Artykuły

Maria Dębska: Kobiecych historii nie muszą wcale opowiadać kobiety

- Po szkole z jednej strony byłam już silnym człowiekiem, gotowym do wejścia w zawód, a z drugiej - wymęczonym wrakiem. Skończyło się terapią - z Marią Dębską, aktorką Teatru Polskiego w Warszawie, rozmawia Maja Staniszewska w magazynie Wysokie Obcasy.

Maja Staniszewska: Gdy wpisałam cię w Google'a, wyskakiwało najpierw "Marcin Bosak i piękna aktorka", "odważny dekolt Marii Dębskiej". Grasz od sześciu lat w teatrze, telewizji, kinie, a występujesz jako "Marcin Bosak i"... Maria Dębska: - Nie poradzę nic na to, choć ostatnio to ja zabierałam Marcina jako osobę towarzyszącą na festiwale, na których pokazywano moje filmy. Zawsze chętnie potowarzyszę Marcinowi, ale pewnie będzie tak, że jak będę miała dużo pracy, to będą pisać, że on nic nie robi, że w naszym związku jest kryzys, że o niego nie dbam. A jak on będzie miał więcej pracy, to znów się zacznie, że się na nim promuję. Albo jestem nudna, albo skandalistka. Albo mam za duży dekolt, albo się ubrałam zbyt zachowawczo.

I tak to się kręci. Takie wymyślone newsy się sprzedają. Szkoda, że kiedy reżyserzy wpisują aktora w Google'a, to jako pierwsze wyskakują właśnie takie rzeczy - że komuś majtki wyszły. Gdyby jeszcze autorzy tych informacji się pod nimi podpisywali... Chętnie bym z nimi pogadała, więc zachęcam: imieniem i nazwiskiem poproszę. Jeśli ktoś analizuje rozmiar mojego dekoltu, pisze, że rozbiłam małżeństwo, że mama reżyserka coś mi załatwiła, że ślub biorę, że jestem w ciąży, to niech się podpisze. Odwagi. Ale nie spędza mi to snu z powiek.

Rozmawiacie o tym w domu?

- Trochę się śmiejemy, ale nie zagłębiam się w to. Czasem tylko ktoś z rodziny czy znajomych zadzwoni zaniepokojony.

W aktorskim związku jest zazdrość o rolę, o współpracę z reżyserem?

- Nie czuję tego. Rywalizacja w związku to jest bardzo zła prognoza. Nie wyobrażam sobie zazdrościć mu, że dostał rolę. Bardzo mu kibicuję.

Nie macie szansy na te same role, ale na te same produkcje już tak.

- Tak, ale to jest nasz wspólny dom i razem na niego pracujemy. Choć kiedyś usłyszałam, że nie dostaniemy ról w jednym serialu, bo jesteśmy parą. Pracujemy za to razem w teatrze. On jest superpartnerem także na scenie.

Ta sytuacja - bycie czyjąś dziewczyną - łączy cię z twoją filmową bohaterką z "Piłsudskiego" Aleksandrą Szczerbińską, kochanką Józefa Piłsudskiego, później jego drugą żoną i matką jego córek. Co o niej wiedziałaś, zanim dostałaś propozycję roli?

- Kiedyś przeczytałam artykuł w "Wysokich Obcasach", w którym występowała jako jedna z kobiet, którym polska zawdzięcza niepodległość. I tyle. Dzięki filmowi ją odkryłam. I myślę, że to jest w cholerę niesprawiedliwe. Jako dziewczynka chciałabym, ucząc się na historii o legionach, o Piłsudskim, o odzyskaniu niepodległości, dowiedzieć się, że była taka kobieta, która szefowała składom broni, ryzykując życie, szmuglowała tę broń na sobie, opracowywała plany napadów na rosyjskie konwoje z pieniędzmi. I że została dziewczyną, a później żoną Marszałka. Trochę mnie denerwuje mówienie w kontekście tego filmu "kochanka Piłsudskiego". Tak, ale też wiele, wiele więcej. Byli prawdziwymi partnerami.

Masz z nią jeszcze coś wspólnego?

- Szczerbińską wychowywała babcia, w patriotycznym duchu. Uczyła się w tajemnicy polskiego, polskiej historii, to był dom twardych kobiet. Ja też z takiego domu pochodzę, rządziły kobiety i było ich zawsze dużo. To jest naszą bazą. Moi dziadkowie to byli solidarnościowcy, patriotyczni w tym fajnym sensie. Myślę, że to była dziewczyna dość samotna w środku, introwertyczna. Ja też się trochę taka czuję. Zakochała się w jakiejś idei, postanowiła, że poświęci jej życie - działalność w partii, niepodległościowa. Mogła mieć wygodne życie, ciepły dom i męża, ale skończyła studia i poszła do pracy, która zawsze była przykrywką dla działalności niepodległościowej. Cały czas wisiała nad nią groźba, że ją aresztują i ześlą na Sybir. To nie była kobieta czekająca w domu na mężczyznę. Raczej jej dom czekał na nią, pusty.

A w tobie skąd samotność?

- Wychowywałam się u dziadków pod Warszawą, gdzie dziś mieszka siostra mojej mamy. Było nas tam dziesięcioro, to był duży, głośny dom. W pewnym momencie wyprowadziłyśmy się z mamą stamtąd - rodzice się rozstali, jak miałam pięć lat, tata zamieszkał w innym mieście, więc radziłyśmy sobie same. Znalazłyśmy mieszkanie niedaleko dziadków. Mama była dziennikarką, wcześniej studiowała japonistykę i robiła w ogóle różne inne rzeczy, a kiedy miałam 13 lat, dostała się na studia reżyserskie w FAMU i wyjechała do Pragi. Ja trochę mieszkałam z dziadkami, a trochę sama w tym naszym mieszkaniu. To było trudne doświadczenie, ale jakoś utwardzające tyłek. Od siódmego roku życia grałam na fortepianie, więc do samotności byłam przyzwyczajona. Bo to jest bardzo samotny sposób na życie - bycie pianistą.

Mam 13-letniego syna, nie wyobrażam sobie zostawienia go samego na dłużej...

- Mama wyjeżdżała na tydzień, potem wracała i była w domu dwa tygodnie - to nie tak, że jej ciągle nie było. Ale ja czułam, że muszę dać radę. Może przez to potem było mi łatwiej wyprowadzić się z domu - dla mnie to było naturalne, że kończę liceum i się wyprowadzam. Mam kolegów - mam nadzieję, że twój syn taki nie będzie - którzy wciąż z mamusią urzędują. Więc może mi to pomogło dojrzeć. Oczywiście to nie jest sytuacja prosta. Wtedy chciałam sobie udowodnić, przed dziadkami, przed mamą, że dam radę. Jak mama wracała do domu, zdawałam relację, co zrobiłam - meldowałam o ocenach, że na fortepianie poćwiczone, że pies wyprowadzony.

Chodziłaś jednocześnie do dwóch szkół, a do tego mieszkałaś pod Warszawą.

- Autobus, tramwaj, potem gimnazjum, potem szkoła muzyczna, o godzinie 21 dom, kolacja, pies. Ale to wyglądało podobnie, jak mama była w domu. Takie dwa etaty.

Dużo jak na małą dziewczynkę.

- Ale nikt mnie nigdy do muzyki nie zmuszał. Powtarzano mi za to, że muszę mieć jakąś pasję. Mogą to być bierki, fizyka jądrowa, fortepian, byle coś takiego było. Może teraz uświadamiam sobie, że nigdy na trzepaku nie siedziałam, ale wtedy zupełnie o nim nie myślałam. Było mi okej.

Do tego fortepianu usiadłaś sama, czy jednak zostałaś posadzona?

- Zostałam zaprowadzona do sąsiadki, która grała, usiadłam, spróbowałam, spodobało mi się. A ona na to, żeby mnie koniecznie posłać do szkoły muzycznej. Był jeden moment, miałam może z dziesięć lat, kiedy stwierdziłam, że już nie chcę. Mama mi wtedy powiedziała: "Daj sobie trzy miesiące. Jak stwierdzisz, że nie, to nie". Wróciłam do grania. Aż doszłam do Akademii Muzycznej. I wtedy to rzuciłam. Po pierwszym roku.

Co się stało?

- Dużo. Kiedy kończyłam liceum, poszłam z moim ówczesnym chłopakiem i przyjaciółką na egzamin do szkoły teatralnej. Właściwie towarzysko. Nauczyłam się tekstów w tydzień. Nieprzygotowana przeszłam pierwszy etap. Usłyszałam, że jak się przygotuję, to się dostanę. Nie bardzo się umiałam nudzić, zdałam już maturę, a miałam jeszcze rok szkoły muzycznej do zrobienia, więc dla rozrywki zdałam na dziennikarstwo na UW. Układałam sobie jednak wciąż plan życiowy pianistki - dostać się na Akademię Muzyczną, potem chciałam jechać do Paryża na studia. Ale w końcu, w tajemnicy przed wszystkimi, zaczęłam się przygotowywać do egzaminu na aktorstwo. Te spontaniczne egzaminy do szkoły teatralnej coś we mnie obudziły. Poczułam, że można inaczej niż przez muzykę. Jak się udało, byłam trochę przerażona.

To był czas, kiedy muzyka zaczęła mnie męczyć, zaczęła mnie męczyć samotność. Czułam, że gdzieś się gwałcę, że się zamykam, a potrzebuję ludzi. Poza tym nie bardzo lubiłam występować. W teatrze i w filmie to uwielbiam, czekam, aż widz do mnie przyjdzie.

Wtedy też moi dziadkowie nagle zachorowali i te egzaminy do szkoły filmowej i pierwsza sesja na Akademii Muzycznej, szczerze mówiąc, niewiele mnie obchodziły. Ludzie mi potem w Filmówce wypominali: "Ty się w ogóle nie przejmowałaś wstępnymi egzaminami, wyglądałaś, jakbyś miała to gdzieś". Rzeczywiście miałam to trochę gdzieś. Babcia miała tętniaka, miesiąc później się okazało, że dziadek ma guza mózgu. Dostałam się na aktorstwo? Niech będzie, wszystko jedno. Rodzina była zawsze na pierwszym miejscu. Dopiero później się zorientowałam, co zrobiłam - grałam 15 lat na instrumencie i zrezygnowałam. To nie była racjonalna decyzja, ale była dobra.

Grasz czasem?

- Gram. Wkurza mnie, że nie umiem już tak szybko, tak sprawnie jak kiedyś, ale gram. Także w pracy, na przykład u Janusza Majewskiego w filmie "Czarny mercedes" bardzo trudną rzecz, jazzowy utwór "I'm Getting Sentimental Over You". Uparłam się, że to ja go zagram, nie chciałam korzystać z pomocy pianisty. W scenie gram go na fortepianie i jednocześnie mówię monolog. To nie było łatwe, ale fajnie było móc wrócić do grania.

Masz pianino?

- Mam fortepian. Nieduży, gabinetowy, ale fortepian. Wszędzie się ze mną przeprowadzał. Dostałam go na 18. urodziny, cała rodzina się złożyła.

Co lubiłaś grać najbardziej?

- Beethovena i Brahmsa. Zawsze za to miałam problem - mam nieduże dłonie i chude ręce - z graniem tych wszystkich Rosjan, Rachmaninowa czy Prokofiewa, bo tam potrzebna jest siła. Mówiono mi, że muszę przytyć, nabrać masy i siły. Wtedy żałowałam, że nie jestem chłopakiem, że nie mam większych barków. Miałam miłości pianistyczne, teraz spełniam marzenie i jadę na koncert Marthy Argerich do Włoch. To jest taka femme fatale wśród pianistek, z niesamowitą energią. Uwielbiam ją.

A jak ci szło w Filmówce?

- Wykładowcy nam powtarzali, że jesteśmy w zawodówce, i rzeczywiście w niej byliśmy. Nie było życia poza szkołą. Czułam się tam na początku trochę nie na miejscu - te wszystkie dziewczyny po kółkach teatralnych, po szkołach, które je jakoś przygotowywały, i ja, która nauczyła się pięciu tekstów i dostała.

Patrzyły na ciebie krzywo?

- Raczej jak na sztywniaka. Albo na kogoś, kto dostał się za ładną buzię. Albo że mama mi załatwiła. Była jeszcze przed "Moimi córkami krowami", ale reżyserowała, m.in. seriale. Bałam się, że wylecę. U nas było wtedy, może nadal jest, wyjątkowo ostro. Ale jestem za to wdzięczna, bo czuję się przygotowana. To był trudny, ale wspaniały czas. Aktorstwo to jest zawód i szkoła dała mi umiejętności, które mi pomagają w pracy. Na czwartym roku dostałam główną rolę w przedstawieniu dyplomowym - do dziś "Maria Stuart" w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego z Teatru Studyjnego w Łodzi to moje najważniejsze i najtrudniejsze doświadczenie teatralne. Ciężko zagrać czterdziestoparoletnią kobietę, która idzie na śmierć, jak masz 23 lata. Ale niewiele jest takich dyplomów i w ogóle sztuk w szkołach teatralnych, w których kobiety grają główne role. Ja taką szansę dostałam. No i Grand Prix na festiwalu szkół teatralnych dało mi zastrzyk gotówki, który pozwolił się urządzić w Warszawie, zamiast jechać tam, gdzie dostanę propozycję. Mogłam chodzić na castingi i robić rzeczy, o których marzyłam. A marzyłam o tym, żeby jak najwięcej pracować, mieć etat w dobrym teatrze. Byłam gotowa pojechać gdziekolwiek, gdzie teatralnie dobrze się dzieje. O filmie trochę marzyłam, ale nie liczyłam na nic.

Dostałaś angaż do teatru?

- Nie angaż, ale rolę w Teatrze Studio. Od roku jestem na etacie w Polskim - zachęciła mnie propozycja roli w "Królu" u Moniki Strzępki, z którą chciałam pracować. Przyszliśmy do Polskiego dużą grupą nowych ludzi, mam nadzieję, że dobrze będzie się nam działo. Na razie poza "Królem" nie zrobiłam wiele więcej, bo filmowo mam dużo pracy. W serialach zaczęłam grać na drugim roku szkoły. To były takie nocne wycieczki z Łodzi do Warszawy - czasem trzy razy w tygodniu byłam tam na planie od godziny 5 do 9, a potem wsiadałam do pociągu i jechałam na zajęcia do Filmówki. Było to męczące, ale jak skończyłam szkołę, nie miałam problemu, że nie wiem, gdzie stanąć, albo że ktoś mnie peszy. Już w szkole zapisałam się do agencji, zrobiłam "Demona" z Marcinem Wroną i "Moje córki krowy" z mamą, a od razu po szkole dostałam serial "W rytmie serca".

Nad "Demonem", twoim pierwszym filmem, unosi się dramat samobójczej śmierci reżysera Marcina Wrony. Byłaś wtedy na festiwalu w Gdyni?

- Byłam, piłam z Marcinem wino ze cztery godziny przed jego śmiercią. Nie zrozumiem tego nigdy. Myślę, że nikt z nas nie zrozumie. To jest strasznie trudna branża i niesamowicie trudny zawód. Pracujemy na emocjach i trzeba sobie dawać prawo do słabości, nie jesteśmy ze stali. Ale nie wiem, jak było z Marcinem, nie chcę się wypowiadać.

Ty umiesz prosić o pomoc?

- Tak.

Po szkole z jednej strony byłam już silnym człowiekiem, gotowym do wejścia w zawód, a z drugiej - wymęczonym wrakiem. Skończyło się terapią. Zresztą nie tylko u mnie.

Szkoła filmowa otwiera wiele rzeczy, wiele szufladek. Musisz sprawdzić, co tam jest, ale niekoniecznie ci się to spodoba. A poza tym... w szkole pracuje nie tylko wielu wspaniałych ludzi, ale też osoby, które nie powinny się tam znaleźć. Od nich słyszysz rzeczy, których nie powinnaś słyszeć.

Próbowano cię doprowadzić do płaczu?

- Wielokrotnie.

Żeby mnie złamać. Żebym nie była taka grzeczna. Pamiętam, jak jeden z profesorów śmiał się w głos, że zagranie Lady Makbet jest dla mnie absolutnie niemożliwe. Próbował mnie wyprowadzić z równowagi, rozsypać. Posadził mnie na widowni, kiedy moja koleżanka grała swoją scenę z "Makbeta". "Patrz, jak się gra" - usłyszałam. "Ona też jest beznadziejna" - padło po chwili. I leżałyśmy na korytarzu w Filmówce, zanosząc się od płaczu przez ponad godzinę. Ktoś próbował nie tylko nas ośmieszyć, poniżyć, ale też skłócić dwie bliskie koleżanki. Miałam wielu wspaniałych profesorów, którzy bardzo dużo mnie nauczyli i pozwolili uwierzyć w siebie, jak np. opiekun mojego roku Waldemar Zawodziński. Ale też wielokrotnie od niektórych słyszałam, żebym pokazała, że nie tylko jestem ładna. Zdanie: "Mów swoją grą, nie że jesteś ładna, tylko że jesteś inteligentna", słyszałam nieraz. To dość okrutne. Zwłaszcza że tylko kobiety to słyszą. Bo nawet gdy są ładni chłopcy, to do nich nikt tak nie mówił.

Profesor jest wtedy dla ciebie całym światem, masz 22 lata, nie chcesz wylecieć ze szkoły, chcesz spełniać marzenia. Teraz bym odpowiedziała inaczej.

Jak?

- Jeżelibym uważała, że to jest seksizm, a nie konstruktywna krytyka, powiedziałabym, żeby spadał. Ale wtedy tego nie mogłam powiedzieć. Albo nie umiałam. W szkole aktorskiej trzeba się otworzyć, a niektórzy próbują się wówczas pchać z łapami. Tak wygląda też każda praca nad rolą - trzeba się otworzyć, zagrać, a potem pozbierać. Nas się nie uczy, jak się poskładać, jak się potem wyleczyć. Dlatego należy się opiekować sobą.

Masz jakieś sposoby?

- Dorota Kolak powiedziała mi, że trzeba zdjąć obcasy i ugotować pomidorową. Bardzo emocjonalnie angażuję się w projekty, więc często ogarnia mnie smutek, jak wszystko się skończy. Staram się wtedy czytać zupełnie inne książki, niż kiedy przygotowuję się do projektu, oglądać inne filmy. Niestety, nie umiem ugotować pomidorowej... ale chyba czas się nauczyć.

Najlepiej wtedy jest wyjechać, ale nie zawsze jest to możliwe. To podróże dają mi największy relaks, dystans, spokój. Uczę się odpoczywać. Nie umiałam tego. Każda godzina, odkąd byłam wczesną nastolatką, była dla mnie stracona, bo nie ćwiczyłam na fortepianie.

Mówiłaś, że zdarzały się komentarze, że mama ci coś załatwiła. Załatwiła?

- Bez castingu dała mi dwie role - w "Moich córkach krowach" i w "Zabawa, zabawa". Ale gdybym była słaba, to - wiem to - wyrzuciłaby mnie na zbity pysk. Zaproponowała mi te role, powiedziała: "Uważam, że dasz radę, powiedz, czy dasz radę". Odpowiedziałam: "Dam".

"Moje córki krowy" to nie była duża rola, ale już w "Zabawa, zabawa" grasz jedną z trzech głównych bohaterek obok Agaty Kuleszy i Doroty Kolak. Na dodatek masz bardzo mocną scenę - gwałtu. Zastanawiałam się, oglądając ją, jak matka reżyseruje gwałt na córce?

- To była pierwsza scena, jaką nakręciłyśmy. Po niej wszystko inne było już łatwiejsze. To są przede wszystkim sprawy techniczne, które trzeba wcześniej przepróbować i ustalić. Musi być bezpiecznie, więc wszystko jest zaplanowane krok po kroku i przećwiczone z kaskaderami. Faktycznie emocjonalnie to nie było najprostsze, ale nas umocniło, pokazało, że możemy bardzo dużo.

Komu było trudniej - tobie czy mamie?

