Artykuły

Wojciech Malajkat: Z jednego świata w drugi

- Ze mną było trochę jak u Fredry - i chciałem, i bałem się. Nie umiałem się uczy na pamięć i do dziś tak mam - mówi Wojciech Malajkat mistrz wyobraźni, dla którego słowo "porażka" w zawodzie aktora nie istnieje - mówi Wojciech Malajkat w miesięczniku Pani.

Violetta Ozminkowski: Masz opinię faceta, który nie lubi dużo mówić o sobie... Wojciech Malajkat: To prawda, zazwyczaj nie opowiadam o tym, co jem i gdzie śpię. Wydaje mi się to mało interesujące. Taki jestem. Nie lubię absorbować sobą innych. Rzadko bywam na przyjęciach czy premierach, bo całe to życie towarzysko-rautowe mnie po prostu straszliwie nudzi. Po przedstawieniu wsiadam do samochodu i jadę do domu albo na Mazury, skąd pochodzę.

Co w tym interesującego?

Przy odrobinie wyobraźni Mazury są wymarzonym miejscem na dorastanie. Nie chcę się chwalić, ale wyobraźnię mam dosyć pojemną, więc pomysłów mi nie brakowało. Dorastałem na peryferiach Mrągowa. Uwielbiałem iść pod las, gdzie była dziewicza połać śniegu, no może nieliczne ślady zwierząt, i wyobrażać sobie, że maszeruję, żeby zdobyć biegun. Raz, gdy wszedłem na oblodzone jezioro i usłyszałem trzaskający lód, choć bałem się, że już po mnie, to nadal wyobrażałem sobie, że to przygoda przy okazji zdobywania czegoś tam. Jak się zmieniała aura, to z kolei byłem Indianinem.

Starszy brat brał udział w tych zabawach?

-Nie chciał mnie ze sobą zabierać do kolegów, jak to starszy brat, ale dawałem sobie radę. Gdy do rodziców przychodzili sąsiedzi na karty; najlepiej czułem się pod stołem. Słyszałem, jak żartują, śmieją się, więc odbywałem wędrówki w świat wyobraźni.

Z jakim zapachem kojarzy ci się dzieciństwo?

- Maglowanej pościeli. Moja mama pracowała w szwalni przy domu dziecka. Nie wiem, dlaczego mnie zabierała do pracy, może było wtedy zamknięte przedszkole? Pamiętam, że spałem we wnęce pod wielkim poniemieckim maglem. Nie przeszkadzało mi, że pracował. Bywałem też u taty w stolarni i wiem, jak pachnie świeże drewno. Najczęściej dorywałem się do wózka, którym przewoziło się sagi drewna. Była tam wielka hala, więc ja na tym wózku, który. dawał się fantastycznie sterować, urządzałem rajdy Miałem zakaz zbliżania się do pracujących maszyn, ale jak nie pracowały, mogłem tam robić wszystko. Pamiętam, że często wyobrażałem sobie, że dźwignie są sterownikami statków kosmicznych.

Odziedziczyłeś jakieś zdolności po rodzicach? (śmiech)

- Nie odziedziczyłem żadnych zdolności manualnych, jeśli chodzi o stolarkę. Ojciec był świetnym stolarzem artystą. Ja nie umiem zrobić nawet budki dla ptaków, nie mam też drygu do cerowania. Mogę najwyżej przyszyć guzik. Wychowałeś się w ekumenicznym domu?

- Tata był Niemcem, protestantem, mama - Polką, katoliczką. Od ojca nauczyłem się pragmatycznego podejścia do życia i punktualności. Nie twierdzę, że mama jest nie-punktualna, ale ojciec był niezwykle precyzyjny. Oboje uczyli mnie, co jest dobre, a co nie, ale przede wszystkim, że fajnie jest po prostu żyć. Przypadkowo zostałem aktorem, to nie był mój cel w życiu. Wierzysz w przypadki?

- Wierzę w ludzi, którzy zmieniają bieg naszego życia. Bo kiedy myślałem o tym, żeby zostać nauczycielem geografii, bo lubiłem wiedzieć, z czego zbudowane są np. skały, pojawiła się w moim życiu dość niespodziewanie polonistka Anna Pochyła. To był rodzaj meteoru, który przeciął moje życie i zmienił trajektorię. To ona namówiła mnie, żebym zdawał do szkoły filmowej w Łodzi, a ja nie bardzo chciałem. Było trochę jak u Fredry - i chciałem, i bałem się.

Dlaczego akurat do łódzkiej filmówki?

- Gdy myślałem o Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu, to dwa ostatnie miasta od razu odpadły, bo były daleko. A Warszawa? Mój małomiasteczkowy węch podpowiadał mi: "Gdzie do Warszawy?". Nie wierzyłem w ogóle, że zdam, a już na pewno nie w Warszawie, gdzie egzaminować będą sami mistrzowie. Nie miałem wcześniej kontaktu z teatrem, dla mnie to był zupełnie nowy świat. Wiedziałem tylko, że mam zdać egzamin z czegoś, co tamci doskonale umieją. Z pewnego rodzaju udawania. Ale jak mam udawać przed ludźmi, którzy mają to w małym palcu? Poza tym gdy przyjechałem na egzamin w butach harcerskich, pionierkach turystycznych i powyciąganym swetrze, zobaczyłem, że odstaję. Nikt nie wyglądał jak ja. Wszyscy byli w garniturach, koszulach, ja wyglądałem jak turysta, rajdowicz. I na dodatek cały czas ziewałem.

Z nerwów?

- Ogromnych. Słyszałem, jak obok mówili: "To pewniak, cały czas ziewa, widać, że ma wszystko w nosie". A ja bałem się, że zemdleję z niedotlenienia. Niczego nie umiałem na pamięć do końca. Myliłem się cały czas. Nie umiałem się uczyć na pamięć, bo to dla mnie czynność pozbawiona sensu. Katorga. Do dziś tak mam. Później dowiedziałem się, że Wojciech Pszoniak cierpi na to samo co ja. Na egzaminie wydawało mi się, że umiem, ale profesor Bogusław Sochnacki, wielki aktor, siedział z kartką i właściwie na czas egzaminu został moim suflerem. To mnie tak zdeprymowało, że jak skończyło się przesłuchanie, byłem spocony jak mysz i zrozumiałem, że to nie jest miejsce dla mnie. Wziąłem więc torbę, zasuwam po korytarzu, mówię polonistce Annie Pochyłej, która przyjechała ze mną na egzaminy, że to była pomyłka, i już mieliśmy się zbierać, gdy idący akurat korytarzem Jan Machulski zapytał: "A ty dokąd?". Ja na to, że to chyba oczywiste - do domu. I wtedy usłyszałem: "Zostajesz tutaj, będziemy ci się jeszcze przyglądać!".

Następny meteor, który przeciął drogę?

- Do dzisiaj tak jest, że jak moje życie zaczyna już się toczyć jakimś rytmem, to pojawia się ktoś albo jakaś propozycja, która mi ten kurs zmienia. Ja właściwie to już nawet polubiłem, że w moim wieku, po tylu latach doświadczeń, ciągle płynę gdzie indziej, niż myślałem, że dopłynę.

zwiedziałeś teł^że gdy zacząłeś rozi/rnieć, co do ciebie mówią, szkoła się skończyła.

- Od prawie 20 lat sam uczę, przyglądam się temu z drugiej strony i to wyraźnie widzę - pierwsze lata to lęk mniejszy lub większy. W moim przypadku graniczył z paranoją. Bałem się, że będę oceniany przez wybitnych artystów, sam mając niewiele do powiedzenia. Przez pierwsze dwa lata student boi się, że go wyrzucą albo że sam zwątpi.

Studiów pełną piersią jest półtora roku. Na trzecim roku już się naprawdę zasuwa i wtedy dopiero człowiek zaczyna rozumieć, co do niego mówią. Potem są już warsztaty dyplomowe i praca magisterska. W szkole rodzą się też przyjaźnie, często na całe życie.

O waszej trójce - Piotr Polk, Zbigniew Zamachowski, Wojciech Malajkat - mówiło się: przystojny, charakterystyczny, mądry. Dzisiaj też możecie na siebie liczyć?

- Niedawno policzyliśmy, że znamy się już 37 lat. Niektórzy aż tak długo nie żyją. Gdy z nimi pracuję - reżyseruję czy gram -mam poczucie bezpieczeństwa. Nie musimy sobie zbyt dużo tłumaczyć, wystarczy jakiś gest, żeby się zainspirować. Zawód, który uprawiamy, jest konkurencyjny, ale my się nie ścigamy między sobą, bo każdy z nas zajął inną niszę. Nie mam żadnych problemów z tym, że ja teraz nie gram w filmie, a oni robią filmy. Gdy zdecydowałem się zostać dyrektorem Teatru Syrena, ale też rektorem Akademii Teatralnej, obu ich pytałem, co o tym sądzą. Było to dla mnie ważne. Spotykamy się często, ale bywają takie okresy, że długo się nie widzimy i nie słyszymy. Na tym to polega. Nie musimy do siebie dzwonić co 15 minut, bo wiem, że gdyby, nie daj Boże, coś się działo, to pierwszy się dowiem i ruszymy sobie na pomoc

Jak zdobyłeś się na akt odwagi, żeby zapukać do drzwi wielkiego reżysera, inscenizatora Jerzego Grzegorzewskiego i zapytać, czy nie szuka kogoś takiego jak ty?

- To był bardziej akt desperacji niż odwagi. Nie chciał mnie zatrudnić, a wtedy moje wątpliwości co do wykonywania tego zawodu znów zaczęły się potwierdzać. Nie podobałem mu się - "w okularach, trochę neurotyczny i zagubiony". Taki byłem, czasem jeszcze jestem, ale to właśnie później okazało się interesujące dla innych reżyserów, bo i mój Hamlet w reżyserii Guido de Moora był rozdygotany wewnętrznie, i Allan w przedstawieniu "Zagraj to jeszcze raz", gdzie byłem alter ego Woody'ego Allena, w reżyserii Adama Hanuszkiewicza. Aktorstwo polega na tym, że albo chcemy, żeby ludzie się przejrzeli w tym, co im zaprezentujemy, albo się tego panicznie boimy. Odwaga potrzebna jest po to, by ten strach przezwyciężyć. Jest lęk, żeby człowiek nie dał się sparaliżować, jeśli zapomni tekst, ale trzeba go dzielnie pokonywać.

Zabobony trochę pomagają?

- Zawód aktora to czysta matematyka połączona z wrażliwością. Aktorzy wiedzą, kiedy ludzie się zaśmieją, a kiedy warto zadbać o to, żeby się wzruszyli. Przychodzę godzinę wcześniej do teatru, ale tylko po to, żeby zamienić światy. Nie wierzę w zabobony. Moim studentom mówię: "Przestańcie wierzyć w gusła, że nie można gwizdać, że trzeba przydeptać tekst, jak spadnie, albo unikać widoku pawi. To głupota. Albo się nauczysz na pamięć i doskonale przygotujesz, albo nie, a wtedy nic ci nie pomoże".

Ale czasem zwyczajnie można stracić głowę!

- To prawda. Gdy dowiedziałem się, że mam przyjść na rozmowę z dyrektorem Teatru Studio Jerzym Grzegorzewskim, który mi wcześniej odmówił, i że będzie mi proponowana rola w "Hamlecie", spóźniłem się ponad pół godziny. Na spotkanie z nim nie byłem umówiony w teatrze, tylko w mieszkaniu mojej profesorki Ewy Mirowskiej. Drogę do jej domu pokonywałem wcześniej wielokrotnie, ale byłem oszołomiony powodem, dla którego miałem się u niej pojawić. W końcu zadzwoniłem z budki, mówiąc, że nie wiem, gdzie jestem. Dzięki jej wskazówkom trafiłem, ale Grzegorzewski już wychodził. Na szczęście zawrócił, tylko nie zdjął już prochowca i wił się straszliwie na fotelu, bo nie takiego Hamleta się spodziewał. Skulił się jeszcze mocniej i powiedział: "Jezus Maria!". A potem wydusił z siebie: "No dobrze, to ja pana angażuję!". Pamiętasz premierę?

- Od rana zjeżdżali się znajomi, zarówno ze studiów, jak i z Mazur. Gdy zrobiło się za gęsto w kawalerce, którą wynajmowaliśmy ze Zbyszkiem Zamachowskim, to wyszedłem. Łaziłem po mieście, pewnie dużo za wcześnie przyszedłem do teatru, żeby się tam ukryć. Zagrałem, na szczęście nie zapomniałem tekstu, pamiętam tylko euforię, że dopłynąłem do brzegu, i radość kolegów.

Jerzy Grzegorzewski to następny meteor, który przeciął twoje życie?

- Było inaczej. Jerzy Grzegorzewski to było uderzenie meteoru o mnie. O ile Ania Pochyła zdmuchnęła mnie z mojego kursu, o tyle tutaj zostałem przestawiony z jednego świata w drugi.

Podobno czasem wymagał niemożliwego.

- Byłem przy tym, jak Zbyszka Zamachowskiego poprosił w czasie prób do spektaklu "Dziady: Improwizacje", żeby zapiał jak kogut o 5 nad ranem z przeczuciem śmierci. Im bardziej Zbyszek brnął w to zadanie, tym mniej wierzył, że to możliwe. Czy są takie koguty, które tak pieją? Konaliśmy ze śmiechu we trzech, wiedząc, że to jest cudownie absurdalne i niewykonalne. Pośmialiśmy się, a on mówi: "Ale niech pan jednak spróbuje". I Mumin, tak nazywamy Zbyszka od czasów studiów, zaskrzeczał, lecz bez wiary - dopiero wtedy zrezygnowaliśmy. Takie zadania świadczyły o jego wspaniałej wyobraźni i o tym, że często nie wiedział do końca, czego chce. Krytycy i aktorzy często mu to zarzucali. Ja uwielbiałem tę pracę. Wolę, jak reżyser nie wie, niż jak jest przekonany, że wie najlepiej. Praca z nim polegała na wspólnym czekaniu - na jego ruch reżyserski, inscenizatorski albo na ruch aktora, który z nim współpracował. Kiedyś podczas próby "Wujaszka Wani" był tylko on i ja, zatrzymałem się na scenie, on siedział przed sceną, zadumał się, ja stałem i czekałem. Powiedział: "Panie Wojtku i...?". Chciał, żebym coś zrobił, a ja na to: "Ale co i, panie dyrektorze?". A on z lekką rezygnacją w głosie: "No właśnie". Na to nasze wspólne "i" trzeba było zapracować, coś z siebie dać. Bardzo mi go brakuje. Dziś wiem, że 21 lat pracy z Jerzym Grzegorzewskim to rodzaj pieczęci, która nigdy nie zostanie starta.

Nauczył cię czegoś nie tylko jako aktora, lecz także człowieka?

- Nienawidził oczywistości, banału, jednoznaczności - zdecydowanej czerni albo bieli w sztuce. Uwielbiał niedopowiedzenia, które trzeba było potem tropić i je rozwiązywać. Takim też był człowiekiem, o cudownym poczuciu humoru, trzeba było naprawdę się dostroić, by móc z nim żartować. Miałem wielkie szczęście: raz, kiedy mi przełożyła zwrotnicę Anna Pochyła, a potem przekładał tę zwrotnicę Jerzy Grzegorzewski, w międzyczasie pojawiali się Adam Hanuszkiewicz, Kazimierz Kutz, Andrzej Wajda, Janusz Kijowski, Juliusz Machulski. Nie chcę wszystkich wymieniać ani żeby wynikało z tego, że jestem bezwolną łodzią i każdy może podejść do mojego steru.

Dlaczego przyjąłeś posadę dyrektora w Teatrze Syrena?

- Po śmierci Jerzego Grzegorzewskiego włączył mi się jałowy bieg. Nie miałem mojego mistrza i przyjaciela, czułem, że potrzebuję nowej intensywności, bo jestem pracoholikiem. Gdy nadeszła propozycja, to po rzetelnej analizie zgodziłem się. I cieszę się. bo myślę, że udało mi się zmienić profil repertuaru. Na deskach Teatru Syrena grali aktorzy Teatru Narodowego, co się wcześniej nie zdarzało. Takie tytuły, jak "Dogville", "Skazani na Shawshank" czy "Czarodziejska góra" potwierdziły że mój zespół mógł podjąć się nowych wyzwań na scenie. Choć gdy w moim pojęciu było już jasne, że teatr ma różnorodny repertuar i robimy rzeczy, które do tej pory się nie zdarzały, ciągle przychodzili ludzie z ofertami na wodewile czy taneczno-skeczowe przedstawienia. Wtedy mnie to irytowało, teraz patrzę na to z dystansem. Złagodniałem.

Zaczęliśmy rozmowę o tym, jak ważna jest wyobraźnia, ale przecież nie możesz nauczyć jej swoich studentów.

- Każdy z nas przychodzi do tego zawodu z wyobraźnią. Gdy ktoś mnie pyta. co to jest talent, odpowiadam, że to wyobraźnia, najlepiej nieograniczona. Najważniejsze jednak, żeby dać wyobraźni wolność. Przedszkole, szkoła zamykają nam ją w ramy. Uczelnia artystyczna powinna tę wyobraźnię otwierać. Bo nie wiemy że możemy nią się rozglądać po całej przestrzeni. Coś zobaczymy w filmie, przeczytamy w książce i myślimy że tą drogą trzeba iść. Nie interesujemy się tym, co moglibyśmy dostrzec, gdybyśmy na to sobie pozwolili. Ja swoim studentom pozwalam zobaczyć, że to możliwe. Idziemy np. w stronę lasu, ale warto zatrzymać się i rozejrzeć, czy w stronę pola, w prawo, czy może w lewo nie ma też fajnej drogi. Warto też patrzeć za siebie. Dlatego namawiam moich studentów do sprawdzania swoich możliwości w najbardziej skrajnych emocjach. Jesteśmy leniwi z natury. Myślimy że jak się troszeczkę postaramy, to już wystarczy.

Grasz teraz w Och-Teatrze charyzmatycznego profesora ze "Stowarzyszenia Umarłych Poetów" - myślisz, że nauczyciel jest dziś w stanie otworzyć serca swoich uczniów?

- Nauczyciel może dziś porwać serca i dusze wychowanków. Zawód nauczyciela to jest misja. Misja, do której trzeba czuć powołanie. Inaczej nie ma sensu tego robić. Gdy Jan Kreczmar był rektorem, studenci podobno stali na baczność, kiedy przechodził korytarzem.

Twoi studenci też tak robią?

- Gdy przychodzą na pierwszy rok, to chodzą pod ścianami, a jak widzą przechodzących profesorów, wstają. Wtedy się czuję jak w podstawówce albo w pierwszej klasie liceum. Proszę ich: "Możemy sobie mówić dzień dobry i do widzenia, ale nie musicie wstawać, bo mnie to peszy". Opowiadałem o tej dyrektywie Annie Polony, a ona na to: "Uważam, że oni powinni wstawać". Rozumiem to, Anna Polony jest kobietą, wspaniałą aktorką, ale pytam ją: "Co ze mną? Bo ja tego nie potrzebuję". Zastanowiła się chwilę i mówi: "Też to rozumiem". Zeszliśmy się, choć inaczej myślimy. Sądzę, że nie w ten sposób dziś buduje się autorytet. Nie na tym to polega, że ktoś wstaje i kłania się, bo to trochę zalatuje Gogolem. Artysta powinien być przede wszystkim człowiekiem. Bo inaczej nie będziemy w stanie wyobrazić sobie wielu rzeczy, które mielibyśmy zagrać. Każdy nauczyciel powinien działać według schematu: jestem po to, żeby udowodnić, że moi uczniowie umieją, a nie przyłapać ich na tym, że czegoś nie potrafią. Nie czyham na błędy i potknięcia, tylko staram się dodawać skrzydeł, a jak się ktoś zachwieje, usiłuję go podtrzymać i powiedzieć: "Idź dalej".

Był taki moment, w którym poczułeś: "Jestem aktorem"?

- Było parę takich momentów, gdy to poczułem. Zaczęło się od "Wujaszka Wani", kilka lat po rozpoczęciu pracy w Teatrze Studio, że nagle złapałem drugi oddech, dostroiłem się do fal Jerzego Grzegorzewskiego. Może właśnie wtedy pożegnałem się z tymi lękami, o których mówiłem wcześniej. Od tego momentu jadę na innym biegu. Jakbym przesiadł się na szybszą łódź.

Mówisz swoim studentom o porażce? Że w którymś momencie będą leżeć na ziemi, bo to jest wpisane w ten zawód?

- Nie wiem, co to jest porażka w tym zawodzie. Wszystko, co nas spotyka, jest doświadczeniem. Porażką dla mnie byłaby sytuacja, gdyby mnie ktoś dziś wsadził za stery boeinga i powiedział: "Leć!", a ja bym wszystkich zabił. Porażka to śmierć.

A sukces?

- To jest satysfakcja, że mi wyszło, że umiałem sobie wszystko zorganizować, że nie zawiodłem sam siebie, nie mówiąc o swojej publiczności. Sukces to radość.

**

Wojciech Malajkat (urodzony 16 stycznia 1963 r. w Mrągowie) - aktor teatralny i filmowy, reżyser, pedagog, profesor Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, rektor tej uczelni w kadencji 2016-2020. W latach 2009-2017 dyrektor artystyczny Teatru Syrena w Warszawie, równocześnie w latach 2009-2014 dyrektor naczelny tej sceny.

Violetta Ozminkowski - Daukszewicz -dziennikarka i pisarka. Autorka kilku książek, w tym bestsellerowej biografii Michaliny Wisłockiej "Sztuka kochania gorszycielki". Prywatnie żona satyryka Krzysztofa Daukszewicza, żeglarka morska, himalaistka, mama Izoldy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji