Artykuły

W angielskim czuję się prostszą wersją siebie

- Stworzyłem sobie chmurę Nikoli na potrzeby filmu o Tesli, ale na razie zgoliłem wąsy - mówi Tomasz Kot, który dziś jest brany pod uwagę do ról przeciwnika Bonda czy nowego filmu Christophera Nolana.Rozmowa Piotra Guszkowskiego w Gazecie Wyborczej.

Światowa kariera otworzyła się przed nim po sukcesie "Zimnej wojny". Przyszły propozycje z zagranicy. Jak sobie z nimi poradził? - Miałem z angielskim chyba to samo co większość rodaków, takie dziwne spięcie, jak trzeba się było odezwać. Nie wiem dlaczego, może boimy się kompromitacji albo tego, co inni pomyślą. Inni w ogóle nie przejmują się swoim angielskim - mówi o swoim największym problemie.

Tomasz Kot - aktor po krakowskiej Wyższej Szkole Teatralnej. Jego pierwszą duża rolą był Ryszard Riedel w "Skazanym na bluesa" Jana Kidawy Błońskiego. Wystąpił m.in. w serialu "Niania", filmach "Testosteron", "Lejdis", "Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć". W 2014 roku zagrał Zbigniewa Religę w "Bogach" - za najlepszą rolę pierwszoplanową dostał Złote Lwy na festiwalu w Gdyni i Orła. Potem przyszły role w "Pokocie", "Bikini blue". W 2018 r. zagrał główną rolę w nominowanej do Oscara "Zimnej wojnie" Pawła Pawlikowskiego.

Do kin wchodzą właśnie "(Nie)znajomi" z jego udziałem. W przyszłym roku zaczyna zdjęcia do "Nikoli", anglojęzycznego filmu o genialnym i niedocenianym wynalazcy Nikoli Tesli.

Rozmowa z Tomaszem Kotem

Piotr Guszkowski: Podobno niewiele brakowało, a rozmawialibyśmy teraz o tym, jak się czujesz w roli przeciwnika Jamesa Bonda. Jak poważny był temat twojego udziału w tym filmie?

Tomasz Kot: Kiedy zadzwonili z mojej agencji, byłem na wakacjach z rodziną: "Słuchaj, Danny Boyle poprosił, żebyś przygotował interpretacje dwóch wybranych scen z udziałem czarnych charakterów Javiera Bardema i Christopha Waltza". Dostałem oryginalne fragmenty scenariusza z kwestiami, które nie weszły do filmu. Postanowiłem nie komentować rewelacji, które zaczęły krążyć w mediach, zanim nie wejdę na plan, ale temat był, i to jak najbardziej poważny. Nagle ten świat z lepszymi zabawkami i efektami, który podziwiałem na ekranie, znalazł się w moim zasięgu. Potrzebowałem chwili, żeby przestać się emocjonować, tylko potraktować to zadanie normalnie. Wejść w nie jak w każdą inną rolę. Co nie jest łatwe, kiedy masz z pełną wiarygodnością powiedzieć: "Hello, James".

Nagrałem self-tape'y, musiały się spodobać, bo reżyser chciał się ze mną spotkać, gdy będę w Londynie na premierze "Zimnej wojny". Przylatuję dzień wcześniej i pierwszy dziennikarz, z którym mam wywiad, pyta mnie na dzień dobry, czy słyszałem, że Boyle rzucił robotę.

Poszła plotka, że to przez ciebie.

- Dzień po powrocie do Warszawy budzi mnie żona i mówi, żebym zobaczył, co piszą. Myślałem, że mnie wkręca. W końcu wieczorem gadałem z Wojtkiem Mecwaldowskim, który żartował: "Stary, jeszcze się okaże, że to przez ciebie". Do naszej agencji wydzwaniały brytyjskie tabloidy z pytaniami, czy mogę zdradzić kulisy sprawy albo szczegóły scenariusza.

Ile dało ci to, że nie wystąpiłeś w filmie o Bondzie?

- Wyobraź sobie, że idziesz pustynią, kończy się woda, robi się ciężko, a tu nagle z przelatującego samolotu spada skrzynia pełna jedzenia i picia. To wszystko o tyle zabawne, że ja przez lata zupełnie nie zaprzątałem sobie głowy zagranicą. Po "Bogach" pytano, czy o tym nie myślę. Nie znałem języka, więc miałem jedną odpowiedź: "Dajcie spokój".

A "Bikini Blue"? Przecież już dwa lata temu zagrałeś główną rolę po angielsku.

- I cholernie się bałem. Co prawda mój bohater mówił z polskim akcentem, ale brak biegłości w obcym języku sprawia, że tracisz komfort, ryzykujesz nieporozumienie, nie jesteś też w stanie nic zaimprowizować. Jak dziecko kurczowo trzymasz się końcówek i czekasz, aż partner czy partnerka skończy kwestię, żeby ruszyć ze swoją. Gorzej, jeśli powie coś inaczej, niż zapisano w scenariuszu, bo znika twój sygnał do startu.

Jak sobie z tym poradziłeś?

- Na szczęście już jakiś czas temu zrozumiałem, jak ważna jest w tym zawodzie wyobraźnia, dlatego opłaca się zaoferować jej odpowiednią przestrzeń. To właśnie wyobraźnia podrzuciła mi dość nietypowy pomysł: ponumerowałem wszystkie moje kwestie i zobaczyłem je jako jaszczurki w wielkim terrarium. Niektóre były łagodne - to te, które szybko zapamiętywałem, a inne wielkie i paskudne. Musiałem wszystkie oswoić, zanim ruszą zdjęcia.

Dziś już nie czekasz na końcówki?

- Ale mam pełną świadomość własnych błędów. Nie umiem się wysławiać tak płynnie i swobodnie, jak bym chciał. Ukułem nawet takie powiedzenie: "Bardzo przepraszam, ale w angielskim czuję się prostszą wersją samego siebie". Uczę się ze słuchu, dużo oglądam, czytam. Nie mam oporów, żeby się odezwać - to mój największy sukces. Miałem chyba to samo co większość rodaków, takie dziwne spięcie, jak trzeba się było odezwać. Nie wiem dlaczego, może boimy się kompromitacji albo tego, co inni pomyślą. Nie chcemy źle wypaść.

Inni nie mają tych kompleksów?

- W ogóle nie przejmują się swoim angielskim, zasobem słów ani akcentem. Przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Na festiwalu w Cannes uznałem, że poradzę sobie bez tłumacza. Byłem cały w nerwach. Nie chciałem zniweczyć wysiłku Pawła [Pawlikowskiego] wpadką w trakcie wywiadu.

Czułem odpowiedzialność porównywalną do "Bogów", kiedy w klinice w Zabrzu wszedłem do sali, gdzie leżeli dwaj pacjenci podpięci do komór, czekali na przeszczep kilka miesięcy. Jeden z nich ze łzami w oczach powiedział do mnie pięknym śląskim: "Zróbcie ten film, zróbcie dobry film, dla profesora". Nie mogłem ich zawieść. Kiedy w butach Ryśka Riedla stanąłem przed fanami na scenie w katowickim Spodku, było jasne, że jeśli spieprzę, to mnie zjedzą. A "Skazany na bluesa" to był mój debiut. Naprawdę nie wiedziałem jeszcze, jak się robi filmy.

Intensywność naszego udziału w promocji "Zimnej wojny" potęgowała stres. Zastanawiałem się, jak te wszystkie gwiazdy dają radę. Jeden z polskich dziennikarzy powiedział, że wczoraj rozmawiał z Penélope Cruz i wyglądała na skrajnie wykończoną. Ja w sumie też się tak czułem, a z drugiej strony olbrzymia satysfakcja.

Kolejne wyzwania przed tobą, zagrasz w biografii Nikoli Tesli.

- Właśnie się dowiedziałem, że przesuwamy zdjęcia na przyszły rok. Więc zgoliłem wąsy, z którymi spędziłem ostatnie dwa miesiące, przygotowując się do roli. Powtórzyłem metodę, która sprawdziła się przy "Bogach". Stworzyłem sobie chmurę Nikoli: zbieram w niej wszystko, co przeczytam, wymyślę, reżyser Anand Tucker jest otwarty na moje propozycje. Pierwsze zdanie charakterystyki postaci brzmiało: "Niewiarygodnie chudy, przystojny, bardzo wysoki". Muszę popracować nad tym drugim, ale poza tym chyba pasuję. To będzie film o wielkich planach i porażkach wyjątkowego człowieka. Tesla jest dla mnie jak wybitny rzeźbiarz, który patrzy na blok marmuru i od razu sięga po dłuto, bo inaczej zniknie mu z głowy kształt, jaki zobaczył.

Pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno non stop siedziałem w teatrze. Potem miałem kryzys i poczucie kserowania samego siebie w tym komediowym zapętleniu. Długo myślałem, że nic takiego jak "Skazany na bluesa" mi się już nie przydarzy. Po "Bogach" uznałem, że jeśli przydarzy się raz na dziesięć lat, też będzie dobrze. Dziś dowiaduję się, że jestem brany pod uwagę do produkcji Marvela czy Christophera Nolana. Szok. W pewnym sensie znowu się czuję jak debiutant, tylko że z jakimś tam dorobkiem i rodziną. Najważniejsze teraz to utrzymać wypracowane do tej pory proporcje między "robotą" a domem.

Wciąż znajdujesz czas, żeby dostać lanie od syna w FIFA?

- Teraz na tapecie są czołgi. Ale tak, mam. Choć dużo się dzieje, numerem jeden niezmiennie pozostaje to, że jestem ojcem i mężem. Dlatego po każdej zajętości spędzam czas z rodziną: zawożę i odbieram dzieci ze szkoły, robię zakupy itd. Jestem w stanie odmówić niezłą kasę. Przecież straconych chwil nikt mi nie zwróci. Dzieci szybko dorosną, nie opłaca się z tego rezygnować. Patrzę, jak się zmieniają, rozwijają. Kiedy poszły do szkoły, przypomniałem sobie te wszystkie absurdy.

Do kin wchodzą "(Nie)znajomi". Zagrałbyś z przyjaciółmi w taką grę?

- Kładziemy telefony na stół? Zasadniczo nie mam nic do ukrycia. Jak to ujął Mark Twain: "Jeśli jesteś uczciwy, nie musisz pamiętać, co powiedziałeś". Moje wątpliwości budzi inna kwestia. Kumpel się rozwodzi, potrzebuje pogadać. Co wtedy? Ujawnianie SMS-ów czy odbieranie na głośnomówiącym jest nie w porządku wobec tych, którzy do ciebie piszą albo dzwonią. W końcu nikt ich nie pytał, czy akceptują takie reguły gry.

Ale kłamać umiesz?

- Oczywiście, z racji wykonywanego zawodu. Znam się na udawaniu, właściwie nic innego nie umiem. Jednak to kłamstwo absolutnie bezpieczne, nikogo nie krzywdzi. Prywatnie grać nie potrafię, nie chcę nawet. A że sam od siebie tego wymagam, dlatego jestem wyczulony na każdą ściemę u innych.

Aktorstwo to sztuka kłamania czy raczej szukanie w sobie prawdy na potrzeby roli?

- To jeden z fundamentalnych dylematów aktora, który każdy rozpatruje na własny użytek od czasów studiów. W teatrze zdarza się reżyser, który wymaga od obsady absolutnego wejścia w świat spektaklu. Tylko jak widz ma uwierzyć, że jest w XIX-wiecznej Rosji, skoro musi wynająć opiekunkę, znaleźć miejsce parkingowe itd.? Nie dajmy się zwariować, teatr to pewna umowa, konwencja. Prawdziwe musi być to, co dajesz z siebie. Budując rolę, szukasz punktów odniesienia z życia prywatnego.

Podglądasz kolegów i koleżanki przy pracy?

- W "(Nie)znajomych" usiadłem do kolacji z sześciorgiem partnerów i widziałem, jak każde z nich radzi sobie ze stresującymi sytuacjami, trudnymi technicznie. Kamera staje na miejscu stołu, musisz pamiętać, że przed tobą stoi talerz, którego fizycznie nie ma. Widz nie zastanawia się w ogóle nad filmową kuchnią. Słyszeliśmy komunikat: "Jutro siódma rano, aktorów uprasza się o niejedzenie śniadania". Przez dwa dni walczyliśmy potem z zupą dyniową, zeszło osiem litrów do obiadu, a potem nie pamiętam. Catering był niepotrzebny. W pewnym momencie już zaczęliśmy się ratować, padała komenda: "Bliski plan na Maję, je tylko Maja".

Wychodzę z założenia, że generalnie trzeba ze sobą rozmawiać. Przeczytałem kiedyś u prof. Zygmunta Baumana taką pięknotę: "Jak ja ci dam dolara i ty mi dasz dolara, to mamy po dolarze, a jeżeli ja ci dam myśl i ty mi dasz myśl, to każdy z nas ma dwie myśli". Masz więcej doświadczenia, powinieneś się nim dzielić. Na początku aktorskiej drogi każda podpowiedź jest wartościowa. Jak byłem tuż po szkole, starszym kolegom w wieku mojego ojca zdarzało się podejść: "Jeśli mogę ci coś podpowiedzieć, zasugerować". Od razu inaczej się takiej rady słucha. I tak w końcu każdy z nas wypracuje własny, organiczny sposób.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji