Artykuły

Krystyna Zachwatowicz-Wajda: Życie było dobre

- Kiedy mówiłam, że szkoda, że nie poznaliśmy się wcześniej, mówił, że lepiej, że to nastąpiło po rozmaitych doświadczeniach. Że wszystkie błędy za nami - mówi Krystyna Zachwatowicz w 3. rocznicę śmierci Andrzeja Wajdy.

Dona Subbotko: Bez pana Andrzeja woli pani żyć w Krakowie, nie w Warszawie?

Krystyna Zachwatowicz: Andrzej chciał być pochowany na cmentarzu na Salwatorze, obok matki. Dla mnie też jest tam miejsce. Oczywiste było, że się przeprowadzę. Zresztą mieliśmy tu mieszkanie. Ale wszystkie ważne rzeczy z domu na Żoliborzu są teraz tutaj, w pokoju fundacji Kyoto-Kraków.

Ten pokój to namiastka państwa warszawskiego salonu. Taki sam zielony kolor na ścianach, meble z tamtego pokoju, fotografie.

- W ostatnich latach zwykle siedział przy tym stole i pisał. Zawsze piórem. Więc wszystko jest tutaj, dla siebie prawie nic nie wzięłam.

Nic osobistego?

- Korespondencji jest mało, nie pisaliśmy do siebie, prawie się nie rozstawaliśmy. Jego pióro ciągle mam. Nie chcę oddać nikomu. I zegarek trzymam. Nie wiem po co.

Jak teraz mija czas?

- Strasznie szybko. Mam, dzięki Bogu, różne zajęcia. Zależy mi, żeby spełnić to, co on napisał w testamencie - żeby fundacja Kyoto-Kraków przyznawała młodym artystom stypendia z dochodów z praw autorskich. To już realizujemy. I żeby - to ważne dla mnie - Archiwum Andrzeja Wajdy było takie, jak należy. I może, żeby powstała jego stała wystawa w Krakowie, na razie trudno znaleźć miejsce.

Kraków był jego, nawet bardziej niż mój. Tu mieszkał w czasie wojny, studiował, pracował, tu pierwszy raz się ożenił. Lubił nasze krakowskie mieszkanie. Wcześniej miałam dwupokojowe mieszkanko przy Rynku, zamieszkałam tam w 1950 r., po przenosinach do Krakowa na Uniwersytet Jagielloński. Gdy związaliśmy się z Andrzejem, mieszkaliśmy tam czasem, ale na parterze był nocny lokal, turyści, wrzaski - ani spać, ani pracować. Kiedy szłam do teatru do roboty, Andrzej wychodził do Noworola, kawiarni w Sukiennicach, żeby cokolwiek napisać. I powiedział mi pewnego dnia, że do Krakowa więcej nie przyjeżdżamy, koniec. Wtedy stanęłam na głowie i znalazłam ciche mieszkanie też blisko Rynku. Był zadowolony. Urządziłam je specjalnie dla niego. Trzy pokoje na parterze, ani jednego schodka, mały ogród, wcześniej było błotniste podwórko. Siadał sobie na tarasie i pisał.

Potrzebowaliście dla siebie osobnych przestrzeni?

- To nie był problem. Mnie był potrzebny tylko kawałek stołu, żebym mogła rysować, Andrzej przez ostatnie lata na Żoliborzu najczęściej siedział ze mną w dużym pokoju, obok kręciły się psy, koty, nasza sroka Kasia. Tylko nie lubił, jak mu chodziła po głowie.

Nieduże wymagania.

- Kiedy pisał, lubił się napić odrobinę whisky. Kiedyś palił cygara, potem się okazało, że nie może, no bo serce. Ale nie przeszkadzało mu, gdy ja paliłam. Jak kiedyś po zapaleniu płuc i paromiesięcznej przerwie wzięłam papierosa, to szczęśliwy powiedział: "Nareszcie jesteś zdrowa".

Byliście dwiema silnymi osobowościami.

- To była zgodność charakterów, zainteresowań, stosunku do życia. Właściwie nie było żadnego momentu niezgody. Przez tyle lat. Kiedy zaczęliśmy jeździć po świecie, trzeba było zajmować się naszymi zwierzętami. Najpierw opiekowała się nimi moja mama, potem nie mogliśmy jej tym obarczać i wzięliśmy panią, która z nami zamieszkała.

Na Żoliborzu, jak w wiosce, wszyscy wszystko wiedzą, i po dwóch latach ta pani mówi mi: "Dowiedziałam się, że nie mają państwo kościelnego ślubu, a nigdy się nie kłócicie". To ją dręczyło.

Ze ślubem jak było?

- Zamieszkaliśmy ze sobą w 1973 r. i nie myśleliśmy, żeby to koniecznie potwierdzać urzędowo, ale w 1975 r. wyszły problemy techniczne, musiałam być zameldowana itd. Nie było żadnej uroczystości. Przyjechał z Krakowa nasz przyjaciel Piotr Skrzynecki i przyszła Basia Ślesicka, bardzo zaprzyjaźniona z nami producentka prawie wszystkich filmów Andrzeja. Tylko oni, świadkowie. Potem zjedliśmy obiad i już. Moglibyśmy żyć bez tego ślubu też.

Poznali się państwo przez Skrzyneckiego.

- Przedstawił mnie Andrzejowi w Kolorowej, kawiarni, do której przychodzili wszyscy związani z Piwnicą pod Baranami. W 1971. Przedtem znałam tylko jego filmy. "Popiół i diament" zrobił na mnie, jak na wszystkich, wielkie wrażenie, a tuż przed poznaniem go oglądałam "Brzezinę". Występowałam wtedy w Piwnicy i dużo pracowałam, głównie w Starym Teatrze. Już byłam po zrobieniu "Nie-Boskiej komedii" z Konradem Swinarskim, na której Andrzej chyba był.

Piotr Skrzynecki napisał po latach, że tak żałuje, że poznał mnie z Andrzejem, bo ja przez niego rzuciłam kabaret. Tak było. Oni się znali jeszcze z Łodzi. Kiedy Andrzej zaczął próby w Starym Teatrze "Biesów" Dostojewskiego na podstawie adaptacji Camusa, postanowił, że sam przygotuje też scenografię. Ale okazało się, że prowadząc próby z aktorami, uzupełniając adaptację Camusa, nie może równocześnie zajmować się przygotowaniem kostiumów i dekoracji, więc Piotr mu poradził, żeby wziął mnie do pomocy. Zgodziłam się, mimo że to nie była praca samodzielna. Widziałam tę sztukę przed laty w Paryżu. U Camusa sceny rozgrywają się głównie we wnętrzach, a Andrzej chciał scenografii umownej - błotnista przestrzeń, pochmurne niebo. A także przerabiał tekst, dodawał kwestie z Dostojewskiego, np. tę ważną, że "każdy jest godzien parasola".

Jakie było to pierwsze spotkanie?

- Pierwsze dłuższe było robocze, o teatrze wyłącznie. Przyszedł do mojego mieszkanka i rozmawialiśmy o tym, co mam robić, czego on ode mnie chce. Okazało się, że dobrze się dogadujemy. Czyli spotkaliśmy się w ciężkiej pracy, ważnej dla Andrzeja i dla mnie. "Biesy" to było naprawdę piękne przedstawienie.

Pan Andrzej ma fajne zdjęcia z tamtego czasu - dłuższe włosy, uduchowiony. Co pani o nim myślała?

- Ja od razu właściwie byłam, jak by to powiedzieć... zdecydowana. Na początku najważniejsza była ta absolutna zgodność między nami. Potem zaczął przychodzić do Piwnicy. Mam śmieszną anegdotę. Graliśmy program, w którym miałam blond perukę, usta na zielono. Ale na koniec szybciutko się przebierałam w czarną sukienkę, zdejmowałam perukę, usta malowałam na czerwono i mówiłam tekst o tym, jaka ciężka jest dola aktora polskiego.

Andrzej przychodzi potem do naszej kanciapki-garderoby i mówi: "Bardzo mi się pani podobała, ale kto to była ta ładna na końcu?".

Podrywał panią.

- A może rzeczywiście mnie nie poznał?

Był już między wami rodzaj fascynacji?

- Wtedy już wiedziałam, że to jest w jakiś sposób moje życie.

A on?

- Chyba to wyczuwał. Ale ponieważ to się zaczęło od wspólnej pracy, to była zupełnie inna sytuacja, niż gdybyśmy się spotykali w kawiarni i był jakiś flirt. Te "Biesy" to najlepszy początek wspólnego życia, jaki można sobie wyobrazić. Andrzej napisał w swojej autobiografii: "Odtąd przez wiele, wiele lat na takim właśnie uzupełnianiu się i wzajemnym zrozumieniu polegać miała nasza - Krystyny i moja - wspólna praca". Po "Biesach" od razu poprosił, żebym robiła kostiumy do filmu "Wesele".

Już byliście razem?

- Jeszcze nie. Zaczęło się po dwóch latach, gdy w 1973 wyjechaliśmy do Szwajcarii robić sztukę Dürrenmatta. To nie było "coup de foudre", jak mówią Francuzi. Andrzej musiał się przekonywać stopniowo, że to jest coś, co zdarza się raz na życie. Ale nie było żadnych deklaracji. Wyszło naturalnie, że zamieszkaliśmy razem, już w Warszawie, na Żoliborzu.

Czego wtedy chcieliście od życia?

- Wie pani, myśmy razem mieli za sobą pięć nieudanych małżeństw. Ja byłam po dwóch rozwodach, Andrzej po trzech. Andrzej był starszy ode mnie tylko cztery lata. Oboje przeżyliśmy wojnę - on w Krakowie, ja w Warszawie. Ja brałam udział w pow-staniu, on stracił ojca, zamordowanego w 1940 przez NKWD w Charkowie. W każdym razie nie musieliśmy sobie wiele tłumaczyć. A przed wojną byliśmy podobnie wychowywani. W służbie społeczeństwu, państwu, mówiąc górnolotnie. Taka była atmosfera w moim domu. I w jego domu, matka - nauczycielka, ojciec - oficer WP.

Krystyna Zachwatowicz: Byłabym wojującą socjalistką

Józef Piłsudski zrobił pani dziadka Witolda Chodźkę pierwszym polskim ministrem zdrowia. W latach 1918-23.

- Właśnie dziadek mówił o "służbie publicznej". Słowo zniszczone teraz - są interesy, stanowiska, przywileje. Obrzydliwe. W domu nigdy nie rozmawiało się o zarabianiu, o pieniądzach - wszyscy byli pracowici. Przed wojną, gdy mój ojciec stanął przed wyborem, czy uczyć na politechnice, czy zarabiać na projektowaniu willi, wybrał uczelnię - i mama była za tym, też była architektem. Ktoś mnie kiedyś spytał, gdzie ojciec dostał mieszkanie, gdy po wojnie odbudował warszawską Starówkę. Jemu nie przyszło do głowy, że ma dostać mieszkanie z tego powodu. A przed wojną rodzice zawsze wynajmowali mieszkania, nie było kupowania na kredyt. Jestem socjalistką, muszę się pani przyznać.

Dziś rzadko spotykam ludzi, którzy mają prawdziwie socjalistyczne poglądy. Nie znoszę ziemiańskich towarzystw, które się teraz odradzają, tych elitarnych szkół dla bogatych. Ideałem byłoby, gdyby wszyscy mieli jednakową możliwość edukacji, żeby wiejskie szkoły mogły wyrównać poziom. PRL wypaczył znaczenie słowa "socjalizm", ale gdybym żyła na początku XX w., to byłabym wojującą socjalistką, w PPS byłabym na pewno. Nie do pojęcia jest ten dzisiejszy powrót Polski do autorytaryzmu, co wydawało mi się już niemożliwe. Andrzej też strasznie przeżywał to, co zdążył zobaczyć po wyborach w 2015 r.

Oboje wiedzieliśmy, co się działo przed wojną. W 1939 miałam dziewięć lat, więc niewiele rozumiałam, ale w domu była silna pamięć Gabriela Narutowicza, dziadek go znał. Mama wspominała, że gdy w 1922 było otwarcie wystawy w Zachęcie, dziadek jako członek rządu tam pojechał, a one, babcia i mama, przyjechały już po zabójstwie prezydenta. I do końca życia nie mogła sobie darować - bo "gdybyśmy się nie spóźniły, to może ja bym mu podbiła rękę", czyli zabójcy, Niewiadomskiemu. Może przez to świadectwo mojej mamy, przez książkę Miłosza "Powrót w dwudziestolecie", przez to, co Józio Czapski opowiadał, uważam, że dwudziestolecie międzywojenne było koszmarem. Dlatego wzruszyłam się, gdy poproszono mnie teraz do komitetu budowy nowego pomnika Narutowicza w Warszawie. Ma być odsłonięty w stulecie zabójstwa, więc pewnie tego nie dożyję, ale cieszę się, że miasto chce to zrobić.

Dlaczego pani mówi, że nie dożyje?

- Kotku, ja w maju przyszłego roku skończę 90 lat. Do roku 2022 jest bardzo dużo czasu. Nie chcę już.

Nie?

- Od trzech lat nie chcę ani chwili.

Przepraszam.

Krystyna Zachwatowicz: Nie mogę być feministką

Spotykamy się, dzwoniłam już ponad dwa lata temu - ale czuję, że żałoba nie minęła.

- To nie minie nigdy. Ale mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia, którymi on się martwił.

Po wywiadzie przed jego 90. urodzinami pan Andrzej napił się wina i powiedział mi, trochę na boku, że martwi się, co będzie z panią.

- Mnie nigdy tego wprost nie powiedział. Nie rozmawialiśmy o tym, że umrzemy. Zawsze przyznawał publicznie - za swoim przyjacielem, malarzem Andrzejem Wróblewskim - że po śmierci nie ma nic. Wiadomo, zostanie Manggha, dom, zbiory, więc trzeba napisać jakiś testament, ale o tym mówił rzeczowo, że należy to uporządkować. Nic więcej. Ale gdybym ja wiedziała, że odchodzę przed nim, też bym się martwiła. Takie rozerwanie, po tylu latach.

Nigdy sobie nie poradzę z tym, że Andrzej odszedł. Może łatwiej jest ludziom, którzy wierzą w życie pozagrobowe, ale co to znaczy?

Jakiś rodzaj obecności czuje pani?

- Tak. Byliśmy razem 43 lata, właściwie całe świadome życie. Bo pierwsza połowa życia nie jest przecież jeszcze czymś takim...

Jak on przeniósł się z ASP w Krakowie do Filmówki w Łodzi, to ja przyszłam do tej samej pracowni prof. Karola Frycza. Pracował w Starym Teatrze, potem ja zaczęłam tam pracować. Czyli właściwie mogliśmy się spotkać, kiedy byliśmy dużo młodsi. Dlaczego myśmy się tak mijali w życiu?

Może czasem wcześniej jest za wcześnie.

- Andrzej tak uważał. Kiedy mówiłam, że szkoda, że nie poznaliśmy się wcześniej, np. na Akademii, mówił, że lepiej, że to nastąpiło po rozmaitych doświadczeniach. Że wszystkie błędy za nami.

Pan Andrzej czego potrzebował w życiu, co znalazł?

- Myślę, że spokoju najbardziej. Jeśli ktoś, tak jak on, nie jest samotnikiem, chce mieć kogoś. Ale żeby związek był dobry, muszą być spełnione rozmaite rzeczy. To znaczy - ja nie mogę być feministką na pewno.

Żona nie może?

- Nie. W latach 70. pojechaliśmy do Ameryki robić tam w teatrze "Biesy".

Przyleciały do mnie feministki z jakiegoś pisma na rozmowę, bo oto nareszcie kobieta pracująca. A ja, że najważniejsze, żeby mąż miał ugotowany obiad. Uciekły z krzykiem, żadnego wywiadu nie było.

Pani gotowała?

- Oczywiście. To nie uwłacza ani kobiecie pracującej, ani żonie.

Mężczyznom też nie, niektórzy świetnie gotują.

- Andrzej nie gotował, ale gdyby umiał i lubił, to dlaczego nie? Nie byłam specjalnie dobrą kucharką, w życiu mi nie przyszło do głowy, żeby coś ugotować tylko dla siebie. Ale w domu zawsze było coś do jedzenia. Uważałam, że to mój pierwszy obowiązek, dom ma być dom - śniadanie, obiad, kolacja. Czy jest tylko Andrzej, czy ktoś przychodzi - ma być nakarmiony. Żelazna zasada. Andrzej najbardziej lubił schabowego z kapustą. Moje próby znalezienia schabowego w Japonii czy we Francji nie przynosiły skutku, niestety.

Powiedziała pani kiedyś, że jest prawdziwie japońską żoną.

- Bo prawdziwa japońska żona może ugotować obiad, czekać w domu na męża, być jego cichym, dobrym towarzyszem. Mąż zawsze do niej wraca, a ona o wszystkim wie. Kwestia zaufania. Mogę coś dla niego zrobić, nie spadnie mi korona z głowy. W dobrym związku to nie są problemy. Dzisiaj mnie drażni w tzw. pismach kobiecych i w wychowaniu podkreślanie, że to ty jesteś ważna, ty jesteś tego warta. Zresztą co to znaczy "kobiece pismo"? To dopiero uwłacza kobiecie i jej inteligencji. Nie czytam kobiecych pism, oprócz "Wyborczej" i "Polityki". Andrzej też nie dawał wywiadów damskim magazynom. Jeśli tylko ja jestem ważna, inni nieważni - to nieszczęście. Zajmować się wyłącznie sobą? Nie. Ludziom dookoła ma być ze mną dobrze.

To bywa trudne.

- Nie jest trudne. To można traktować egoistycznie: jeżeli ludziom dookoła będzie ze mną dobrze, to mnie też. A jak myślę wyłącznie o sobie, to oddzielam się od wszystkich - i życie robi się pojedyncze.

Może pan Andrzej był dla pani ważniejszy i wszystko mu pani podporządkowała?

- W dobrym związku żadna strona nie musi z niczego rezygnować. Ja wprawdzie rzuciłam Piwnicę dla Andrzeja, ale tak chciałam. Przenieśliśmy się do Warszawy, nie mogłam co sobota jeździć do kabaretu, zmieniły mi się priorytety, wcześniej priorytetem była Piwnica. 20 lat tam byłam. Nic poza tym nie było do rzucania, przeciwnie. Dostałam od niego to samo, co on ode mnie.

Krystyna Zachwatowicz: Noszę gwiazdę Dawida na szyi

Z Piwnicy co pani lubi wspominać?

- Ludzie jeszcze do tej pory mówią: "Pani śpiewała Taką głupią ". To zostało jako jedyny mój stempel z Piwnicy. Że "taka głupia to ja już nie jestem".

Nie lubi pani tej piosenki? Fajna jest.

- Nie lubię swojego głosu. W domu wszyscy byli muzykalni oprócz mnie. Moja siostra Kasia jest muzykiem, ojciec grał na fortepianie, mama ze świetnym słuchem. A z Andrzejem nie słuchaliśmy żadnych piosenek. Mnie odeszła ochota do słuchania czegokolwiek poza Bachem i Mozartem. Mam poza tym straszną cechę: wszystko bym poprawiała. W kabarecie to nie jest złe, można następnym razem zaśpiewać lepiej. A w filmie - przepadło. W niewielu filmach zagrałam, ale nie mogę na siebie patrzeć. Jestem poprawiaczka, i to jest moje nieszczęście.

Piotra Skrzyneckiego poznałam na studiach, był rok niżej na historii sztuki. Przychodziłam do Piwnicy, aż Joasia Olczak-Ronikier namówiła mnie, żebym coś zaśpiewała - i to mnie wciągnęło. Z Piotrem do końca byliśmy zaprzyjaźnieni. Andrzej czasem się spieszył, a Piotr się o to gniewał. Uważał, że pośpiech upadla. Jak się spotykamy, to trzeba powiedzieć wszystko, co mamy sobie do powiedzenia. Andrzej to cenił, lubił atmosferę Piwnicy. Kabaret intelektualny na wysokim poziomie, różne osobowości, programy. Piwnica to było oderwanie od tego komunistycznego świństwa na zewnątrz. Może dlatego publiczność nas kochała. Byliśmy niezależni. Cenzura przychodziła na pierwsze przedstawienia - ale nic nie rozumieli. Bo to nie było wyraźnie polityczne, tylko aluzyjne. Kiedy Piotr wołał Wieśka Dymnego: "Wiesiek, na scenę, gdzie ty jesteś?", to wszyscy uważali, że chodzi o Gomułkę. Mnie się kiedyś udało powiedzenie - że dzięki Piwnicy przeszłam suchą nogą przez morze czerwone. Nie było mowy, żebym ja czy ktoś ze znajomych zapisał się do partii, już nie mówię o atmosferze w domu.

Pani tata, prof. Jan Zachwatowicz, przyjechał do Warszawy z Petersburga.

- Dziadek Zachwatowicz był maszynistą kolejowym, mieszkali z babcią w Łapach na Podlasiu, gdzie były Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego - niestety po 1989 r. upadły. Pod koniec XIX w. przeniesiono dziadka do Petersburga. Są dwie wersje tej historii: patriotyczna i prawdopodobna. Patriotyczna jest taka, że dziadek nie chciał przejść na prawosławie, a ponieważ był urzędnikiem rosyjskim, bo to był zabór rosyjski, to przenieśli go tam karnie. Druga wersja - że uratował pociąg z ważnymi osobami z carskiej Rosji i został tam wysłany w nagrodę, co wydaje się bardziej prawdopodobne. Przeniesienie z Łap do Petersburga to raczej awans, nie zesłanie.

Babcia była z domu Eggert, z rodziny niemieckiej, ale mówiła po polsku, byli zasymilowani. Wścieka mnie, jak ktoś udowadnia swoją polskość. Mówię wtedy o rodzinie ojca - że moja babcia była Niemką, a Zachwatowiczowie to właściwie Białorusini albo Litwini, ich zaścianek to Ejszyszki poczta Kuleszyszki, dziś na Białorusi, przy granicy z Litwą. A teraz, widzi pani, noszę gwiazdę Dawida na szyi. Kupiłam sobie, kiedy pobili człowieka w Łodzi, bo przyszedł z taką gwiazdką do pubu. Będę nosić, niech mnie też pobiją. Ale są domysły, że ze strony mamy, w rodzinie Chodźków, mam jakąś prababkę frankistkę. Teraz modne są drzewa genealogiczne, może powinnam zamówić poszukiwania, niech ktoś się znajdzie.

Bardzo pani zdeterminowana.

- Skoro nawet znalazło się pokrewieństwo z Gombrowiczem. Stąd miałam z nim miłe relacje. Moja siostra wyszła za kuzyna Gombrowiczów, Ksawerego Jasieńskiego. Janusz, brat Witolda, bywał u mojej mamy i wybadali, że jesteśmy spokrewnieni. Kiedy w 1964 robiłam w Paryżu scenografię do "Ślubu" w reżyserii Jorge Lavelliego, pojechaliśmy do Gombrowicza, który nawet zanotował w "Dzienniku", że Zachwatowicz zrobiła dobre dekoracje.

"Lavelli (...) przywiózł mi ładną, maleńką Krystynę Zachwatowicz; jej zawdzięczam dekoracje, które wielkie miały powodzenie".

- Janek Błoński to przeczytał i mówi: "Ty jesteś idiotka. Jakby o mnie Gombrowicz tak napisał, tobym się położył do łóżka i nic więcej nie robił".

Mój ojciec, rocznik 1900, w 1924 przyjechał do Warszawy i zapisał się na architekturę na Politechnice, bo w Petersburgu zrobił tylko dyplom inżyniera. Czyli młodość spędził w Petersburgu. Chodził na wieczory autorskie Achmatowej, Błoka, do opery, teatru. Piotr Mitzner wydał dwie książki o przedwojennym polsko-rosyjskim klubie dyskusyjnym Domek w Kołomnie i też ojca wymienia. Czyli on po przyjeździe do Polski miał jeszcze kontakty z tym światem, chociaż mi o tym nie opowiadał, a mnie to za późno zainteresowało - dopiero przez Józia Czapskiego, którego poznaliśmy z Andrzejem w 1981 w Paryżu. Mówię "Józio", bo on kazał tak do siebie mówić.

Dzięki pani powstał w Krakowie Pawilon Józefa Czapskiego, z wystawą o jego życiu, z obrazami. I odtworzyła pani jego słynny pokój.

- Myśmy z Andrzejem go kochali po prostu. Był niezwykły. Po jego śmierci sprowadziłam wszystkie rzeczy z jego pokoiku w Maisons-Laffitte do Krakowa. Jeden z jego przyjaciół był na mnie o to wściekły, ale jak zobaczył ten odtworzony w Krakowie pokój Józia, to mnie przepraszał, bo się rozpłakał. Trudno mi racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego to zrobiłam. Poczułam, że trzeba, bo ten pokój przecież zniknie.

Może nie wszystko wymaga racjonalnego tłumaczenia?

- Wie pani, sprzed wojny zostały mi oderwane obrazy: wakacje nad morzem w Jastrzębiej Górze, moje wieczne przesiadywanie na drzewach i mieszkanie dziadków na Chocimskiej, na poddaszu Instytutu Higieny, którego dziadek Chodźko był dyrektorem. Raz miałam grypę, leżałam na kanapie, a przez okno wleciał balon z krasnoludkami. Tak się ucieszyłam, że zawołałam mamę, ale one od razu uciekły. Nie byłam aż tak chora, żeby majaczyć. Widziała pani kiedyś coś takiego?

Krystyna Zachwatowicz: "Dokąd idziesz, dziewczynko?"

Wierzy pani w jakiś świat alternatywny?

- Nie. Może tylko anioł stróż parę razy klepnął mnie w ramię. Pierwszy raz, jak złamałam nogę na nartach, a miałam jechać na mistrzostwa świata do Innsbrucku, chciałam zostać instruktorem narciarskim - szczyt marzeń. Ale pokornie wróciłam na uniwersytet.

Czyli była pani w kadrze narodowej?

- Śmieszne - ale zaraz po wojnie tak niski był poziom narciarstwa zawodowego. Jako dziewczynka nie jeździłam na nartach, w czasie okupacji to było niemożliwe. Ale zimą 1947 miałam zapalenie płuc i potem ciotka lekarka wysłała mnie do Zakopanego. Był tam Janek Rodowicz "Anoda" z grupą akowską z batalionu "Zośka". W górach jeździli na nartach, mieli nieformalne zgromadzenia, za które potem ich oskarżono. Podkochiwałam się w nim i zaczęłam trenować, żeby do nich dołączyć. Janka znałam, bo w Warszawie mieszkaliśmy w tym samym domu Politechniki na Lwowskiej, studiował architekturę. Potem, latem 1948, byliśmy na obozie, na którym studenci architektury inwentaryzowali szałasy w Dolinie Chochołowskiej, mam kilka zdjęć z Jankiem z tamtego czasu.

Pierwsza miłość?

- Tak. Miałam 18 lat, ale byłam bardzo dziecinna. A potem przyszedł straszny czas, zaczął się stalinizm. 15 grudnia 1948 zjednoczenie PPR i PPS odbywało się na Politechnice, tuż przy naszym domu, trwało chyba tydzień, zasłonili nam wszystkie okna na czerwono, nie wolno było ich otwierać.

Jest taka scena w "Powidokach".

- Andrzej wykorzystał moje przeżycie - mieszkanie w czerwonym świetle.

I zaraz była Wigilia, okropna, kiedy aresztowali Janka. W południe przyszła do nas jego matka i powiedziała, że UB go zabrało. Do marca nie było wiadomo, co się z nim dzieje, a potem powiedzieli rodzinie, że nie żyje. Dobrze pamiętam te trzy miesiące, nadzieję. A oni go zamordowali już 7 stycznia. Chodziłam płakać do ubikacji, żeby nie pokazywać mamie, w jakim jestem stanie. Nie byłam z Jankiem związana, ale zakochana.

Mam co prawda order AK za powstanie, ale nie znoszę, gdy mówią, że jesteśmy bohaterskie, a już na pewno nie "powstanki". Niedawno poznałyśmy się z Wandą Traczyk-Stawską "Pączkiem" przy okazji bojkotu obchodów rocznicy powstania, kiedy Macierewicz żądał odczytania apelu smoleńskiego. Ona też nie lubi, jak mówią o nas, powstańcach, "bohaterowie". Bohater walczy, mając świadomość, że może zginąć. Ja tej świadomości nie miałam, tylko bałam się, że mnie trafią w brzuch, bo wtedy najdłużej się umiera. Udało mi się wynieść z powstania dokument poświadczający, że należę do Wojskowej Służby Społecznej. Zajmowałyśmy się pomaganiem ludności. Chodziłyśmy po domach i zbierałyśmy mleko czy odżywki dla niemowląt, bo nic nie było, a dzieci się rodziły. Mój brat stryjeczny urodził się pod koniec powstania w piwnicy, ale nie było mnie przy tym. Cały czas chodziłam po mieście.

Dziecko właściwie pani była.

- Pseudonim "Czyżyk". Mama tak na mnie mówiła. Było oczywiste, że się idzie do powstania. Siostry mojej nie chcieli wziąć, bo miała 12 lat, więc robiła szarpie. Nie pamiętam głodu, bo całą okupację robiło się w domu jakieś zapasy, głównie mąki i kaszy. Nikt nie miał kartofli, owoców, jarzyn - ale jadło się kaszę. Z niczym. Raz ojciec zdobył masło topione. Po powstaniu wyszły mi włosy.

Prawdziwą bohaterką była moja matka. 63 dni - codziennie rano ja i ojciec wychodzimy z domu, a matka czeka, czy wrócimy. Raz przeszłam z meldunkiem na drugą stronę Marszałkowskiej, która była pod ostrzałem. Dowódca odcinka nie pozwolił mi wrócić, bo już bym nie przeszła. Całą noc siedziałam na posterunku, do domu przyszłam rano - i nie usłyszałam słowa skargi. Co ona musiała przeżyć? Przecież jak nie wróciłam wieczorem, to może gdzieś tam leżę.

Pani ojciec funkcjonował jako "profesor Jan".

- Wtedy nie wiedziałam, że był delegatem rządu londyńskiego, że w kierowanym przez niego Zakładzie Architektury Polskiej fałszują dokumenty dla AK i dla "Żegoty", że tajnie wykłada architekturę. Matka wiedziała, ale my z siostrą nie. Chodziłam do szkoły krawieckiej - niedozwolone podręczniki trzymałyśmy pod robótkami. A potem rodzice wyrazili zgodę - musieli, bo miałam 13 lat - i zapisałam się do Szarych Szeregów, miałam kursy sanitarne, nauczyłam się robić zastrzyki. Do tej pory, proszę bardzo, służę.

Kilka lat temu Agnieszka Glińska zrobiła spektakl w Muzeum Powstania Warszawskiego pt. "Gdzie ty idziesz, dziewczynko" na podstawie mojego wspomnienia. Miałam warkoczyk, mundurek, który mama mi uszyła z szarego płótna, opaskę i plik Biuletynów Informacyjnych, które nosiłam na pierwszą linię. Szłam Nowym Światem od placu Trzech Krzyży do Alej Jerozolimskich - piwnicami i przez podwórza. Wychodzę na podwórko z tymi biuletynami, a jakiś człowiek do mnie: "Dokąd idziesz, dziewczynko?". Ja, że przyniosłam gazetki i chcę je zanieść dalej. A on, że tam są Niemcy, wracaj. Gdyby nie on, tobym tam poszła i rozstrzelaliby mnie od razu. Ale nie pamiętam, żebym to przeżyła jakoś dramatycznie.

Po kapitulacji powstania wyszliśmy z Warszawy dopiero 6 października, przeszliśmy na Dworzec Zachodni. Niemcy załadowali nas na lory, platformy kolejowe, i czekaliśmy, co z nami zrobią. Był wieczór, piękna pogoda, jak przez całe powstanie. Powiedziałam do ojca, że to było coś wspaniałego, biało-czerwone flagi na ulicach i dwa miesiące wolności. A ojciec, który nigdy nie podnosił głosu, ostro zareagował, że wywołanie powstania to była zbrodnia, miasto zostało zniszczone - a jeszcze nie miał świadomości, jak bardzo ani jak ucierpiała ludność cywilna. Ta rozmowa odmieniła na zawsze mój stosunek do powstania.

Ojciec pełny obraz zniszczonej Warszawy zobaczył podczas tzw. akcji pruszkowskiej.

Czyli akcji ratowania dóbr kultury.

- Jeździli ze Stanisławem Lorentzem i grupą ludzi, przekupując niemieckie straże pieniędzmi z Londynu, i wywozili dokumentacje, rysunki pomiarowe zabytków, dzieła sztuki. To, co uratowali, wywieźli do Piotrkowa Trybunalskiego i ukryli pod trumnami w klasztorze Bernardynów - dzięki temu można było potem odbudować Stare Miasto. Po wojnie ojciec został generalnym konserwatorem zabytków. Konserwatorów obowiązuje teoria, że nie odbudowuje się tego, co zniszczone. Tata uznał, że ponieważ miasto było zniszczone z premedytacją, to my z premedytacją je odbudujemy. Zachował się przecież niemiecki tzw. plan Pabsta z 1943 r., jak ma wyglądać niemiecka Warszawa po wojnie: na miejscu Zamku Królewskiego miała stanąć Hala Ludowa, a Polacy mieli mieszkać w osiedlach robotniczych po drugiej stronie Wisły.

Kapitulację pamiętam jako rzecz straszną, bez nadziei. Alianci daleko, Rosjanie blisko, jednak nie pomogą. Ale zdenerwowało mnie, kiedy niedawno przeczytałam, że powstanie bombardowali i Niemcy, i Rosjanie. Jak można takie kłamstwo napisać? Polacy, którzy przyszli z Armią Czerwoną, próbowali nam zrzucać z samolotów jedzenie czy broń, ale nie bombardowali! Oczywiście wstrzymanie ofensywy, otoczka polityczna dookoła powstania - to osobna sprawa.

Okropny jest dla mnie teraz ten kult tzw. żołnierzy wyklętych i parafaszystowskiej Brygady Świętokrzyskiej, a pomniejszanie znaczenia państwa podziemnego i AK. O tym, jak niszczy się pamięć, pisał Stanisław Aronson w swojej książce "Wojna nadejdzie jutro".

Przeżyłam okupację, powstanie, a potem większość życia w komunie. I teraz, po 2015 r., nagle mamy powrót do reżimu, na własne życzenie. To nie do zniesienia. W Andrzeju była nadzieja, że to nasze środowisko jest jednak silniejsze, że musimy w końcu zwyciężyć.

Krystyna Zachwatowicz: "Bardzo ładnie zagrałaś"

Tymczasem urzędnicy chcą decydować, kto może być artystą.

- Nie ma dziedziny, która nie byłaby popsuta - od gospodarki po edukację. Wszystko wokół jest skłamane. Najgorsze moje przypuszczenia są takie, że stoją za tym jakieś służby rosyjskie, bo nie powiem, że Rosjanie - jestem antysowieckim rusofilem, jak mówi o sobie Adaś Michnik. Przecież to świadome niszczenie polskiej historii i kultury. Mam poczucie opresji, bezsilności.

Jedynym ratunkiem jest edukacja. Tyle że ona teraz też jest pod kontrolą władzy jednej partii, wystarczy przejrzeć nowe podręczniki historii, już nie mówię o wpływie Kościoła, który stał się partyjny. Może trzeba robić, jak za okupacji, alternatywne kursy nauczania. Jestem w radzie stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita. Chcieliśmy robić w gimnazjach i wyższych uczelniach obowiązkowe kursy o Holocauście. Tego rodzaju nauka jest potrzebna, żeby eliminować mowę nienawiści. Kiedy wykładałam na ASP, pojechałam ze studentami do Bełżca. To zmienia ludzi. A w zeszłym roku byłam pierwszy raz w Treblince, gdzie co miesiąc jeździ ksiądz Lemański. Szkoły powinny tam zawozić młodzież, nie tylko do Auschwitz. W jednej z ostatnich notatek Andrzej zapisał, że trzeba było robić filmy o nadchodzącym faszyzmie. Był bardzo czarnej myśli.

Pan Andrzej w te 90. urodziny mówił mi dużo o filmach, które chciałby jeszcze zrobić, trzymał fason, ale na koniec rzucił off the record: "Tak naprawdę to mnie się już nie chce".

- Bo w tym wieku - wiem po sobie - człowiek jest zmęczony. Andrzej bywał zniechęcony, zmęczony, szczególnie od czasu operacji serca, ale szybko się regenerował. Wystarczyło mu 15 minut drzemki po południu. Na planie przygotowywali scenę, stawiali reflektory, a on zasypiał w fotelu - i za chwilę do pracy. Ja tak nie umiem.

Ostatnie lata jeździliśmy do Spytkowic pod Rabkę, do pensjonatu naszych przyjaciół, państwa Majchrowiczów. Bo nad morze

m byliśmy przed atakiem serca Andrzeja i to niedobrze nam się kojarzyło. Ale co to za wakacje - on z papierami, ja z komputerem i drukarką. On pisał, ja przepisywałam. A na wszystkie listy odpowiadał. Ręcznie, piórem.

Co z jego notesami? Jest ich ponad 500.

- Opracowuje je prof. Tadeusz Lubelski. Czasem dzwoni, pyta, jeśli nie jest czegoś pewien. To ma się ukazać drukiem. Ale Andrzej nie pisał rzeczy intymnych, nic, co by wymagało "cenzury". Dobre przedwojenne wychowanie.

Wydaje się, że na co dzień pani była bardziej aktywna, on wyciszony.

- Nie pamiętam, żeby się złościł. Chociaż w pracy zawsze coś się zdarza. Kiedyś w czasie zdjęć do filmu tak się wściekł, że rąbnął w stół z zabytkową zastawą, aż rekwizytorzy rzucili się na ratunek. Na ogół był spokojny i wymagający. Ale czy on był taki oddzielny, ja ekstrawertyczna? Nie wiem. W teatrze współpracowałam z wieloma rzemieślnikami. Jeśli nie miałabym z nimi dobrego kontaktu, nie mogłabym być scenografem. Dlatego może tak łatwo mi przychodziło porozumienie z ludźmi "Solidarności" w 1980 r. Przy czym w "Solidarność" zaangażowaliśmy się oboje - od początku. Potem w Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie i wybory w 1989, po których Andrzej został senatorem. Ale większość życia jednak stał za kamerą, kontaktował się głównie z aktorami, operatorem i scenarzystą.

Który jego film najbardziej pani lubi?

- Andrzej mówił, że dla niego najważniejszy jest "Popiół i diament" i że gdyby miał zostać po nim jeden film, to ten. Też tak myślę.

Ale zostanie dużo więcej z tych ponad 40 nakręconych.

Mnie dziwi, że ktoś mnie jeszcze poznaje z "Panien z Wilka", jestem już siwą staruszką. Ludzie mówią dobrze o tym filmie. Ważny jest dla mnie "Człowiek z marmuru", zrobiony w 1976. Tam jest moment, kiedy na dachu w Nowej Hucie Krysia Janda w scenie wywiadu z sekretarzem partii mówi, że jest czerwiec 1976, żeby podkreślić, że właśnie są wypadki czerwcowe - nic więcej nie mogło być, ale to rodzaj pieczątki. Dla Andrzeja "Człowiek z żelaza" był ważny, bo to jedyny film zrobiony na zamówienie, stoczniowcy go chcieli. Po 1989 z kolei "Wałęsa. Człowiek z nadziei", bo to odpowiedź na obrzydliwe i niegodne opluwanie człowieka, dzięki któremu odzyskaliśmy niepodległość bez rozlewu krwi. Kilka lat przed odejściem Andrzej dostał od francuskiego dziennikarza list: "Czy jak pan robił Człowieka z marmuru , to pan miał już plany zrobienia Człowieka z żelaza i Wałęsy. Człowieka z nadziei ?". Tak głupiego pytania w życiu nie słyszałam.

Pytanie człowieka z wolnego kraju. Chyba z was dwojga pani bardziej pilnowała, żebyście brali udział w różnych akcjach, podpisywali listy... Sprzeciwiliście się np. pochówkowi Lecha Kaczyńskiego na Wawelu, napisaliście, że to podzieli Polskę.

- Ten list do kardynała Dziwisza napisaliśmy razem, ale oczywiście nie było odpowiedzi, więc opublikowaliśmy to u was w gazecie. Boję się, że zostaliśmy prorokami - takiego podziału naszego społeczeństwa nie dokonała nawet komuna. A w PRL było tak, że jak Andrzej coś podpisze, to nie zrobi filmu - a filmy miały przecież większą siłę niż podpis. Potem różne rzeczy przechodziły przeze mnie, ale gdyby Andrzej nie chciał czegoś podpisać, toby nie podpisał.

Ciągle próbuję uporządkować domowe archiwum. Teraz zaniosłam prof. Lubelskiemu ostatnie notatki Andrzeja, musiałam się z nimi rozstać. Muszę jeszcze pewne rzeczy skończyć, zrobić.

Powiedział wyraźnie co?

- Nie, jego odejście było niespodziewane. Bo był w dobrej formie. Przez te ostatnie lata był dobrze zaopiekowany przez lekarzy. We wrześniu, dwa tygodnie przed jego odejściem, byliśmy nad morzem, na festiwalu w Gdyni. Ktoś mi teraz przysłał jego zdjęcie z winem z wieczornej uroczystości, jest na nim taki zadowolony. I potem nagle zapalenie oskrzeli, zapalenie płuc, niewydolność serca. Tak szybko.

Coś przeczuwał wcześniej?

- Jedna rzecz mnie lekko zaniepokoiła. W sierpniu, niedługo przed odejściem, powiedział: "Może byśmy się przenieśli do Krakowa". Lubił to nasze mieszkanie, ten spokój, i miał stamtąd blisko do naszej Mangghi. Może to był sygnał, że on chce jakby zamykania wszystkiego...

Jaka była państwa ostatnia rozmowa?

- W szpitalu Andrzej był w niedobrym stanie, miał wysoką gorączkę. Szybko stracił przytomność. Więc właściwie nie było rozmów.

Pani już zdawała sobie sprawę?

- Nie, zawsze jest nadzieja. Byłam przy nim do końca. Był wtedy nieprzytomny, cały ostatni tydzień.

Czegoś pani nie zdążyła?

- Wszystko można było zrobić lepiej, coś więcej powiedzieć. Andrzej wyśmiewał się, że jestem niezadowolona ze wszystkiego, co zrobiłam.

Pocieszał panią?

- Nie wymagam szczególnej opiekuńczości, ale czasem musiał mnie podtrzymywać na duchu. Zawsze uważałam, że coś spieprzyłam. Poczucie winy od dziecka. Przypomina mi się, jak po rekonstrukcji cyfrowej "Kroniki wypadków miłosnych" Andrzej wchodzi do domu po pokazie i mówi w przejściu: "Bardzo ładnie zagrałaś". Nic więcej. Jedno zdanie. Tak dla mnie ważne.

Życie było dobre. Nasze wspólne życie było bardzo dobre.

"Pan Andrzej" - czasem tak pani publicznie o nim mówiła.

- Żartowałam przy ludziach. Zwykle było: Krysiu, Andrzejku.

A w domu, kiedy byliście sami?

- Inaczej. Nie mogę powiedzieć.

***

Krystyna Zachwatowicz-Wajda - ur. w 1930 r., scenograf filmowy i teatralny, aktorka. Zrealizowała ponad 150 scenografii do przedstawień teatralnych, opery i filmu. Jako aktorka debiutowała w teatrze Tadeusza Kantora Cricot 2. Od 1957 r. występowała w Piwnicy pod Baranami. Od 1975 r. była żoną Andrzeja Wajdy, którego filmy i spektakle współtworzyła. Grała w jego filmach: "Człowiek z marmuru", "Panny z Wilka", "Kronika wypadków miłosnych", "Korczak", "Katyń". Wraz z Andrzejem Wajdą była fundatorem Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie oraz sekretarzem fundacji Kyoto-Kraków, dzięki której to Centrum powstało. W stanie wojennym działała w Prymasowskim Komitecie Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom. Odznaczona m.in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji