Artykuły

Jestem dzisiaj mało kulturalny

- Formaty są obecnie patentem telewizji na zwycięstwo w rankingach oglądalności. Kupuje się je dzisiaj nawet na rozmowy. Polscy twórcy powinni zaprotestować przeciwko kupowaniu tego chłamu. To niszczące jak jedzenie z MacDonalda - mówi reżyser JERZY GRUZA.

Małgorzata Piwowar: Cieszy pana, że TVP znowu powtarza pańskie seriale?

Jerzy Gruza: Bardzo. Tyle że nie myślę już o nich jak o swoich dzieciach. Wydają mi się tak odległe i oderwane ode mnie, że czasami patrzę na nie bez żadnych emocji - jakbym patrzył na coś obcego. Ale uważam, że ciągle są dowcipne, zabawne - zwłaszcza na tle smutnych programów pokazywanych w telewizji.

Z którego z nich jest pan najbardziej dumny - "Wojny domowej", "Czterdziestolatka" czy "Tygrysów Europy"?

- Każdy jest opisem pewnej epoki, opowiada o otaczającym nas świecie. "Wojna domowa" była kręcona w smutnym, jeszcze PRL-owskim czasie, kiedy na szarych ulicach był problem z zobaczeniem kolorowego neonu. Wnieśliśmy w tamto życie odrobinę dowcipu i ironicznego widzenia świata. Potem był "Czterdziestolatek". Pierwszą część nakręciliśmy w okresie gierkowskiego entuzjazmu. To było także związane z obyczajowością czasu, początkowym otwarciem na świat, dziwnymi inwestycjami, które zyskiwały medialny rozgłos. A druga część "Czterdziestolatka" - skrytykowana, choć niesłusznie, przez recenzentów - opowiadała o okresie transformacji - Karwowski zakładał wtedy firmę. "Tygrysy Europy" też odzwierciedlają polskie życie. Jeden z recenzentów napisał, że to paszkwil na polski biznes i klasę, która ostatnio się wydźwignęła finansowo, co jest bzdurą. To jest satyra na tych, którzy próbują dostosować się do nieznanych im, obcych reguł, mód czy obyczaju. I z tego wynikają śmieszne sytuacje. Wyostrzam je, ale nie bez pewnej sympatii.

Czuje pan puls współczesności?

- Jestem z natury obserwatorem, chyba - wnikliwym. Znajomi często uważają za głupotę moje upodobania do przyglądania się innym. Nieraz zdarzyło mi się zatrzymać na ulicy, by przysłuchać się jakiejś awanturze, albo obserwować, jak służby miejskie wypisują niesfornym mandaty. Nawet kiedy jestem w domu, rejestruję dialogi, które toczą się na ulicy pod oknem. Po mojej okolicy krąży pewien człowiek, który wykrzykuje przeróżne słowa, zdania. Lubię przyglądać się, jak reagują na niego przypadkowi przechodnie. Wyglądam przez okno, zupełnie jak baba na wsi, której sprawia przyjemność podglądanie sąsiadów. A w tym wszystkim najbardziej pociągający jest komizm i prawda.

Nasze ostatnie burzliwe lata nie doczekały się jeszcze godnego portretu filmowego.

- Bo teraz pierwszeństwo mają romantyczne komedie. Na to hasło otwierają się drzwi i kieszenie producentów. Obowiązuje zasada - jeśli jakiś film miał sukces, trzeba ten pomysł powielać tak długo, jak długo da się z niego wycisnąć kasę. Ale trzeba oczywiście pomyśleć o współczesnej opowieści referującej codziennekomplikacje naszej egzystencji. Mam pomysł na opowieść o małżeństwie mieszkającym w wieżowcu. Stamtąd inaczej widzi się Warszawę, ludzi, siebie. Jest się bliżej nieba.

Tylko że jest to spojrzenie bardzo zamożnych ludzi, którzy są mieszkańcami tych najwyższych pięter.

- To nie jest kwestia finansowa, a mieszkania w Warszawie w ogóle kupuje się za ciężkie pieniądze.

Nie sądzi pan, że opowiadając o małżeństwie mieszkającym w wieżowcu, łatwo popaść w telenowelę?

- Ten gatunek jest po prostu znakiem naszego czasu, inaczej nie byłby tak popularny. Jest zapotrzebowanie na tzw. masową kulturę i nie można się na to obrażać. Mnie ten gatunek nie grozi, bo moje filmy charakteryzuje komediowo-ironiczny ogląd rzeczywistości pokazywanej w sposób znacznie bardziej skondensowany niż w telenowelach. Tam rzeczywistość jest "odfotografowana", a nie sprasowana, wyciśnięta jak cytryna.Współczesne życie codziennie dostarcza nowych atrakcji, jest wielka podaż różnego rodzaju informacji w prasie i w telewizji. Ale następnego dnia nikt już o nich nie pamięta. Nie wystarczy więc uczepić się szczegółów, żeby zanalizować czy skomentować nasz czas. Życie dziś strasznie nas goni.

To dobrze czy źle?

- Trudno powiedzieć, ale tak jest. I coraz częściej ludzie zaczynają od tego tempa uciekać. Szukają działki, mieszkania za miastem, psa, kota, jakiegoś hobby, żeby zwolnić i zastanowić się, do czego tak pędzą. Ale czy to w ogóle możliwe, żeby uciec? Raczej nie, bo zmienia się cały świat. Londyn na przykład dawniej stanowił kwintesencję eleganckiego, specyficznego stylu. A dzisiaj jedzie się tam i przepycha przez tłum dzikich ludzi, brud, smród, zanieczyszczone ulice. I tak jest wszędzie.

Często się pan śmieje, oglądając telewizję?

- Bardzo rzadko. Ale cóż, na całym świecie telewizja chce utrafiać w gusta jak najszerszej widowni, wszędzie oglądalność jest bardzo ważna. Nie chciałbym być sędzią w tych sprawach, ale telewizja straciła wiele lotności. Mało ją oglądam. Głównie biorę do ręki pilot i zmieniam kanały. Czasami trafiam na stary film i wtedy oglądam - przez chwilę.

To może lubi pan chodzić do kina, teatru?

- Jestem dzisiaj mało kulturalny, rzadko tam chodzę. Poza tym obydwa te tzw. przybytki kultury bardzo straciły na znaczeniu. Dawniej o premierach rozmawiało się, dyskutowało jeszcze na drugi, trzeci, kolejny dzień. Dziś jednego dnia odbywa się premiera, drugiego nikt o niej nie pamięta. Kiedyś była bardzo mała podaż, dzisiaj - ogromna. Obecnie kultura nie ma już takiego wpływu na bieg spraw jak dawniej. Dlatego uciekam w inne rejony.

Jakie?

- Z przyjemnością czytam, ostatnio francuskiego eseistę i filozofa Cioranaukazującego skrajnie pesymistyczną wizję współczesnej cywilizacji. Chętnie wracam do klasyki, na przykład - Tołstoja. Organizuję teraz cykl spotkań z ludźmi ze środowiska, które, mam nadzieję, będą dobrą okazją, żeby się pośmiać troszeczkę, poopowiadać zabawne anegdoty. Pierwszym gościem był Gustaw Holoubek, wspaniały gawędziarz.

Dlaczego nigdy nie przekazywał pan swoich zawodowych doświadczeń studentom?

- Jestem typem sowizdrzała, zajmującego się wszystkim po trochu i niczym do końca.

Ale na telewizji zna się pan jak mało kto...

- Tam tak często zmieniają ekipy, że trudno znaleźć własne miejsce. Kiedyś była to robota - bardziej domowa, rzemieślnicza - a dzisiaj - to wielka fabryka. Sterty tekstów telenowel walających się na biurkach. To przerażające. Nic dziwnego, że pewnym osobom już się nie chce w tym babrać...

Słyszę w pańskim głosie ton rozczarowania.

- Bo przez ostatnie 10 lat nie udało mi się zrealizować w Teatrze TV żadnego spektaklu - moje kolejne propozycje były odrzucane. Ale wiem, że zmiany są potrzebne. Ja już swój czas miałem. Jakaś epoka minęła, teraz w telewizji co innego jest ważne.

Co takiego?

- Tak zwane formaty, które są obecnie patentem telewizji na zwycięstwo w rankingach oglądalności. Kupuje się je dzisiaj nawet na rozmowy. Polscy twórcy powinni zaprotestować przeciwko kupowaniu tego chłamu. To niszczące jak jedzenie z MacDonalda. Nie można wszystkiego kupować, naśladować i przerabiać - Johna na Janka, Elizabeth na Elkę - i serwować codziennie, bez opamiętania. Decydenci lubią formaty, bo nie potrzebują używać wyobraźni, by je ocenić. Oglądają gotowy produkt - nagrany na kasetę amerykański program i rozbawionych widzów. Więc kupują i cieszą się, że mają głowy do interesów. A jak przychodzi polski twórca z projektem na kartce - to mają dziesiątki wątpliwości, czy wyjdzie, czy nie. To skandal.

Ale jeden z pierwszych formatów, który został kupiony, "Big Brother", został potem przez pana wykorzystany do filmu "Gulczas, a jak myślisz..."...

- Zdyskontowałem ich rozgłos w sposób ironiczny, zabawny i w cudzysłowie. Pomysł polegał na wykorzystaniu chwilowej popularności tych ludzi. Każdy może zagrać w filmie. Dyplom nie jest przepustką. Możemy tylko dyskutować o stawkach.

Nakręci pan jeszcze film?

- Może. Najszybciej dla własnej przyjemności, cyfrową kamerą. Napisałem scenariusz kameralnego filmu, którego akcja toczy się w kinie. Opowiada historię pewnej pary, która idzie na film do małego kina. Ale przychodzi zbyt mało widzów, by pokaz mógł się odbyć. Zamiast niego ma miejsce szereg perypetii, które są może ciekawsze niż film. Przypadek sprawia, że ten seans staje się seansem życia.

To komedia?

- Komedii nakręciłem już wystarczająco dużo i z nimi się przede wszystkim ludziom kojarzę. Martwi mnie, że takie moje filmy, jak "Przeprowadzka" czy "Noc poślubna w biały dzień", są prawie nieznane.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji