Nieco cyrku w operze
Na scenie Teatru im. i. Słowackiego w Krakowie, po ponad pięciu latach od premierowego przedstawienia, można znowu oglądać operę buffo w 2 aktach - "Król Ubu" Krzysztofa Pendereckiego.
To ostatnie do tej pory sceniczne dzieło mistrza, odwołujące się tym razem do stylu satyryczno-komicznej opera buffa, po raz pierwszy wystawione zostało w Monachium w 1991 roku. W Polsce opera miała swoją premierę dwa lata później w Łodzi i w tym samym roku w Krakowie.
Przedstawienie w reżyserii Krzysztofa Nazara różniło się znacznie od prapremierowego, skłaniając się bardziej w stronę odczytania tekstu libretta (autorstwa kompozytora oraz Jerzego Jarockiego, według Alfreda {#au#620}Jarry'ego{/#}) jako błazenady rodem po części z kabaretu, po części z opery żebraczej, a w jakimś jeszcze stopniu - współczesnego musicalu (tyle że w skameralizowanym wymiarze).
Przedstawienie dobrze oddające ducha tego prześmiewczego żartu francuskiego nastolatka, sztuki mającej wówczas, w momencie powstania, przede wszystkim szokować i wstrząsać mieszczańskim skonwencjonalizowanym światkiem. Z żartami, wiadomo, bywa jednak tak, że albo niespodziewanie okazują się upiornie wymowne, albo z czasem blakną i przestają gorszyć swą dosadnością. W wypadku tekstu Jarry'ego wystąpiły chyba oba te czynniki, a przecież śpiewana wersja powstała ponad pół wieku później cieszy się zainteresowaniem publiczności.
Współcześnie ukazaną tu w krzywym zwierciadle niepohamowaną w głupocie i braku jakichkolwiek wartości żądzę posiadania, uosobioną w groteskowej postaci tytułowego Ubu, odbieramy z odrobiną fatalistycznego przeświadczenia o nieuchronnej obecności tego, co on sobą reprezentuje, ale i niestety bez wielkiego szoku. Reżyser udomowił tę postać, dla której hasłem jest brzmiące niecenzuralnie, ale nie mówiące dokładnie nic - "grówno". Prześmiewcza gra konwencjami każe towarzyszącym Ubu prostakom wyglądać w stylu współczesnych przedstawicieli kontrkultury, a energii i żądzy, rozsadzającej Ubu i Ubicę, wyładowywać się w sposób przypominający sceniczne zachowanie lidera jednej z popularnych grup metalowych. Jest to ewidentne przeniesienie buntu licealisty sprzed prawie wieku w wymiar współczesny, łatwy do odczytania. Raz jeszcze, po pięciu latach przyglądając się temu przedstawieniu można odnieść wrażenie, że aktualizacja ta już częściowo straciła swoją rację w świecie, w którym wszystko szybko się dezaktualizuje, jak kolejne programy komputerowe. Może jednak nie aż tak bardzo, aby nie dało się uchwycić aluzji reżysera i kompozytora. Śpiewający główne partie Ubu i Ubicy - Paweł Wunder i Wita Nikołajenko - okazali się bezkonkurencyjni w interpretacji muzycznej wysoce niejednokrotnie trudnych (niewygodne koloratury w partii Matki Ubu) wokalnych partii oraz niezwykle sugestywni w grze aktorskiej. Świetnie również spisał się gościnnie występujący w roli Bordure'a - Andrzej Bernagiewicz. Nieco mefistofelowa uroda przydała dodatkowego smaczku odgrywanej przez niego roli: ni to wiernego sługusa, ni to judaszowego niby-patrioty.
Wznowienie opery na krakowskiej scenie jest ogólnie bardzo udane. Jedynie dyspozycja orkiestry mogła chwilami szokować. Szczególnie początek - w poniedziałkowym spektaklu - wypadł jak w cyrkowej błazenadzie, gdyż nie całkiem wiadomo było, czy muzykom poplątały się partie, czy też dyrygenci, niczego im nie ujmując (partytura "Króla Ubu" wymaga dodatkowego dyrygenta, koordynującego instrumenty ustawione za sceną), poróżnili się rytmicznie.
Nie zaszkodziło to jednak atmosferze tej opery buffa, w której prologu i epilogu "Wesołe chłopaki" śpiewają dziarsko, po piracku - "Poszliśmy więc - ledwie słońce zaświtało, by przyglądnąć się, jak miażdżą ludziom mózg. Ach, cóż to za frajda". Przerażający to cyrk.