Artykuły

Krótka historia rzeczy

"Rzeczy, których nie wyrzuciliśmy" wg Marcina Wichy w reż. Magdy Szpecht z Teatru im. Fredry w Gnieźnie na VIII Festiwalu Teatru Dokumentalnego "Sopot non-fiction". Pisze Magda Mielke w Teatrze dla Wszystkich.

Prezentowany w ramach tegorocznego festiwalu Sopot Non-Fiction spektakl Magdy Szpecht "Rzeczy, których nie wyrzuciliśmy" z Teatru im. A. Fredry w Gnieźnie jest inspirowany dwoma bardzo osobistymi zbiorami esejów Marcina Wichy - "Jak przestałem kochać design" oraz "Rzeczy, których nie wyrzuciłem", za który autor w 2018 roku otrzymał nagrodę Nike.

Otaczamy się mnóstwem przedmiotów. Niektórych nawet nie zauważamy, inne są przecież jeszcze dobre albo kiedyś się przydadzą. Największych problemów dostarczają jednak te osierocone przez kogoś - będące śladem jego dotyku, pamiątką istnienia, której żal się pozbyć, lecz wszystkiego nie da się zatrzymać. Pozostawione same sobie, rzeczy z czasem stają się potencjalną opowieścią o człowieku.

Marcin Wicha, idąc tym tropem, stwarza w swoich esejach bardzo intymne i emocjonalne portrety rodziców. Analiza pozostawionych przez zmarłą matkę rzeczy stała się najpierw przyczynkiem do opowiedzenia o niej - silnej kobiecie, która w trudnych czasach PRL-u i kapitalizmu potrafiła żyć wedle własnych zasad. Bez sentymentalizmu, za to z uśmiechem, Wicha próbuje zrozumieć los najbliższej osoby - trudnej i wymagającej, nie poddającej się manipulacjom, która wielką wagę przywiązywała do słów. Osobiste wspomnienia stają się pretekstem do zastanowienia się nad naturą rzeczy. Porządkowanie książek i innych bibelotów nasuwa refleksję dotyczącą tego, co pozostaje po człowieku - rzeczy, wspomnienia, urywki zdań, ulubione sentencje, pamiętniki?

To, co świetnie sprawdziło się w przypadku literatury - opowiadanie o ludziach za pomocą przedmiotów, którymi się otaczają - na deskach teatru broni się nieco gorzej. Przede wszystkim brakuje atmosfery intymności, pomimo wielorakich prób jej sfabrykowania. Scenografia Michała Korchowca to właściwie spora instalacja, przypominająca małe muzeum, na które składają się gabloty z pozostawionymi rzeczami: pamiątkami po zmarłych właścicielach czy przedmiotami z teatralnej rekwizytorni albo ze śmietnika. Czego tam nie ma? Świecznik, telewizor, porcelanowy koń, miotła, mop, odkurzacz, czajnik elektryczny, maszyna do pisania Nikomu niepotrzebne już przedmioty zyskują rangę ważnych przedmiotów, dzięki trosce i czułości, z jaką są traktowane przez opiekujących się nimi aktorów. Ci głaszczą je, całują, rozmawiają z nimi, śpiewają do nich, podnosząc ich rangę do niepowtarzalnych nośników historii. Zapewniają przy tym siebie i widzów, że rzeczy te są niezbędna do życia, a ich drugą funkcjonalność odnajdują, budując z nich przedziwne konstrukcje - maszyny działające na zasadzie domina, które bynajmniej nie służą uproszczeniu czynności, lecz niepotrzebnie komplikują życie. Przedmioty komunikują się z widownią również na inne sposoby, np. tworzone są z nich portrety, jak też - w przypadku radia - przemawiają własnym głosem. Staje się ono pełnoprawnym narratorem całej opowieści, komentuje i puentuje akcję. Głos z taśmy jest najlepszym kreatorem intymności, wprowadzającym dyskomfort emocjonalnymi stwierdzeniami serwowanymi w beznamiętny, zmechanizowany sposób. Chwile magnetofonowej narracji są bez wątplieniq najlepszymi momentami gnieźnieńskiego spektaklu.

Intymność próbowano też osiągnąć dzięki oryginalnej organizacji widowni - nad siedzącymi na poduchach wokół salonowego dywanu widzami rozpostarto materiałowy dach, na którym wyświetlono oniryczne wizualizacje Wojtka Doroszuka. Zmniejszeniu przestrzeni służą także liczne kontakty aktorów z widzami. We wszystkich tych posunięciach zabrakło najważniejszego - emocji. Wykreowana muzealna przestrzeń stała się chłodnym laboratorium.

W swojej książce Wicha opowiada też o tym, jak zaczyna odchodzić pierwsze powojenne pokolenie. Pokolenie, któremu obiecywano piękne życie. Stąd zapewne pomysł dramaturga, Łukasza Wojtyski, aby do spektaklu zaprosić starsze pokolenie - mieszkańców Gniezna, studentów Uniwersytetu Trzeciego Wieku (Lucynę Kaszyńską, Stefanię Wojciak i Marka Szymaniaka). Ciekawy pomysł w wykonaniu okazał się zaledwie letni, gdyż na poziomie emocjonalnym ich historie okazały się bardzo do siebie podobne.

Spektakl Magdy Szpecht nie jest inscenizacją esejów Wichy. Ich fragmenty są zaledwie cytatami, słowną ramą dla oderwanych od nich działań aktorskich. Te jednak ustępują miejsca przedmiotom, które okazują się najważniejsze, wychodzą na pierwszy plan i tworzą własną, niemą narrację. Historie, w których odegrały swoją rolą, które poruszały w utworach Wichy, tutaj gdzieś nikną, pozostają zagłuszone przez nieudolne działania aktorskie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji