziura
"Czarne wdowy" Anny Burzyńskiej w reż. Józefa Opalskiego w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Katarzyna Fryc w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.
"Czarne wdowy" na scenie Teatru Miejskiego w Gdyni to spektakl bez pomysłu, dramaturgii i co najgorsze - bez reżyserii.
Pomysł na sztukę wydaje się nawet ciekawy: historia rywalizacji bezwzględnych kobiet - wdów po włoskich mafiosach. Po śmierci mężów, do której każda z nich przyczyniła się w sposób znaczący, władzę w miasteczku przejmują dwie wdowy: Bruna (Elżbieta Mrozińska) i Rita (Dorota Lulka). Pochodzą, jak w "Romeo i Julii", z dwóch zwaśnionych rodów, a każda z nich chce powiększyć swoją strefę wpływów. W dodatku ich dzieci (Maciej Wizner jako Paolo i Martyna Matoliniec w roli Maruzzelli) zakochują się w sobie bez pamięci. Więc by nie dopuścić do zaaranżowanego przez jedną z matek małżeństwa, młodzi - również jak Szekspirowscy kochankowie - postanawiają upozorować własną śmierć.
Ciekawie wypada też pierwsza scena spektaklu, gdy wdowy w czarnych pelerynach i maskach na głowach wygłaszają swoje credo. Ale potem jest już tylko gorzej.
Reżyseria, której nie widać
"Czarne wdowy" w reżyserii Józefa Opalskiego są spektaklem, w którym... nie widać żadnej reżyserii. Bohaterowie wchodzą na scenę i z niej schodzą, siadają i wstają, wygłaszają swoje kwestie i znikają. To zadziwiające, że historia mafijnych porachunków może być tak wypreparowana z emocji. Żadnego pomysłu na postaci, żadnego napięcia, budowania dramaturgii - kompletnie nic. Aktorzy sprawiają wrażenie pozostawionych samym sobie.
W odbiorze sztuki nie pomaga ani wyjątkowo uboga scenografia bez żadnego wyrazu, ani projekcje wideo zaprojektowane według przewidywalnego schematu: piosence o Neapolu towarzyszy obraz miasta z lotu ptaka, utwory o miłości otrzymują wizualną oprawę w kolorze czerwieni z elementami czerwonych róż, a do songu o krwawej zemście przygotowano tło ze strugami krwi.
Śpiewać nie każdy może
Niestety, aktorzy także dostosowali się do tej niewyszukanej konwencji - w zasadzie wszyscy stworzyli jednowymiarowe postaci zagrane na jednej nucie. W dodatku wykonawstwo piosenek też pozostawia wiele do życzenia - nie wszyscy aktorzy Miejskiego są utalentowani wokalnie i reżyser powinien wziąć to pod uwagę. To kolejna kwestia, która umknęła jego uwadze, pogrążając całość.
Efekt? Nie wszyscy widzowie są w stanie dotrwać do końca spektaklu - niektórzy opuszczają teatr już w antrakcie.