- Ona twierdzi, że jej, ja myślę, że mnie. Ważne, czy scena jest dobra. Uważam, że jest. Ale faktycznie poczułam wtedy, że sytuacja gwałtu jest rzeczą piekielnie pierwotną. To jest łatwe do grania - kiedy facet się do ciebie dobiera, a ty masz się bronić, niewiele potrzeba warsztatu aktorskiego. Włącza się lęk. Mnie się łatwo robią siniaki i po tej scenie miałam ich dużo na ciele. Co dziwne, następnego dnia zauważyłam, że ja te siniaki ukrywam. Pojawił się wstyd, że mam sine wewnętrzne strony ud, a jest lato i nie założę krótkiej sukienki. Dlaczego poczułam się winna? Wtedy pomyślałam o kobietach, które po gwałcie nie zgłaszają się na policję. To był film, oczywiście, wszystko jest udawane, ale ja poczułam ten wstyd. Trzeba o tym mówić. Dostałam zresztą bardzo dużo wiadomości od dziewczyn po takich przeżyciach.

I te pytania: "W co byłaś ubrana, gdzie poszłaś i z kim". Twoja bohaterka byłaby na straconej pozycji - upiła się, straciła kontrolę, "sama się prosiła"...

- Dużo czasu spędziłyśmy z kostiumografką nad wymyśleniem sukienki do tej sceny, żeby nie mówiła "sama tego chciała", ale żeby mogła być tak odebrana. Ale tak, upiła się nad Wisłą, straciła kontrolę i ktoś to wykorzystał. To jest jeszcze jedno oblicze alkoholu.

Mam wrażenie, że coraz więcej pojawia się w naszym kinie kobiecych historii, tematów wcześniej nieruszanych. Dzięki większej liczbie reżyserek?

- Tak, choć kobiecych historii nie muszą wcale opowiadać kobiety. Ja akurat na razie głównie pracuję z mężczyznami reżyserami. Mam nadzieję, że to się zmieni. Mam wrażenie, że ostatnie pięć lat to już jest ogromna zmiana. Kobiece historie i kobiety artystki dochodzą do głosu, i to chyba już jest wstyd myśleć: "babskie kino". Ja się nigdy nie musiałam wykluwać, wychodzić z jakiegoś ukrycia. W moim domu zawsze kobiety działały, pracowały. Kiedy moja mama była mała, babcia działała w "Solidarności" i uciekała przed czołgami, a mój dziadek siedział w domu, pracował i zarabiał na rodzinę.

Choć wciąż jest jakiś obłęd, że my, aktorki, zarabiamy mniej. Ostatnio dwójka znajomych agentów potwierdziła mi, że kiedy negocjują stawkę aktorowi prosto po szkole, który jeszcze nie zrobił nic, i młodej aktorce, to dla niego jest dużo większa szansa na wyższą stawkę.

Dlaczego? Mniej jest aktorów niż aktorek?

- Nie, po prostu łatwiej wynegocjować wyższą stawkę dla mężczyzny. Oczywiście potem, w miarę rozwoju kariery, rosnącej popularności, pojawiają się różnice i można się domagać innych stawek. Ale też u doświadczonych, popularnych aktorów trudniej ocenić różnice w zarobkach. Jeśli jednak tak jest nawet na początku? Ktoś podejmuje taką decyzję. Więc jedno to jest prawo, a drugie - nasze głowy. Oczywiście stawki aktorskie w większości przypadków są tajne, ale zdarzało mi się na planie rozmawiać z kolegami o ich zarobkach. I naprawdę wydaje mi się, że zarabiają więcej.

Czy to, że jest coraz więcej kobiet producentek, czyli tych osób, które płacą, nie pomaga?

- To nie jest tak, że jak kobiety będą rządziły, to już wszystko będziemy miały załatwione. Kobiety sobie nawzajem potrafią robić rzeczy straszne. Jak ktoś ładnie powiedział: "Dla nich jest specjalne miejsce w piekle". Ale sądzę, że to pomoże, że będzie więcej kobiet producentek, w ogóle na planach bywa teraz więcej kobiet. Myślę jednak, że to jest w nas. Nie w kobietach czy w mężczyznach, ale w każdym z nas indywidualnie.

A jest jakaś różnica między kobiecym a męskim planem?

- Dla mnie nie. Na planie "Zabawa, zabawa" było superbabsko, ale u Janusza Majewskiego byli prawie sami mężczyźni, i to dużo starsi ode mnie. Miałam tam bardzo trudne sceny i emocjonalnie, i fizycznie, ale czułam się zaopiekowana, bezpieczna i wolna. Byłam tam najmłodsza, jestem trzy razy młodsza niż reżyser tego filmu, ale w ogóle tego nie czułam.

A "Piłsudski"?

- Mocno męsko - świat mężczyzn po obu stronach.

My jesteśmy z Magdą Boczarską tam drugoplanowymi postaciami. Śmiałyśmy się, że powinien powstać osobny film o naszych bohaterkach, o kobietach tamtych czasów.

Masz z Magdaleną Boczarską, która gra Marię Piłsudską, pierwszą żonę Marszałka, wspólne sceny?

- Ani jednej. W ogóle nie mam scen z kobietami w tym filmie. Byłam rodzynkiem w męskim świecie. Szczerbińska też taka była. Oczywiście razem z innymi kobietami przemycała broń w specjalnie zaprojektowanych gorsetach, ale poza tym czas spędzała z mężczyznami. Do ich towarzystwa była przyzwyczajona i sobie dobrze w nim radziła. Miała pozycję. A z Magdą Boczarską raz się minęłyśmy w make-upie. Ale to się chyba zgadza z faktami historycznymi - Maria i Aleksandra chyba nigdy się nie spotkały. Piłsudski nie chciał się zdecydować na ujawnienie swojego związku. Myślę, że był pod pantoflem jednej i drugiej. Magda ma sceny, w których mówi mu, żeby się zdecydował, czego chce, ale rozwodu nie dostanie. Moja bohaterka też mówi: "Albo w jedną, albo w drugą, nie będę na ciebie czekać". On trochę się usprawiedliwia, że jest Polską zajęty, ale też, że jest autorytetem, twarzą swojej formacji, ruchu niepodległościowego. I że odejście od żony do innej kobiety w tym przeszkodzi.

Czyli masz ze Szczerbińską jeszcze coś wspólnego - obie byłyście tą drugą.

- Nie, nigdy nią nie byłam, to są zupełnie dwie różne historie. My z Marcinem nie żyliśmy przez lata w ukryciu, Marcin nigdy nie był żonaty, nie chciałabym tego w ogóle porównywać.

Teraz wchodzisz na plan opowieści o Kalinie Jędrusik.

- Jesienią zaczynamy zdjęcia, zaczynam nagrywanie piosenek. W tym filmie są dwie producentki, reżyserka, scenarzystka, operatorka i ja jako Kalina. Żartujemy, że musimy jakiegoś faceta na plan znaleźć, żeby nie dyskryminować mężczyzn. Będą nam patrzeć na ręce. Nie tylko dlatego, że same kobiety robią film, ale także dlatego, że robimy go o Kalinie Jędrusik. Mnóstwo osób ma swoją wersję jej, mnóstwo chce mi opowiedzieć. Słucham tego, ale nie bezrefleksyjnie. Muszę znaleźć swoją Kalinę.

***

Maria Dębska - ur. w 1991 r. w Warszawie. Po pierwszym roku Akademii Muzycznej w Łodzi w klasie fortepianu zdała egzamin na Wydział Aktorski łódzkiej PWSFTviT i przeniosła się tam na studia, które ukończyła w 2017 r. Za tytułową rolę w dyplomowym przedstawieniu "Maria Stuart" w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego dostała liczne nagrody, w tym Grand Prix Festiwalu Szkół Teatralnych. Zaczynała od występów w serialach, m.in. "Barwach szczęścia", "Wojennych dziewczynach" czy "W rytmie serca". Jej filmowym debiutem był "Demon" w reżyserii Marcina Wrony. Zagrała także m.in. w "Cichej nocy" Piotra Domalewskiego i dwóch filmach swojej matki, reżyserki Kingi Dębskiej: "Moje córki krowy" "Zabawa, zabawa". Od 13 września będzie ją można oglądać w kinach w filmie Michała Rosy "Piłsudski", w którym wciela się w rolę Aleksandry Szczerbińskiej

****

Tekst pochodzi z magazynu "Wysokie Obcasy Extra" nr 9 (88)/2019

***

Na zdjęciu: Maria Dębska w spektaklu dyplomowym "Maria Stuart" w Teatrze Studyjnym w Łodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji