Artykuły

Bas niepokorny

Chciał być malarzem, został śpiewakiem. Jednym z najlepszych na świecie. Najpiękniejszy polski bas baryton BERNARD ŁADYSZ od wielu lat jest na emeryturze. Niestety, nieco zapomniany i niedawno wyproszony nawet z Teatru Wielkiego w Warszawie, gdzie występował przez ponad trzydzieści lat

Otrębusy. Niewielka miejscowość nieopodal Warszawy. Za Pruszkowem, granicząca z Podkową Leśną. Dla wielu podstołeczne letnisko. To tutaj 84-letni Bernard Ładysz spędza ciepłe dni wraz z żoną. Zmodernizowany własnymi rękoma i już trzykrotnie okradziony dom, spora działka, ogród. Stół i ławka pod drzewami. Śpiewające ptaki, spokój, nastrój sielanki.

- Siedzę sobie na tej ławeczce i... mam świadomość, że nie ma już Wilna - mówi na wstępie. - Kilka dni temu umarł Igor Śmiałowski On też stamtąd pochodził. Coś odchodzi. To moje wszystko. Kiedy kończy się osiemdziesiąt lat, zaczyna się wspominać - dodaje. - Kiedyś maszyna szła do przodu i jakoś się żyło. I raptem, jego nie ma. Nie wierzę w czasy, w godziny, wierzę w chwilę. W jednym momencie można bowiem cały świat przewrócić do góry nogami. Myślałem, że Litwini będą mądrzy i przyłączą się do nas. Że będziemy mieć piękną ziemię. A i im byłoby dobrze. Ale politycy wszystko popsuli. Czuję się, jak bez własnej ziemi.

Urodził się w Wilnie. - W domu przy Potockiej, pod numerem 1, mieszkania 16 - opowiada. - Mama była domową kurką, a tata kamasznikiem, specem od obuwia. Miał swój warsztat.

On był najmłodszy. Po dwóch starszych braciach nosił ubrania.

- Wychowywano nas w polskim duchu - stwierdza. - Dla mnie była i jest Polska. Reszta mnie nie interesuje. Jak i religia. Nieważne, czy ksiądz dobry, czy zły. Jest Bóg. I koniec.

Uczył się w Gimnazjum Mechanicznym na Kopanicy. Potem, w czasie wojny, w konspiracji. Uczęszczał na tajne komplety. - Chudy byłem jak patyk - wspomina. - Ale oprócz szkoły pracowałem w piekarni, do której wstawałem o piątej rano.

Na początku 1940 roku, siedemnastoletni Bernard wstąpił do AK. - Na naszym podwórku były dwie panie, które działały w konspiracji - mówi.

- Więc w to wszedłem. Wywoziło się czasem furmanką coś za miasto. To była broń. Było co robić. I nie było pubów, problemów wychowawczych, narkomanii. Człowiek się uczył, pracował, dostawał w dupę i żył.

Już od małego chłopca był bardzo muzykalny. Jak zresztą cała dżina. - W Wilnie istniały dwa chóry: "Echo" i "Hasło" - opowiada. - Ja należałem do tego drugiego. On działał przy kościele Bernardynów. W 1935 roku w Warszawie zdobył pierwsze miejsce w konkursie muzycznym, ex aequo ze słynnym chórem "Harfa". Proszę sobie zatem wyobrazić, jaki dobry musiał być ten nasz chór, skoro postawiono go na równi z "Harfą", który był przecież najlepszym chórem w Europie. Tu zaczęło się moje życie. Swoje śpiewanie rozpoczynał od sopranu.

Ale po mutacji doszedł do basu. Pierwszy raz wystąpił solo, śpiewając z chórem w Polskim Radiu w Wilnie. - To był mój debiut medialny - stwierdza z uśmiechem. - Ale na nutach się nie znałem. To były dla mnie czarne kropki. Tonacji też nie rozumiałem. Kiedy jednak profesor coś polecił zaśpiewać, zaczynałem instynktownie, wiedząc, odkąd mam rozpocząć.

Kiedy do Wilna wkroczyła Armia Czerwona, on i wielu jego rówieśników odmówiło służby i złożenia przysięgi ZSRR. Za karę wywieziono ich na Syberię, w różne miejsca. Próbował uciekać, ale go złapano. Trafił do słynnego obozu pracy w Kałudze.

- Wysłano mnie do lasu, do pracy przy wyrębie drzewa - opowiada. - Mróz był straszliwy, głodzono nas, pracowaliśmy w nieludzkich warunkach. Bardzo wtedy podupadłem na zdrowiu. Wolę już tego nie pamiętać.

W tej samej grupie zesłańców był min. Stanisław Lenartowicz, późniejszy reżyser, twórca znanego filmu "Giuseppe w Warszawie", Henryk Czyż, wybitny polski dyrygent, Leon Janowicz, dziennikarz i literat. Henryk Czyż stworzył wówczas w obozie zespół muzyczny. Bernard Ładysz pracował wtedy w kuchni, gdyż był tak chudy, iż nie był w stanie pracować w lesie. I chętnie sobie przy obieraniu kartofli podśpiewywał. Ktoś doniósł o tym Henrykowi Czyżowi. Gdy się spotkali, zaśpiewał mu "Ave Maria" i został przyjęty do zespołu.

W styczniu 1946 roku przyjechał do Warszawy. - Stolica przyjęła mnie jak bohatera - mówi. - Wszak każdy młody człowiek był wtedy na wagę złota. Nasz zespół jako słynny zespół z Kaługi miał mieć koncert w Warszawie. Afisze już nawet były rozwieszone, kiedy okazało się, że koncert się nie odbędzie, bo wszyscy byliśmy akowcami i władza się nie zgodziła.

Akowska przeszłość przeszkodziła mu także w zdobyciu indeksu na Akademię Sztuk Pięknych. Jego marzeniem nie była bowiem uczelnia muzyczna, ale malarstwo. Jak mówi, uprawiał je od małego chłopca i bardzo kochał. Niestety, los mu w tym nie pomógł. Podobnie jak w próbie dostania się na Politechnikę Warszawską. Do dziś czeka na odpowiedź z obu tych uczelni.

Szukał zatem zajęcia. Znalazł na Nowym Świecie w magazynie przy wydawaniu wyrobów pasmanteryjnych. Był pomocnikiem magazyniera. I - jak dodaje z nieukrywaną radością - czekał na Amerykanów. - Wierzyłem, że przyjdą. Wielu w to wierzyło.

W pracy tradycyjnie już sobie podśpiewywał. - Pewnego dnia wszedł do naszego magazynu pan, który, jak się potem okazało, był profesorem w Wyższej Szkole Muzycznej. Profesor Wiesław Filipowicz usłyszał mój śpiew i namówił do zdawania do tej szkoły.

W Wyższej Szkole Muzycznej im. Fryderyka Chopina uczył się historii muzyki, teorii. - Śpiewania nie musiałem się uczyć - stwierdza. - Więcej w tej dziedzinie wiedziałem niż inni. Ja wiele wyniosłem z domu. To że zostałem śpiewakiem, to nie był przypadek. Mój brat, Franek, to najlepszy baryton na ziemi. Przepięknie śpiewał, lecz, niestety, miał słabość do mocniejszych trunków.

Jako student wiele podróżował po Polsce. Jeździł z zespołem WSM i występował. W repertuarze mieli pieśni polskie, a także wojskowe. Nie miał jednak za bardzo za co żyć. Często był głodny. Chciał dostać się do chóru opery, ale go nie przyjęto. Trafił do Reprezentacyjnego Zespołu Pieśni i Tańca Wojska Polskiego.

Studiów nie ukończył. Był zbyt niepokorny. - Nie byłem po linii, na bazie - dodaje. - Nie potrafiłem chachmęcić. Musiałem odejść.

Wtedy też poszedł do teatru. Był rok 1950. Jego debiut w partii księcia Griemina w "Eugeniuszu Onieginie" wypadł zupełnie nieoczekiwanie. - Rano zdałem egzamin, a wieczorem wystąpiłem w kluczowej roli - mówi. - To było tzw. nagłe zastępstwo. W ciągu jednego przedpołudnia musiałem opanować resztę tej, niewielkiej na szczęście, partii wraz ze stroną aktorską. Podobnie było z drugą jego rolą na warszawskiej scenie - rolą Zbigniewa w "Strasznym dworze", w którą musiał wejść zupełnie bez prób scenicznych.

Najświetniejszą bodaj jego kreacją w tym pierwszym okresie występów na scenie operowej była rola Mefista w "Fauście", która dała mu możność ukazania w pełni zarówno niepospolitych walorów głosu, jak temperamentu i talentu scenicznego. Potem śpiewał w "Strasznym dworze", "Halce" i wielu innych operach. Pierwszoplanowe role basowe, wielki repertuar. Dziś uznaje ten czas za wielki okres w swoim życiu. Ale były również chwile mniej przyjemne.

- Wtedy w teatrze i zespole były także szkolenia polityczne - wspomina. - Budowano świadomość socjalistycznego inteligenta. Należało go ulepić po swojemu. Były egzaminy. Zdałem, bo byłem rozgadany. Życie uczy różnych zachowań.

"Zwrotnym momentem w karierze Bernarda Ładysza stał się konkurs śpiewaczy w Vercelli we wrześniu 1956 roku" - napisał Józef Kański w książce "Mistrzowie sceny operowej". - "Polski śpiewak odniósł tam ogromny triumf, zdobywając bezapelacyjnie pierwszą nagrodę i zyskując z miejsca międzynarodową popularność. Nie zaryzykował wprawdzie debiutu w mediolańskiej La Scali, jakkolwiek regulamin konkursu przewidywał taką możliwość dla laureata; przyjął jednak zaoferowane mu engagement do Teatro Massimo w Palermo, gdzie występował w "Cyruliku sewilskim", "Nieszporach sycylijskich" oraz w "Don Carlosie", mając za partnerki artystki tej miary, co Victoria de los Angeles, Antonietta Stella i Anita Cerquetti. Wziął następnie udział w tournee po RFN z włoskim zespołem, pod firmą La

Scali, a w roku 1959 słynny kapelmistrz Tullio Serafin, który już w Vercelli zachwycił się głosem polskiego śpiewaka, zaangażował go do nowego nagrania "Łucji z Lammermooru", które miał właśnie realizować w Londynie dla firmy "Columbia", przy udziale m.in. Marii Callas i Ferruc-cia Tagliaviniego oraz orkiestry i chóru "Philharmonia". Był to, co istotne, pierwszy w ogóle wypadek powierzenia polskiemu artyście większej solowej partii w nagraniu kompletnej opery przez którąś z wielkich firm gramofonowych".

- Na konkurs do Vercelli pojechałem dzięki dwóm ludziom - opowiada. - Byli to: Walerian Bierdiajew, dyr. Teatru Operowego, i płk Teodor Ratkowski, dyr. Centralnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego. Przeszedłem pozytywnie pierwsze egzaminy. Potem dyr. Bierdiajew stwierdził, że tylko ja powinienem tam jechać. Niestety, nie dostałem paszportu. Ktoś doniósł, że noszę amerykańskie skarpetki. Byłem przesłuchiwany w tej sprawie aż w Generalnym Zarządzie Politycznym Wojska Polskiego. Uznano mnie za osobę niepewną. Wtedy zadzwonił do płk. Ratkowskiego. Powiedział, że nie chcą go wypuścić. - Nazajutrz, na krótko przed odjazdem pociągu, jakiś milicjant przyniósł mi paszport do domu - wyjaśnia. - Gdy dojechałem do Vercelli, od razu trafiłem na estradę. I wygrałem.

Wcześniej zdobywał też laury w innych konkursach, m.in. w Budapeszcie, w Berlinie, ale tam zawsze musiał triumfować reprezentant Kraju Rad, więc on wyśpiewywał jedynie drugie miejsca. Teraz zwyciężył.

W Polsce tego sukcesu jednak nie zauważono. Po powrocie zadzwonił do niego jedynie płk Ratkowski i poprosił, aby do niego przyjechał. Centralny Zespół Artystyczny WP miał wówczas siedzibę w gmachu obecnego Teatru Komedia w Warszawie. - Zaśpiewali wtedy coś dla mnie ~ wspomina. - To było miłe. Potem pan pułkownik zaprowadził mnie do innego pułkownika. To jest Bernard - powiedział. Wrócił. Wtedy dowiedziałem się, że na szali mojego wyjazdu postawił swoją głowę.

Za zagraniczne wyjazdy polskich artystów odpowiadał wówczas Pagart, jedyna i państwowa firma impresaryjna. I tam dokonywano selekcji. - Przychodziło dla mnie wiele zaproszeń - stwierdza. - Z całego świata. Ale odpowiadano za mnie. Pisano, że jestem albo chory, albo też nie mam wolnych terminów. Czyniono tak, jeśli człowiek się im nie podlizywał. A ja nie byłem pokorny. I zbyt często mówiłem prawdę. Wielokrotnie namawiano go, aby zapisał się do partii. - Wtedy to był prawie przymus - wyjaśnia. - Ale jakoś kombinowałem. Kiedy przynosiłem podanie, to zapominałem życiorysu, gdy zabierałem życiorys, nie przynosiłem podania. Zawsze coś zapominałem. Potem jednak musiałem za to zapłacić. Nie dostawałem paszportu, wielokrotnie podkładali mi świnię.

- Miał taką naturę, że nikogo nigdy o nic nie prosił, nie kłaniał się - opowiada żona, Leokadia Rymkiewicz-Ładysz, notabene znakomity sopran. - Zawsze był honorowy. Przez ten charakter stracił wiele ważnych kontaktów, spotkań, jak np. z Hubertem von Karajanem. Nie umiał walczyć. I nie chciał.

Z żoną poznali się w operze. On, dojrzały już artysta, ona ukończyła właśnie Uniwersytet w Poznaniu oraz Szkołę Muzyczną w klasie śpiewu solowego. Pochodziła też z Wilna. - Przyjechałam do stolicy i miałam wolny wieczór - wspomina Leokadia Rymkiewicz-Ładysz. - Przyszłam na przedstawienie "Don Carlosa". Akurat on śpiewał. Pomyślałam, że może swój człowiek krajanowi pomoże. I poszłam odważnie do garderoby.

- Popatrzyłem z góry, z dołu, z przodu, z tyłu - opowiada, nie ukrywając szczerego uśmiechu. - Stwierdziłem, aby przyszła nazajutrz, o godz. 10. I przyszła. - Zaprezentowałam się wokalnie - kontynuuje żona. - A potem on zamówił taksówkę i gdzieś mnie wiezie. Nic nie mówił. Zawiózł mnie do kawiarni Głównego Zarządu Politycznego WP, gdzie czekał płk Ratkowski. Chciał mnie jemu pokazać.

Potem występowali razem w zespole Wojska Polskiego i przez dwa sezony w jednej operze. Połączyła ich wspólna pasja i miłość. Dziś, największy polski bas mówi, że żona jest jego największym szczęściem i największą wartością. - Mimo różnych sytuacji zawsze nam było po drodze - dodaje.

Bernard Ładysz śpiewał w różnych partiach operowych i na różnych scenach. Polski i świata. Kreował tytułowe role, występował z największymi. Pablo Picasso zaprosił go do Cannes na swoje osiemdziesiąte urodziny, śpiewał także na specjalnym koncercie ONZ w Nowym Jorku. Był pierwszym polskim śpiewakiem, którego firma "Columbia" zaprosiła do nagrania całej wolnoobrotowej płyty z ariami operowymi. W Teatrze Wielkim przestał występować na początku lat 80. - Pomógł w tym mężowi Antoni Wicherek, wcześniej sekretarz PZPR w teatrze i dyrygent, a później dyrektor sceny narodowej - mówi Leokadia Rymkiewicz-Ładysz.

- Wezwał mnie do siebie - opowiada. - Wspomniałem mu, że noszę się z zamiarem odejścia z teatru. Na emeryturę. A on od razu zawołał personalną. Rozmawialiśmy, miałem wrażenie, że luźno, lecz on zaczął omawiać warunki, aż uznał, że odejdę nazajutrz. To było mu na rękę, bo w teatrze zawsze miał przeze mnie kłopoty.

Wcześniej, przez dwa lata występował w bardzo wielu koncertach, bo pracował na emeryturę. - Chciałem dzięki temu podnieść sobie średnią - tłumaczy. - otrzymałem najwyższą, wśród artystów, emeryturę. Nie dzięki pracy w operze, lecz właśnie dzięki tym koncertom. I chorobie, której się nabawiłem. Ale to kłuło innych w oczy. Jedna z solistek doniosła do KC, jakim prawem Ładysz ma taką emeryturę. I wtedy Jerzy Łukasiewicz, sekretarz KC ds. kultury, nasłał kontrolę do Estrady, z którą koncertowałem ostatnie dwa lata. Nic nie znaleźli, ale emeryturę zabrali. Bezprawnie. Zostawili 10 procent tego, co miałem wcześniej. W ten sposób zrobili ze mnie żebraka. Walczył o swoje pieniądze z ZUS. Wygrał, ale odzyskał tylko część. Jak mówi, nawet odsetek mu nie oddali.

W stanie wojennym wraz z żoną występował w kościołach. Społecznie. - To była akcja wspierania narodu - wyjaśnia. - Uznaliśmy, że to nasz obowiązek. Ale przez te wcześniejsze problemy zupełnie obrzydła mi opera. Obrzydła ta wielka, piękna muzyka. Zresztą dzisiaj za muzykę zabrały się beztalencia. Nie jestem w stanie zaakceptować tego, co robią w operze, w sztuce, w kulturze.

Kropli dziegciu dodała niedawno pracownica Teatru Wielkiego. Poszedł odwiedzić kolegów. Ale nie miał plakietki z napisem gość. Więc go wyproszono, informując, że ma zakaz wstępu do Opery Narodowej. Z teatru, który kształtował i gdzie był gwiazdą.

Po przejściu na emeryturę zajął się także remontem odziedziczonego po mamie domu letniskowego w Otrębusach. - Coś dobudowałem, zmodernizowałem i wszystko do dupy - stwierdza całkiem na serio.

Kilka lat temu nagrał płytę "A to Polska właśnie" z polskimi pieśniami narodowymi. I choć dla wielu Bernard Ładysz wydaje się zapomniany, a śpiewane pieśni trudno uznać za współczesne szlagiery, ten krążek osiągnął status platynowej płyty.

Rozmawiamy w środę. W czwartek mistrz ma otrzymać z rąk ministra kultury medal Gloria Artis. - Taki ładny, zielony - tłumaczy z uśmiechem. - Wcześniej go miałem dostać, ale minister Waldemar Dąbrowski chciał mi go wręczyć w ostatniej chwili, przed swoim odejściem, więc odmówiłem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji