Artykuły

Jakub Józef Orliński: Przeskoczyłem swoje marzenia

Łamie stereotypy. Łączy kulturę wysoką ze sztuką ulicy. 28-letni kontratenor Jakub Józef Orliński na równi stawia operę i breakdance, muzykę sakralną i hip-hop. Swoim głosem uwodzi cały świat. Z artystą rozmawia Wika Kwiatkowska w Urodzie życia.

Dwa miesiące temu na twoim recitalu w Moskwie publiczność podobno oszalała? - Nigdy czegoś takiego nie widziałem! Byłem przekonany, że śpiewam tam w kameralnej sali, a okazało się, że występuję na głównej scenie, która mieści cztery tysiące osób. Wszystkie miejsca były wyprzedane. Nie byłem wcześniej w Rosji, więc nie znałem tamtejszej publiczności. Pomiędzy utworami panowała absolutna cisza, a na koniec totalny szał. Gdy na bis zaśpiewałem "Vedró eon mio diletto" Vivaldiego, reakcja była jak na rockowym koncercie. Niesamowicie miłe doświadczenie.

Masz dopiero 28 lat, a występowałeś już na najbardziej prestiżowych scenach świata, takich jak Metropolitan Opera czy Carnegie Hall, jesteś zapraszany do wielkich europejskich produkcji operowych. Dobrze bawisz się na scenie?

- Świetnie, uwielbiam być na scenie i wcielać się w różne role, chociaż muszę przyznać, że zawsze towarzyszy mi pewnego rodzaju stres. Niedawno, podczas premiery - "Erismeny" Cavallego w Luksemburgu, tuż przed pierwszym wyjściem miałem totalny blackout: "Nic nie pamiętam, nie wiem, od jakich słów zaczynam". Ale w takich momentach trzeba sobie zaufać, więc wyskoczyłem na scenę i poszło.

Ciało zapamiętuje setki godzin pracy. Nawet jeżeli ma się słabszy dzień, to trzeba tak sprzedać koncert, jakby był najlepszy wżyciu. Niestety, czasem nawet głupi katar potrafi zepsuć całą przyjemność z występu, co jest bardzo deprymujące. Ale są na to sposoby.

Show must go on?

- Tak, ale wtedy to nie jest już takie fajne. Zdrowie fizyczne to jedno, ale czasem przytrafiają się ciężkie doświadczenia w życiu prywatnym. I to też w ogromnej mierze odbija się na występie. Kosztuje mnóstwo energii. Oczywiście prawie zawsze jest satysfakcja, że mimo wszystko dałem radę, ale pozostaje też niesmak - że tyle rzeczy chciałem zrobić, ale po prostu fizycznie nie byłem w stanie. Ludziom się podobało, niby wszystko było pięknie, ale ja jestem bardzo krytyczny wobec siebie. A z drugiej strony, podczas występu na żywo zdarzają się rzeczy, które na płycie są niemożliwe. Bo zależą od chwili, miejsca, emocji, nastroju, atmosfery danego miejsca i publiczności. Uwielbiam to.

Filmik z twoim wykonaniem "Vedró eon mio diletto" dla Radio France ma rekordowe odsłony!

- Bardzo cieszy mnie taka niespodziewana popularność tego nagrania. Natomiast internet jest pełen i pochwał, i krytyki. Jakiś pan profesor napisał pod filmikiem komentarz, że to skandal, bo występuję w sportowych butach i T-shircie, że Vivaldi siekierą by mnie pogonił. Ale fakt, filmik widziało już trzy miliony osób na YouTubie i jakieś dwa miliony osiemset na Facebooku. Wszyscy byliśmy w szoku, że tak się to rozpowszechniło.

I zdecydowana większość komentarzy to: "Jest Dawidem Michała Anioła", "Tak brzmieć, a do tego tak świetnie wyglądać to już za wiele. Jak to możliwe?!". Albo: "Powinien śpiewać nago. Wygląda jak grecka rzeźba albo młodzieniec z renesansowego fresku".

(śmiech) To już chyba jakieś fantazje.

Które ilustrują fenomen pod tytułem: Jakub Józef Orliński. Wzbudzasz emocje - poprzez to, co robisz, jak śpiewasz, jak wyglądasz. Masz tego świadomość?

- To, że wzbudzam emocje, bardzo mnie cieszy, ale kiedy ktoś mówi: "Jesteś fenomenem", odpowiadam, że fenomenem jest sama muzyka! Ja jestem dla niej tylko medium. Staram sieją oddać w jak najlepszym stylu, filtrując przez własne emocje i doświadczenia. Sam jestem bardzo wrażliwy na dźwięki. Słucham przeróżnej muzyki: alternatywnej, house'u, popowej, rapu amerykańskiego, francuskiego czy australijskiego, funku... Na każdy stan emocjonalny mam inny album. A muzyka barokowa ma w sobie ekstremalne emocje: smutek, melancholię, ale też radość i dużo miłości. Dlatego barok jest dla mnie taki fascynujący. Wymaga też od śpiewaka wszechstronności i kreatywności: wiele rzeczy jest zapisanych w nutach, ale możesz dodać też wiele od siebie - interpretację, ornamenty. W tym jest dla mnie cały fun. To powoduje, że jakaś aria staje się moja. Staje się mną. I gdy śpiewam, nie chodzi mi o to, by wszyscy klaskali, bo śpiewa Jakub Józef Orliński, tylko oto, aby poprzez tę muzykę uzyskali dostęp do własnych emocji, by coś w nich obudziła - jakieś przemyślenia, a może wspomnienia.

Jak zostałeś kontratenorem?

- Kiedy miałem dziewięć lat, zacząłem śpiewać w chłopięco-męskim chórze Gregorianum, spędziłem tam 12 lat. Po mutacji moim naturalnym głosem był bas-baryton, ale ponieważ śpiewaliśmy muzykę renesansową, potrzebny też był głos wyższy. I wyznaczono mnie i mojego kumpla Piotrka Sowę.

Na początku w ogóle nie wiedziałem, że to się tak nazywa, dopiero na jakichś warsztatach usłyszałem: "O, jesteś kontratenorem!". Więc zacząłem się tym bardziej interesować.

Do tego stopnia, że postanowiłeś zdawać na wydział wokalny warszawskiego Uniwersytetu Muzycznego?

- Nie miałem pomysłu na życie. W rodzinie mam samych plastyków, mama jest malarką, tata również, dziadkowie to architekci. A ja lubiłem muzykę, byłem zafascynowany The King's Singers i pomyślałem sobie: "A może pójdę na studia muzyczne, podszkolę wokal i kto wie, zostanę kiedyś jednym z nich?". Nie dostałem się na studia stacjonarne i za pierwsze trzy lata musiałem płacić. Gdyby nie anonimowa pomoc finansowa, którą otrzymałem i za którą jestem bardzo wdzięczny, nie miałbym szans na żadne studiowanie. Nie chciałem brać pieniędzy od rodziców - wyprowadziłem się z domu. Starałem się jakoś na siebie zarabiać: pracowałem w firmie odzieżowej Turbokolor, robiłem różnego rodzaju show taneczne, sesje zdjęciowe dla różnych znanych marek. Jednocześnie bardzo dużo ćwiczyłem. Właściwie pomieszkiwałem na uczelni, żałowałem tylko, że zamykają ją o 21.

To prawda, że wyróżniała cię ekstremalna pracowitość?

- Jestem zdeklarowanym pracoholikiem! Mimo bardzo ciężkiego startu - bo jak zaczynałem studia, raczej nie zaliczałem się do dobrze brzmiących śpiewaków - moja profesor, Anna Radziejewska, uwierzyła we mnie i włożyła dużo pracy w mój rozwój. Wtedy nie byłem w stanie zrozumieć dlaczego. A teraz już dostrzegam to, co ona zobaczyła we mnie wcześniej.

Czyli co?

- Pracowitość, determinację i pasję. Kiedy ktoś mówi mi, że czegoś nie mogę, to udowadniam, że jednak mogę. Plus to, że nie torpeduję cudzych pomysłów. Zawsze zaczynam od: "OK, spróbujmy", a dopiero, kiedy koncepcja nie zadziała, podejmuję dyskusję. Lubię się inspirować, chłonąć od innych. W tym zawodzie tak naprawdę jestem jeszcze dzieckiem. Mam bardzo dużo do zrobienia.

Podobno nie lubisz swoich wczesnych nagrań?

- To hardcore. Są po prostu bardzo złe. Dlatego teraz, w chwilach artystycznych kryzysów, puszczam sobie te nagrania, z egzaminu z pierwszego roku i mówię: "Nie no, człowieku, ty już przeskoczyłeś wszystkie swoje marzenia, więc spokojnie, nie bądź wobec siebie taki surowy". Jestem perfekcjonistą, a z drugiej strony zostawiam sobie przestrzeń dla błędów. Bo inaczej można byłoby zwariować.

Czujesz, że cały czas się rozwijasz?

- Bardzo! Szczególnie gdy śpiewam tę samą rolę po dłuższej przerwie. Głos się ciągle zmienia, ciało mężnieje, wszystko idzie w dobrym kierunku. W przyszłości bardzo chciałbym zaśpiewać "Giulio Cesare" Haendla, ale muszę poczekać - to jednak Juliusz Cezar, czyli gość, który nie może być dzieckiem. I jeszcze "Orlando" Haendla. To jedna z najbardziej dramatycznych ról. W zawodzie artystycznym uczysz się całe życie. A jeśli chodzi o śpiew, to głos może się zmienić z dnia na dzień. Każdy ze śpiewaków ma coś swojego, inne karty, które wykłada na stół. I to jest bardzo fajne. Wiem na przykład, że nigdy nie będę miał takiej skali jak Franco Fagioli. Mam inną budowę strun głosowych, to czysta anatomia. Nie jestem w stanie wyciągnąć takich tonów, jakkolwiek ciężko bym pracował. Ale za to jestem w stanie zrobić inne rzeczy. Dlatego uważam, że jeżeli tylko ktoś chce, dla każdego znajdzie się miejsce w tym zawodzie. Tylko trzeba umieć je znaleźć.

Pierwsze zetknięcie z głosem kontratenora wywołuje chyba często konsternację? Bo to jednak partie przeznaczone w baroku dla kastratów.

- To jest dla niektórych ludzi dość szokujące przeżycie. I nie było dla mnie łatwe - podczas pierwszych koncertów w domach kultury słuchacze często nie wiedzieli, że w ogóle istnieje coś takiego jak kontratenor. Patrzyli na mnie jak na jakieś dziwactwo, miałem chęć zapaść się pod ziemię. Kiedy jest się źle śpiewającym, aspirującym śpiewakiem, takie sytuacje obniżają poczucie własnej wartości. Ja miałem bardzo niskie. Ale potrafiłem wziąć się w garść i robić swoje. Wtedy bardzo dobrze robił mi na głowę breaking. >

No właśnie, moja koleżanka zapamiętała cię z plaży w Dębkach, gdzie jako nastolatek robiłeś niesamowite salta na piasku.

- Nie potrafiłem leżeć plackiem na plaży. W ogóle byłem zawsze aktywny, jeździłem na rolkach, nartach, snowboardzie, niemal profesjonalnie na deskorolce. Sam uczyłem się flipów, akrobacji. Zacząłem trenować capoeirę, ale szybko przerzuciłem się na breaking. To było coś dla mnie, bo zawiera dużo elementów akrobatycznych, ale również ważne są improwizacja i kreatywność. Można stworzyć swój unikalny styl. I mimo że zacząłem bardzo późno, bo pod koniec liceum, miałem już 18 lat, brałem udział w zawodach, nawet coś wygrywałem. Zresztą zaraz po wywiadzie też idę na trening.

Z twoją stałą breakdance'ową ekipą?

- Tak, z chłopakami z naszego składu Skill Fanatikz Crew. Jak tylko jestem w Warszawie, zawsze z nimi trenuję. Na co dzień robię to sam, bo dużo podróżuję. Właściwie ciągle jestem gdzie indziej, ale trening jest dla mnie bardzo ważny. Również przed śpiewaniem. Gdziekolwiek jestem, korzystam z siłowni w hotelu albo idę do teatru i tam ćwiczę, rozciągam się w sali baletowej. Ruch działa trochę jak medytacja. Pozwala poukładać myśli i rozładowuje z różnego rodzaju emocji i napięć. A ja muszę się energetycznie, fizycznie rozładowywać - czy jestem smutny, czy szczęśliwy.

Jak reagowali na twój śpiew kumple z breakingowego, hip-hopowego świata?

- Ja się na początku tym w ogóle nie chwaliłem. To były dla mnie dwa zupełnie odrębne światy. Nie czułem się jeszcze na tyle dobrze i pewnie ze sobą i ze swoim głosem kontratenora, żeby zapraszać wszystkich na swoje koncerty, mówić: "Chłopaki, wpadajcie, będę tu i tu". Dopiero na trzecim roku zacząłem się z tym bardziej afiszować. I chłopaki z breaka robili nawet ze mną jakiś musicalowy show na Uniwersytecie Muzycznym. Teraz bardzo im się podoba to, co robię i bardzo wspierają mnie w mojej karierze. Zresztą ja też całkiem zmieniłem postrzeganie siebie - bardzo dobrze czuję się ze sobą i z tym, co robię. Więc te światy się jakoś bardzo ładnie w końcu połączyły.

Jako jeden z nielicznych Polaków dostałeś się do słynnej nowojorskiej Juilliard School.

- To międzynarodowi pedagodzy z Akademii Operowej - Eytan Pessen i Matthias Rexroth - wypchnęli mnie w świat. Brałem udział w masie konkursów w całej Europie: we Włoszech, w Irlandii, Austrii, Hiszpanii, Anglii. Nic nie wygrywałem, wiedziałem, że wiele mi jeszcze brakuje, ale też, że stać mnie na więcej. Namówili mnie, żebym aplikował do The Juilliard School i się dostałem. Na początku było ciężko, dwa lata surowego reżimu. Juilliard zamykają dopiero o północy, więc zazwyczaj siedziałem tam od ósmej rano do zamknięcia. Wtedy miałem już mnóstwo recitali, wygrałem wiele prestiżowych konkursów, m.in. The Metropolitan Opera's National Council Auditions.

Teraz "The Telegraph" umieścił cię na liście 10 najbardziej olśniewających, "glamorous" artystów operowych świata.

- To w dużym stopniu kwestia tego, że jestem bardzo otwarty. Jeżeli ktoś proponuje mi wywiad czy sesję, zawsze odpowiadam, chętnie się spotkam, gdziekolwiek na świecie jestem. Dlatego mam prawie tyle samo fanów w Argentynie i Chile, co w Polsce. Co jest zresztą trochę absurdem. We Francji miałem niedawno dwie sesje do renomowanych pism stricte modowych, w tym jedną okładkową. Coś kompletnie oderwanego od tego, czym zajmuję się na co dzień.

Pod koniec roku wyszła twoja debiutancka płyta z barokową muzyką sakralną. Sukces " Ani ma Sacra" przerost twoje oczekiwania?

- Zupełnie się tego nie spodziewałem. Byłem tą płytą niesamowicie podekscytowany, ale też zestresowany - przez kilka miesięcy miałem problemy ze snem, mój organizm na tym trochę ucierpiał. Prace nad płytą trwały półtora roku. Znalazło się na niej osiem światowych premier, co było mocno ryzykowne, bo przecież jestem świeżym śpiewakiem na rynku. Ale przekonałem do swojej wizji decydentów z Warner Classics & Erato. I faktycznie jest to olbrzymi sukces - i medialny, i sprzedażowy. W Polsce dzięki niej dostałem nominacje do Paszportów "Polityki" i Fryderyków, zdobyłem też nagrodę Onetu O! Lśnienia. A dwa tygodnie temu skończyłem nagrywanie drugiej płyty. Premiera przewidziana na 8 listopada. Śpiewam z tą samą świetną europejską orkiestrą - II Pomo d'Oro, z tym samym dyrygentem, Maximem Emelyanychevem. Jednak utwory są zupełnie inne: też barokowe, ale operowe, będzie trochę światowych premier i coś dla fanów Haendla. Na razie nic więcej powiedzieć nie mogę.

Dzięki tobie osoby, które nigdy nie przestąpiły progu filharmonii czy opery, zaczynają interesować się muzyką klasyczną?

- Mam tego świadomość, bo sam prowadzę swoje media społecznościowe, odpowiadam na wszystkie e-maile i widzę, że piszą ludzie, którzy kompletnie nie słuchają muzyki klasycznej, a nagle są gotowi lecieć na inny kraniec Europy, żeby posłuchać recitalu, w którym biorę udział. Wiele razy słyszałem reakcje typu: "Jakub, to był pierwszy raz, kiedy byłem na koncercie muzyki klasycznej. To niesamowite przeżycie". I bardzo mnie cieszy, że pojawia się masa młodych twarzy. Bo jednak funkcjonuje stereotyp, że muzyka poważna jest dla ludzi starszych, że to rozrywka klas wyższych. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Już dawno koncert czy spektakl operowy przestały być czymś sztywnym i nudnym. Wszystko zaczęło być bardziej dostępne.

Reżyserzy operowi wykorzystują twoją sprawność fizyczną i to, że na scenie możesz robić salta, chodzić na rękach itp.?

- Czasami faktycznie robię rzeczy, które są totalnie impossible dla całej reszty. Ale teraz w operze wszyscy chcą robić coś niestandardowego, śpiewacy chcą być na scenie aktywni, również fizyczne. Nie muszą ćwiczyć breakdance'u. Niektórzy od lat uprawiają jogę i są totalnie rozciągnięci. Albo potrafią żonglować.

I

Rozbijasz stereotyp nadętego śpiewaka operowego.

- Lubię mieć kontakt z publicznością, zależy mi na tym, żeby podczas recitalu jak najszybciej przebić dzielącą nas ścianę. Żeby to się nie odbywało na zasadzie: ja śpiewam, wy słuchacie, bijecie brawo, a potem rozchodzimy się po domach.

Poza tym ludzie często podejrzewają, że kontratenor mówi cienkim, piskliwym głosem, więc wolę od razu się przywitać i rozwiać te wątpliwości, (śmiech)

Po każdym koncercie zostaję, rozmawiam z ludźmi, chcę wiedzieć, kto mnie słucha, kto lubi ten rodzaj muzyki. Dlatego zawsze odpisuję na swoich mediach społecznościowych: Facebooku, Instagramie, YouTubie, mojej stronie internetowej. Sam o to wszystko dbam.

Na ile lat masz rozpisany grafik?

- Na dwa lata mam kalendarz wypełniony na sztywno. Za chwilę w Antwerpii gramy koncert z II Pomo d'Oro, później od razu zaczynamy produkcję operową we Frankfurcie, nagrywamy we Włoszech " Agrippinę" Haendla z II Pomo d'Oro, mam koncerty w jednym z zamków nad Loarą. W Warszawie zaśpiewam kilka utworów w maju na otwarciu Konkursu Moniuszkowskiego. Później, w czerwcu, mam tournće po Francji z "Anima Sacra" - 12 koncertów w 20 dni. A latem Glyndebourne, czyli bardzo prestiżowy festiwal, gdzie będę siedział dwa miesiące, bo to produkcja operowa -"Rinaldo" Haendla.

Marzenia?

- Dzieje się tyle rzeczy, że nie mam pytań. Z otwartymi ramionami przyjmuję to, co mi proponują. I jestem szczęśliwy. Śpiew dał mi wszystko, co lubię: podróże, poznawanie nowych kultur i ludzi. Dla mnie ważne jest, by w każdym mieście mieć swoje miejsca. Mam takie w Nowym Jorku, który stał się tak naprawdę moim drugim domem, w Paryżu czy Frankfurcie. W Warszawie jest to oczywiście mój wspaniały rodzinny dom, ale poza nim moje absolutnie ulubione miejsce - Prochownia Żoliborz. Ona daje mi poczucie, że jestem w domu.

Jesteś lokalnym patriotą, chłopakiem z Żoliborza?

- Uwielbiam Żoliborz, wychowałem się przy placu Wilsona z moimi siedmioma braćmi i dwiema siostrami. Chociaż rodzonego brata mam tylko jednego. Nie mieszkamy już w jednym domu, ale nadal jesteśmy ze sobą bardzo blisko.

A breakingowa ekipa to dla mnie trochę jak druga rodzina. Mamy ze sobą cały czas kontakt, oni na maksa wspierają to, co robię, tak samo jak ja sekunduję im w ich karierach. Wszędzie na świecie opowiadam o Warszawie, bardzo wiele osób zamierzają odwiedzić i sprawdzić. Chociaż sam w zeszłym roku spędziłem tu tylko 14 dni.

Czyli promujesz Polskę, na świecie?

- Oczywiście, również muzycznie. Z moim pianistą Michałem Bielem bardzo często wykonujemy muzykę polską i ludzie są tym naprawdę zafascynowani.Pieśni Karola Szymanowskiego, Tadeusza Bairda, Pawła Łukaszewskiego zrobiły w Stanach furorę! Dlatego postanowiliśmy wykonywać je w Anglii, Hiszpanii czy Francji. Wszędzie reakcje były bardzo pozytywne. Cieszymy się, że możemy pokazać na świecie też coś naszego, polskiego.

A w ogóle to jesteś Jakub czy Józef?

- Teraz już Jakub. Przez 23 lata używałem drugiego imienia, byłem Józefem. Ale kiedy aplikowałem o różnego rodzaju stypendia, na wielu oficjalnych dokumentach byłem wpisywany jako Józef Orliński, inaczej niż w paszporcie. To powodowało problemy. Dlatego "przemianowałem się" na pierwsze imię. Zacząłem też dużo przebywać i pracować poza Polską, nie chciało mi się wszystkim tłumaczyć, skąd ten Józek. Na początku, kiedy ktoś wołał: " Jacob!", nie wiedziałem, o kogo chodzi. A teraz podoba mi się to, że moi znajomi w Stanach, Niemczech czy Francji mówią do mnie: Jakub, Kuba, Jacob, Giaccomo - wszystkimi możliwymi wersjami imienia. Kiedy przyjeżdżam tu, dla moich starych przyjaciół jestem Józkiem.

Co poczułeś, gdy dowiedziałeś się, że twoje nazwisko znalazło się w pytaniu w "Milionerach"?

- Byłem w szoku, (śmiech) Jako chłopiec oglądałem ten program z rodzicami, tym bardziej było to niesamowicie miłe. Zdecydowanie moment warty zapamiętania: Hubert Urbański czytający: "Uszereguj śpiewaków operowych według głosów w kolejności: kontratenor, tenor, baryton, bas". I moje nazwisko obok takich legend jak Andrzej Hiolski czy Jan Kiepura. Śmiałem się ze znajomymi, że skoro jestem w "Milionerach", to osiągnąłem już wszystko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji