Artykuły

Interpretacje Interpretacji

VIII Ogólnopolski Festiwal Sztuki Reżyserskiej Interpretacje podsumowuje Alicja Pawlikowska w Opcjach.

Od pewnego czasu tak krytycy, jak i twórcy teatralni toczą ostry spór o istotę teatru. Konflikt sprowadza się do odpowiedzi na pytanie o granice reżyserskiej swobody w przekształcaniu i interpretacji tekstu, na kanwie którego powstaje spektakl. Część środowiska uparcie broni zdania, że to w wierności słowu dramaturga kryje się tajemnica dobrej teatralnej inscenizacji. Wszelki gwałt na tekście, jakiego dopuszcza się obecnie wielu młodych twórców, jest po prostu niedopuszczalny. Reżyser, który popełnia jakiekolwiek wykroczenie wobec oryginału, staje się sprawcą teatralnego zamieszania. W takiej atmosferze od 5 do 12 marca odbywał się w Katowicach VIII Ogólnopolski Festiwal Sztuki Reżyserskiej Interpretacje.

Podczas tegorocznej edycji festiwalowa publiczność mogła oglądać siedem spektakli konkursowych ocenianych przez jury z składzie: Izabela Cywińska, Ryszard Bugajski, Piotr Cieplak, Marcin Jarnuszkiewicz i Stanisław Radwan. Jak co roku festiwalowi towarzyszyły pokazy mistrzowskie: "Krum" w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego oraz "Samobójca" Anny Augustynowicz - spektakle zdobywców Lauru Konrada w minionych edycjach festiwalu. W tym roku do konkursu stanęło pięć inscenizacji teatru żywego planu i dwie realizacje Teatru Telewizji - wszystkie, zgodnie z regulaminem, zostały wyreżyserowane przez osoby, które nie debiutowały wcześniej niż przed piętnastu laty. Wśród festiwalowych propozycji znalazły się zarówno te podążające wiernie za słowem dramatu, jak i te przykrojone do potrzeb współczesności. Nie jest zatem prawdą - a tego typu komentarze można było przeczytać w prasie lokalnej - że Jacek Sieradzki zaprosił do konkursu reżyserów, których inscenizacje zbudowane są za pomocą podobnych środków wyrazu, przez co tegoroczny festiwal miał być festiwalem monotonnym inscenizacyjnie i myślowo. Włożenie do jednego worka takich spektakli, jak: "Auto da fé" w reżyserii Pawła Miśkiewicza, "Śmierć komiwojażera" w reżyserii Jacka Orłowskiego czy niezwykle kontrowersyjnej "...córki Fizdejki" [na zdjęciu] Jana Klaty, to posunięcie szalenie ryzykowne. Aby zaprzeczyć teorii o rzekomej jednorodności konkursowych spektakli, warto w tym miejscu przyjrzeć się im uważnie, zwłaszcza że można to już uczynić z pewnego dystansu. Festiwal zakończył się jakiś czas temu i zdążyły opaść towarzyszące mu emocje.

Chyba żaden z dotychczasowych werdyktów jury nie wzbudził tyle kontrowersji, co cztery mieszki przyznane w tym roku Mai Kleczewskiej za "Woyzecka" Georga Buchnera z Teatru im. Bogusławskiego w Kaliszu. Przyczyną napięć stała się, po pierwsze, popkulturowa stylistyka inscenizacji, a po drugie - dość luźne potraktowanie tekstu literackiego. Przestrzeń zbudowana została tutaj z elementów miejskiego krajobrazu Kalisza, który z jednej strony wypełniają zakłady fryzjerskie, z drugiej - salony sukien ślubnych. Przestrzeń miasta, która stała się inspiracją dla spektaklu, zdeterminowała, jak tłumaczyła po spektaklu Maja Kleczewska, taką a nie inną konstrukcję sceny. Po lewej stronie widzimy zatem ogromną szklaną witrynę, a w niej śnieżnobiałe ślubne kreacje. To miejsce pracy Marii (Aleksandra Bożek). Dziewczyna raz po raz przygląda się sukienkom zdobiącym martwe manekiny. Jedną z nich zakłada potajemnie, by później przez dłuższą chwilę obserwować się w lustrze. Jak każda dziewczyna,, marzy o pięknym ślubie, białym welonie i wielkiej, namiętnej miłości. Vis-a-vis salonu, w zakładzie fryzjerskim, Franek Woyzeck (Sebastian Pawlak) świadczy usługi okolicznym notablom. Jego gesty i sposób poruszania się przywodzą na myśl wojskowy dryl. Działa machinalnie i niemal instynktownie. Przyglądając się obojgu w ich codziennych sytuacjach, mamy możliwość obserwować, jak rodzą się ich pragnienia i lęki. W trakcie zmagań Marii i Franka z codziennością raz po raz pojawia się intruz - ktoś z zewnątrz, kto przekracza granice ich świata.

Kleczewska dość okrutnie obchodzi się z bohaterami. Najbardziej kontrowersyjna okazała się transformacja tekstowego Tamburmajora w szefa mafii okolicznych opryszków, a za scenę dyskotekowego szaleństwa, rzekomo przepełnionego homoseksualną orgią i ekskrementami, autorka kaliskiej inscenizacji została odżegnana od czci i wiary. Trzeba w tym miejscu stanąć w obronie reżyserki i zwrócić uwagę na pewien drobiazg. Siła wyrazu, jaką osiąga, zestawiając ze sobą wyraźnie kontrastujące obrazy, jest piorunująca. Kleczewska ustanawia na scenie przestrzeń moralnej pustki - przepełnioną kiczem dyskotekę. Pojawia się w niej śmietanka popkulturowej tandety: transwestyci, drag queens czy przedstawiciele miejskiego gangu. W opozycji do miejsca zabawy w tyle sceny pojawia się barokowy ołtarz, odsyłający ku wypełnionej czystością i spokojem sferze sacrum. Okazuje się, że do wydzielonej taflą szkła przestrzeni nikt nie potrafi się przedostać. Ideały wewnętrznego piękna i czystości głoszone przez Woyzecka w świecie, w którym kultem otacza się to, co powierzchowne i materialne, brzmią jak banał. W obronie własnych wartości Woyzeck morduje niewierną Marię. Paradoksalnie, mimo dokonania czynu zasługującego na największe potępienie to właśnie jemu i jego ukochanej w finałowej scenie spektaklu udaje się przekroczyć granicę oddzielającą sacrum od profanum.

Scena ta jest z całą pewnością jednym z najpiękniejszych obrazów, jakie w ostatnim czasie gościły na deskach Teatru Śląskiego. Spacer Marii i Franka po łące, spoczynek na zielonej trawie, czuła rozmowa i bliskość, po której następuje tragedia, to jak podróż od zgiełku cywilizacji w świat natury. Morderstwo dokonane na Marii i zarazem matce nieślubnego dziecka, zostaje zestawione z wizerunkiem świętej rodziny, zastygłej na obrazie barokowego ołtarza. Woyzeck morduje ukochaną u jego stóp w chwili, w której oboje stoją po kolana w wodzie, będącej od wieków symbolem czystości i niewinności. Zabójstwo dziewczyny staje się tym samym czymś w rodzaju rytualnego przejścia pomiędzy brudem codziennego życia a przestrzenią najwyższych wartości. Wydaje się, że w ten sposób autorka kaliskiej inscenizacji sakralizuje zbrodniczy czyn Woyzecka.

Postmodernistyczna estetyka, którą Kleczewska konsekwentnie wprowadza do swoich spektakli, odsyła w rejony otaczającej nas kultury powtórzenia i obrazu. Ta zaś, docierając ze środków masowego przekazu, tak naprawdę kształtuje naszą wrażliwość. Zdobywczyni tegorocznego Lauru Konrada świetnie czuje się w obszarze współczesnej estetyki i potrafi z niej mistrzowsko korzystać, co zauważyli i docenili jurorzy. Uchwycenie specyfiki dzisiejszej sztuki z całą pewnością pomaga zrozumieć zarówno styl artystki, jak i kierunek jego zmian. Reżyserka, posługując się w "Woyzecku" językiem współczesności, nie mówi do nas: tak wygląda świat! Kaliska inscenizacja to metafora duchowej pustki wypełniającej ludzkie życie, ale i gorzka refleksja nad światem pozbawionym wartości i, co za tym idzie, potrzeby ich bronienia - szczególnie kosztem własnego życia.

Powodem kolejnego skandalu tegorocznych Interpretacji stał się spektakl Jana Klaty "...córka Fizdejki", zrealizowany w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Mówi się o nim, że powstał jako komentarz artysty na temat wstąpienia Polski w granice Unii Europejskiej. Klata obchodzi się z tekstem Witkacego okrutniej niż Kleczewska z Buchnerem. Wydobywa z dramatu te jego fragmenty (ignorując w ogóle ponad połowę tekstu!), które dosadnie komentują relację pomiędzy uzurpatorskim, bogatym Zachodem a swojską nędzą i biedą. Ważny jest tutaj nie tyle sam tekst ile obrazy, jakimi Klata wypełnia przestrzeń sceny. Unijni przybysze, ubrani w garnitury od Hugo Bossa, z połyskującymi na rękach szwajcarskimi zegarkami, swojska Janulka z długim blond warkoczem czy wreszcie chór bezrobotnych, dzierżących w dłoniach plastikowe reklamówki to niewątpliwie postaci stypizowane. Zostały one tak skonstruowane, by odsyłały w obszar stereotypu. Mistrz NeoKrzyżaków Gottfried Reichsgraf von und zu Bertcholdingen przybywa z dalekiego, baśniowego Zachodu. Wydobywa z podróżnych waliz wspaniałe podarunki - zdobycze niemieckiej cywilizacji. Są nimi, z jednej strony, wizerunki wielkich filozofów, Kanta i Nietzschego, a z drugiej - logo firmy Bayer. Z namaszczeniem prezentuje je zgromadzonej dziczy, nad głowami której chyłkiem przelatuje zawieszony na sznurku bociek. Klata nie czyni wysiłków, by ukryć sztuczność kreowanego świata. Stylistyka "...córki Fizdejki" przypomina tę charakterystyczną dla kabaretowych gagów. Sentymentalne obrazy przywołujące na myśl symbole dziedzictwa narodowego, jak chociażby galop Fizdejki przez dzieje Polski, nie wzruszają, lecz bawią, są bowiem rysowane ostrą kreską satyry. Klata pragnie pokazać, że przez setki lat niewiele się zmieniliśmy. Stosuje w tym miejscu typową dla sztuki współczesnej stylistykę powtórzeń - z wycinków historii, egzystujących już poza kontekstem, tworzy obszar nowych treści. Tym samym teatr Klaty odsyła w obszar tego, co dobrze znane i wielokrotnie przetwarzane przez popkulturę. Tylko z pomocą tego typu metafory można, zdaniem reżysera, poruszać w teatrze problematykę społeczno-polityczną, nie nudząc bezpośrednim stylem przekazu, którym karmią nas media. To, że teatr ma obowiązek zajmować się polityką, nie podlega, zdaniem reżysera, dyskusji.

Zygmunt Bauman w "Życiu na przemiał" napisał: "Nikt nie ma obowiązku pamiętać dzisiaj o tym, o czym wczoraj huczało całe miasto, lecz równocześnie nikt nie ma prawa pozostawać głuchym na to, o czym miasto huczy dzisiaj". To zdanie z całą pewnością mogłoby stać się dewizą teatru Jana Klaty. Poruszając problematykę społeczną, mówi on do ludu dobrze znanym mu językiem. Ale przy tym pozostawia sobie sporo miejsca na teatralną niedosłowność. Oczywiście ".. .córka Fizdejki" nie jest spektaklem pozbawionym pęknięć. Błyskotliwy i wrażliwy na problemy społeczne Klata ma spore problemy ze zharmonizowaniem obrazów, które składają się na ów sceniczny kolaż. Ogrywanie w nieskończoność tych samych gagów po pewnym czasie zaczyna nudzić. Miejmy jednak nadzieję, że teatr Klaty już wkrótce osiągnie pełnię artystycznego wyrazu - nie ulega wątpliwości, że reżyser ma po temu dane.

Zupełnie inną stylistykę zaprezentował Grzegorz Wiśniewski w spektaklu "Plastelina". Dramat młodego rosyjskiego dramaturga Wasilija Sigariewa przeniósł on na scenę Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Tekst opatrzony w niezwykle drobiazgowe didaskalia można by określić mianem teatralnego reportażu. Podczas spotkania z publicznością reżyser sam przyznał, że praca nad realizacją "Plasteliny" nie była łatwa. Tekst ten, niczym scenariusz filmowy, pełen jest szczegółowych opisów zarówno postaci, jak i przestrzeni, w której postaci te się poruszają. Wiśniewskiemu należą się słowa uznania za umiejętność posługiwania się teatralnym skrótem i subtelną metaforą w budowaniu świata scenicznego. Scenografia właściwie ograniczona została do przesuwających się ścian: niby-murów, przywołujących na myśl żelbetonowe płyty, z jakich zbudowane są osiedla naszych miast. Przestrzeń "Plasteliny" konsekwentnie utrzymana jest w stylistyce pustki. W chłodzie, i to nie tylko betonowych płyt, dorasta Maks (Piotr Ligienza). Jedyne, co wydaje się w jego życiu pewne, to brak: miłości, autorytetu, wsparcia. Także szkoła nie jest dla niego bezpieczną przystanią. Nauczycielka (Małgorzata Maślanka) poniża go i ośmiesza, by ostatecznie doprowadzić do usunięcia chłopaka ze szkoły. Na zewnątrz betonowej klatki znajduje on tylko alkohol, agresję i poszukiwanie miłości sprowadzone do przypadkowych kontaktów seksualnych. Maksa nie udaje się ocalić. Chłopak popełnia samobójstwo. W finale spektaklu otaczające przestrzeń sceny betonowe płyty zsuwają się po raz ostatni, zamykając wewnątrz wszystkich tych, którzy zgromadzili się nad trumną i spoczywającym w niej ciałem chłopaka. Zamknięta bryła sześcianu staje się gorzką metaforą skazanego na porażkę w walce ze światem Maksa.

Jury nie doceniło spektaklu Wiśniewskiego. Otrzymał on jednak niezwykle cenne wyróżnienie: nagrodę publiczności. Jurorzy wyróżnili za to "Skazę" w reżyserii Marcina Wrony, spektakl poruszający problem kazirodztwa. Wrona, podobnie jak Wiśniewski, ucieka od suchego reportażu. Skaza to przede wszystkim malowane światłem i kolorem pejzaże, przywołujące na myśl kadry z filmów Davida Lyncha czy obrazy Hoppera. Warta uwagi jest przepiękna scena w łazience, w której Matt (Jan Dravnel) rozmawia ze zjawą nieżyjącej już matki (świetna rola Aleksandry Koniecznej). Matt i matka siedzą po przeciwnych stronach intensywnie zielonej łazienki. Kamera podkreśla ogromną przestrzeń, na brzegach której są zawieszeni. Każda próba, jaką chłopak podejmuje, by zmniejszyć dystans, napotyka na opór. Marcin Wrona stworzył dzieło interesujące nie tylko formalnie. Korzystając ze środków filmowych, jego spektakl mówi językiem teatralnej niedosłowności. Wrona nie dookreśla sytuacji, nie daje gotowych odpowiedzi. Komentarz pozostawia publiczności. Za tę subtelną grę nastrojem otrzymał od Ryszarda Bugajskiego jeden z mieszków, a w nim 12 tysięcy złotych.

Druga propozycja Teatru Telewizji tegorocznej edycji Interpretacji to "Pan Dwadrzewko" w reżyserii Piotra Mularuka. Reżyser, zgodnie z tekstem autorstwa Lidii Amejko, powołuje do istnienia domostwo, które zamieszkuje wielopokoleniowa rodzina. Oprócz żywych ludzi zasiedlają je także duchy przodków - i to właśnie one nadają właściwy charakter rodzinnemu otoczeniu. Przewodnikiem po świecie nadrealnych postaci jest tytułowy "Pan Dwadrzewko" (Krzysztof Stroiński). To właśnie on pomoże sześcioletniemu chłopcu zrozumieć sens śmierci i oswoić się z przemijaniem. Mularukowi zamarzyło się zapewne stworzenie za pomocą środków filmowych serii poetyckich, nostalgicznych obrazów. Jednak intensywne nasączanie scen liryzmem trąciło banałem, jak wiersz pisany częstochowskim rymem. Otrzymaliśmy zatem dzieło dobrze zagrane, którego jakość nie odbiega, niestety, od poziomu średniej klasy nisko-budżetowego filmu. Jak tłumaczyli organizatorzy festiwalu, Teatr Telewizji ma się nie najlepiej i trudno z jego ubogiej oferty wybrać dzieła wybitne.

Za takie można by natomiast uznać spektakl "Auto da fé" z Teatru Starego w Krakowie, gdyby jego reżyserowi Pawłowi Miśkiewiczowi do końca udało się utrzymać atmosferę wypełniającą pierwszą część spektaklu. Ta zaś opowiada historię naukowca-dziwaka Piotra Kiena i Teresy, która awansem z pokojówki i sprzątaczki stała się jego żoną. Miśkiewicz z powieści Canettiego tworzy coś w rodzaju mieszczańskiej farsy, świetnie zagranej przez Jana Peszka i Iwonę Bielską. Cześć, jaką Kien oddaje zgromadzonym w prywatnej bibliotece książkom, namaszczenie, z jakim Teresa wkłada i zdejmuje błękitną spódniczkę, czy wreszcie hieratyczny sposób ich poruszania się sprawiają, że oboje stają się postaciami karykaturalnymi. To przedziwne i często drażniące swoim zachowaniem małżeństwo zdobywa jednak naszą sympatię. W drugiej części spektaklu coś, niestety, pęka. Przestrzeń gry wypełnia orszak przedziwnych postaci z ekscentrycznym garbusem Fischerle na czele. Częste zmiany planów, nakładające się na siebie głosy aktorów i panujący na scenie zamęt utrudniają odbiór już i tak zagmatwanej akcji. Inscenizacyjny galimatias rodzi jedno, aczkolwiek zasadnicze, pytanie: o co w tym wszystkim chodzi? Wydaje się bowiem, że w tym inscenizacyjnym kotle niezbyt sprawnie montowanych scen utopił się koncept, z jakim bez wątpienia reżyser przystąpił do pracy nad dziełem Canettiego. Pomysł, jakikolwiek był, gdzieś przepadł. Pozostało jednak świetne aktorstwo w oprawie pięknej scenografii przywodzącej na myśl spektakle Krystiana Lupy.

Podobnie rzecz się ma ze "Śmiercią komiwojażera" w reżyserii Jacka Orłowskiego, w której mistrzowskie aktorstwo Bronisława Warszawskiego (Willy Loman) i Haliny Skoczyńskiej (Linda Loman) równać się może jedynie mistrzostwu interpretacyjnej pustki. Oczywiście spektakle, które za cel stawiają sobie wyeksponowanie aktorskiego rzemiosła, bywają niezwykle interesujące. Niemniej łódzka inscenizacja stała się jedynie popisem techniki aktorskiej. Jest to przykre, tym bardziej że dramat Arthura Millera to tekst niezwykle nośny, szczególnie teraz, w czasach kryzysu kapitalistycznego społeczeństwa. Zaskakujący jest fakt, że w spektaklu zaproszonym na Festiwal Sztuki Reżyserskiej, którego nazwa brzmi Interpretacje, wystąpiła ona w śladowych ilościach.

W tym miejscu powraca do nas postawione na początku pytanie o istotę teatru. Czy ma on jedynie eksponować aktorskie rzemiosło? Niewątpliwie jest to jeden z szalenie ważnych aspektów sztuki teatralnej. Czy ma służyć prezentacji tekstu literackiego? Bez wątpienia wierność tekstowi zasługuje na szacunek. Jednak Festiwal Sztuki Reżyserskiej to konkurs, w którym ocenia się inscenizację, interpretacyjny wybór, jakiego dokonują twórcy zaproszonych spektakli. Uczestnicy tegorocznego konkursu dokonali zupełnie innych wyborów. Jedno jest pewne: VIII Ogólnopolski Festiwal Sztuki Reżyserskiej Interpretacje do nudnych i jednowymiarowych z pewnością nie należał. Poszukiwania znaczeń w obrębie tekstu, czasami nawet kosztem samego tekstu, nie wydają się w teatrze pozbawione słuszności, zwłaszcza jeśli diagnozują otaczającą nas rzeczywistość. Nie możemy również oczekiwać, że teatr pozostanie głuchy na nowe stylistyki sytuujące się blisko kultury popularnej. Jesteśmy świadkami coraz częstszego zbliżania się teatru i popkultury. Jednak, jak zauważa Zygmunt Bauman, w czasach postmodernizmu "obiektywna, nieprzemijalna lub uniwersalna wartość estetyczna produktu jest ostatnią rzeczą, o którą należy się martwić. (...) Wartości towarzyszą ulotnym doświadczeniom. Podobnie jak piękno. A życie to ciąg ulotnych doświadczeń". Worek popkulturowych produktów to czasami jedyne miejsce, z którego czerpiąc, jesteśmy w stanie uchwycić specyfikę dnia dzisiejszego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji