Artykuły

Kot na Lipowej

"Hiszpańskie party" w reż. Bartosza Jarzymowskiego i Agnieszki Cianciary w Teatrze Współczesnym w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

I tak powoli życie wróciło na cmentarz

Wiesław Myśliwski "Kamień na kamieniu"

W środku wyglansowanego miasta ludzie cicho wracają do ruin przy Lipowej 4. Bez bębnów, bez papuzich rac na wysokościach, bez transparentów oznajmiających powrót. W dziury po oknach niespiesznie wstawiają świeże szkło, mozolnie ciągną kable, lutują sita dachów, jak starczy grosza - malują spłowiałe cegły lichą emalią. Robią teatr. Czynią echo życia. Konstruują odpowiedź na świat.

W środku remontu, co oby nigdy się nie skończył, aktorzy nie z pierwszych ani nawet nie z trzecich stron gazet sobie i nam opowiadają historię "Hiszpańskie party". Przez godzinę i pół bają o czterech babach, co się na kursie języka Cervantesa spotykają. Kurs niezauważalnie w babski wieczór się przepoczwarzy, wieczór win, sałatek, tańców i z każdym kielichem coraz ciemniejszych pogaduch, aż przyjdzie noc, a z nią - fatalny cud...

Na razie - pysznie jest. Tańce, gadki, szczebioty głupawe. Pieprzność. Tak, spod na co dzień jako tako ułożonych skór kobiecych wyłazić zaczynają tłamszone demony. Pod krzyżykiem, co go na rozległych niczym stepy akermańskie piersiach oficjalna dewotka nosi (Małgorzata Krzysica), teraz buzują ognie wcale nie gromniczne. Młoda gęś w warkoczyka pierwszoklasistki (Anna Miśkiewicz) odkryje nieodpartą chęć zbadania językiem wiecznie falujących stepów. Gospodyni wieczoru, niewiasta dorodna jak piejący Maciej Maleńczuk (Agnieszka Schimscheiner), usłyszy zew idący z warg koleżanek.

Ba, nawet ta, którą słusznie zwą Suchą (Agnieszka Cianciara) i która zdaje się być dla swych tęsknot nieprzemakalna - nawet ona przemoknie. Jak wszystkie - przytuli dawno przez nikogo niemuskane ciało do cegieł wibrujących od niedaleko jadącego metra. Jak wszystkie - zajęczy. Jak wszystkim - tak i jej pod opadłymi powiekami zatańczy Maleńczuk, ten sam boski bard, co tu, w środku odzyskanych ruin, na scenie Teatru Współczesnego, w rubinowej koszuli, smolistych spodniach, lśniących butach i z włosami ulizanymi żelem, na żywo pieje pieśń starych Don Kichotów, song marzeń niespełnialnych "Besame mucho"... Całuj, całuj mnie mocno, jakby to miał być ostatni raz... Jest gorzko, jest pięknie, jest dobrze... Tyle że naraz przybywa ów cud fatalny. Nie ucieleśniają się pocałunki wytęsknione. Ucieleśnia się groteskowy trup.

Oto piąta z tych, co raz w tygodniu kaleczą narzecze Cervantesa, dziś nie przybyła. Gruchnęła plota, że zmarła. Te, co są na party, ducha padłej wywołują. Bredzą, w pijanym widzie dostrzegają zjawę i w dygot wpadając - w łeb ducha walą żeliwną walizą. W łeb? Niestety, okazuje się, że tak, bo to nie duch, jeno baba, na dokładkę taka, że nie baba, lecz chłop w ciuchach baby...

Wystarczy. Nie ma co reszty smaków zdradzać. "Hiszpańskie party" to właśnie to: przyzwoite, sceniczne pomieszanie z poplątaniem. Trochę amatorstwa, sporo fachowości, góra slapstikowego rechotu, ale i niemało nudy dowcipów zwyczajnie nędznych. Źdźbło liryki, plaster pastiszu kultowych filmów Almodovara, żart z feministycznych nasiadówek, kabaret, prosta żonglerka prostymi nastrojami. Nie, żadna wielka literatura ni teatr wiekopomny. Zwyczajna, ciepła zabawa. Ot, taki sobie, właśnie sobie, a nie całemu światu, na starych cegłach opowiadany drobiazg o tęsknotach nie do spełnienia i cudach, które nic, tylko kłopoty przynoszą.

Co tu, na porośniętym bezpańską trawą Zabłociu, zagrało, co z czym zatańczyło, co z czym w fuzję weszło, że naraz zmierzch stał się w Teatrze Współczesnym czasem zwyczajnie, po ludzku ciekawym? Przecież nie sama sztuka teatru pierwsze i jedyne skrzypce zagrała?

Gdy z tunelu pod peronem Zabłocie wyszedłem - biła 19.45. Kwadrans do przedstawienia. Resztki lipcowego światła snuły się po ziemi. Na Lipowej - żywego ducha. Widzieliście kiedyś martwe miasto w samym środku bez wytchnienia buczącego miasta wyglansowanego? Mogłem rzec za klasykiem: "Nigdy nie słyszałem podobnej ciszy. Jakby ziemia była niezamieszkana". Po "Hiszpańskim party" już nie było świateł lipca, ale ziemia dalej zwodziła, że jest niezamieszkana. Jakby nie była tą ziemią. Oto sedno teatru: nagle tu jest tak, jak jest gdzieś zupełnie indziej, daleko, bardzo daleko i nie w naszym czasie. Na Krecie. Albo tu, tyle że dawno temu. Tak.

Tu, na małej ziemi pokrytej zdziczałym zielskiem, tu, na Zabłociu, między zatłoczoną, za dnia wiecznie buczącą sceną wiślanych bulwarów na zachodzie i na wschodzie dwupasmowym asfaltem wiodącym do Nowej Huty, tu, w pustych halach po niegdysiejszej Fabryce Emalii Oskara Schindlera, gdzie w zupełnie innym czasie też szło, bardzo intensywnie szło o życie - artyści z ostatnich stron gazet montują echo życia, zaczynają konstruować własną swą odpowiedź na świat. I miejsce realne, z całym dobrodziejstwem swej marności, tańczyć zaczyna z wyssaną z palca iluzją - komedią o babach, co na jawie śnią miękkość cudzych warg. I na Lipowej nagle jest, jak jest gdzie indziej. Jak było gdzie indziej w czasie nie naszym.

W bezpańskich trawach ruin pozdrawiają się świerszcze. Wysoko - gwiazdy jak nad Kretą. Na dole, pod sitem dachu, śmiech ludzi, co przyjmują opowieść. Kot z myszą w pysku idzie przez ciemności Lipowej. Cisza doskonała. Jakby Zabłocie było niezamieszkane.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji