Artykuły

Katarzyna Kwiatkowska: Pierwsza polska parodystka

- Czasem trudno mi pójść na kompromis - mówi Katarzyna Kwiatkowska. Kiedyś rozśmieszała nas parodiami znanych postaci w programie "Szymon Majewski Show", a dziś komentuje polityczne wydarzenia w "Szkle kontaktowym" TVN 24. Nie zapomina również o aktorstwie - gra m.in. w familijnym filmie "Dzień czekolady".

Skąd się Pani wzięła w "Szkle kontaktowym"?

- Trafiłam tam właściwie przez przypadek. Bo w TVN-ie postanowiono, że fajnie byłoby, jakby w "Szkle kontaktowym" pojawiła się jakaś kobieta. Zrobiono research - i Marta Kuligowska powiedziała, że może warto mnie spytać. Dlaczego przyszłam jej do głowy? Nie mam pojęcia. W każdym razie dostałam wiadomość od prowadzącego program Grześka Markowskiego, czy bym nie spróbowała. "Ale akcja! Jeszcze tam mnie nie było!" - pomyślałam początkowo. "Dobra: taka szansa dwa razy się nie zdarza. Przyjdę i spróbuję" - zdecydowałam ostatecznie. Byłam święcie przekonana, że to okazyjne "umajenie" programu moją osobą. Dlatego kiedy spytali mnie tydzień później, czy znowu bym nie przyszła, mocno mnie to zaskoczyło. Ale poszłam - i nagle z tego epizodu zrobiły się dwa lata.

Jak się pani czuje w tym programie?

- Lubię tam przychodzić. Dla mnie to bardzo przyjemne, że mogę spotkać się i porozmawiać z wieloma ciekawymi osobami. Wszystko dzieje się w wyjątkowo wychłodzonym pomieszczeniu na greenboksie - czuję się więc bezpiecznie. Z aktorstwem to oczywiście nie ma nic wspólnego. Ale jak patrzę na koleżanki po fachu, to widzę, że żyjemy w epoce, w której aktorki i aktorzy muszą podejmować nie tylko aktorskie wyzwania. Cieszę się więc, że i ja mam taką okazję. Wcześniej wykonywałam tyle różnych aktywności, że jakoś się z tym otrzaskałam i idzie mi chyba nie najgorzej.

Na dużym ekranie oglądamy Panią właśnie w familijnym "Dniu czekolady". Jak się Pani grało z dziecięcymi aktorami?

- Często musieliśmy bardzo uważać, by w ogóle wyrobić na zakrętach, (śmiech) Dzieci były wspaniałe, a my musieliśmy bardzo się starać, żeby im tego nie popsuć. Bo często w dziecku jest większa prawda niż w dorosłym. W tych wielkich oczach, niewinnych twarzach, naturalnych reakcjach: jest jakaś magia. Dlatego, kiedy jakaś scena z dzieckiem dobrze mi poszła, myślałam: "O rany, tylko teraz nie schrzań tego. Bo dubel już może nie być taki dobry". Do tego oczywiście potrzebne są na planie spokój, cierpliwość i pogoda ducha. Oraz kompletny brak ciśnienia, żeby dzieciaków niepotrzebnie nie stresować.

Ten film przypomina dorosłym o magicznym czasie dzieciństwa. Jak Pani wspomina ten okres w swoim życiu?

- To była sielanka. Byłam pierwszym dzieckiem w rodzinie i wszyscy wokół mnie skakali. Wychowywałam się w atmosferze dużej akceptacji. Moja mama przyjęła za swoją metodę wychowawczą chwalenie mnie. Dlatego miałam poczucie, że różne rzeczy bardzo fajnie robię. Jeździłam na wakacje do dziadka na wieś albo do cioci do Włoch. Miałam więc to szczęście, że w szarym PRL-u mogłam odwiedzać rodzinę za granicą. Dzięki temu dostawałam wspaniałe prezenty: a to kolorowy tornister, a to piękny piórnik, a to barwne zeszyty. Czułam się luksusowo. (śmiech)

Jak odkryła Pani u siebie zainteresowanie aktorstwem?

- Stało się to wcześnie. Już jako mała dziewczynka z przedszkola mówiłam, że będę aktorką. Jasne - wiele dzieci tak wtedy mówi. Ale ja byłam konsekwentna i mocno się tego trzymałam. Już w przedszkolu grałam w przedstawieniach i byłam obsadzana w głównych rolach. Mnie się to totalnie podobało, sprawiało mi wielką przyjemność. Do tego szybko uczyłam się tekstu, zapamiętywałam różne sytuacje i ustawiałam inne dzieci, mówiąc im, co mają robić. "Teraz mówisz to i to, nie pamiętasz?" albo: "Powiedz to inaczej: tak i tak". Zamęczałam też swoimi występami wszystkich gości, którzy przychodzili do mojej babci. Wchodziłam do kuchni, stawałam na stołku, recytowałam wiersze i śpiewałam piosenki. Oczywiście udawałam, że to nie ja, tylko moja koleżanka z przedszkola, bo jednak trochę się wstydziłam, (śmiech)

Szkoła aktorska spełniła pani oczekiwania?

- Mam mieszane odczucia. Przede wszystkim miałam fajnych kolegów i koleżanki na roku: Marcina Dorocińskiego, Adama Woronowicza, Janka Wieczorkowskiego, Andrzeja Nejmana, Magdę Stużyńską. To wszystko fantastyczni aktorzy, a do tego wszyscy bardzo się lubiliśmy. Dlatego atmosfera była twórcza i przyjemnie było chodzić do tej szkoły. Była ona takim odcięciem się od świata na kilka lat. Bo poświęcaliśmy się tylko graniu: katowaliśmy kolejne sceny, przygotowywaliśmy prozę i poezję, ćwiczyliśmy dykcję i emisję głosu. Nic dziwnego, że pomiędzy pierwszym a drugim rokiem postęp był wręcz kolosalny. Mieliśmy też wspaniałych profesorów: Zbigniewa Zapasiewicza, Jadwigę Jankowską - Cieślak, Piotra Cieślaka.

A z drugiej strony?

- Trochę za bardzo nas tam dyscyplinowali i straszyli. To mi się wyjątkowo nie podobało. Przecież z młodymi ludźmi, którzy nie są już dziećmi, można się dogadać po dobroci. Na zasadzie inteligentnej umowy czy wymiany zdań. A tam jakoś preferowana była taktyka szantażu emocjonalnego.

Polska poznała Panią dzięki popularnemu programowi Szymona Majewskiego. Nazywano Panią "pierwszą polską parodystką". Jak Pani odkryła u siebie takie umiejętności?

- Ja w ogóle nie wiedziałam, że umiem to robić, (śmiech) Czasem na imprezach udawałam dla żartu Krystynę Jandę. Ale nie byłam pewna, czy mi to dobrze wychodzi. Dopiero kiedy poszłam na casting i "zrobiłam" tam Krystynę Jandę, okazało się, że mam do tego dryg. Początkowo myślałam, że to będzie jednorazowy występ, a tu nagle reżyser mówi mi: "Na przyszły tydzień zrobisz Dodę". "Co?" - zapytałam. "Scenariusz już się pisze, masz tutaj kasetę z Dodą, pooglądaj sobie i ją zrobisz". No to co miałam począć? Usiadłam i zrobiłam, (śmiech) Potem poszła Kazia Szczuka i następni.

Parodiowanie kogoś to aktorsko trudne zadanie?

- To zależy. Jak się umie już to robić, to nie ma z tym problemów. Ale początki są trudne. Kiedy kręciliśmy pilotażowy odcinek, spotkałam w studiu kolegę ze studiów, Michała Zielińskiego, który też "robił" kilka postaci. Gadaliśmy ze sobą i on mówi tak: "Kaśka, ty też jesteś taka koszmarnie zmęczona?" "Potwornie: jakbym jakiś maraton przebiegła" - uświadomiłam sobie. Co innego jest parodiowanie kogoś przez minutę na imprezie, a co innego przez dwadzieścia minut w studiu i do tego tekstami napisanymi w scenariuszu. Wtedy człowiek się czuje, jakby w niego jakiś dybuk wstąpił. To bardzo wyczerpujące fizycznie. Dopiero po kilku miesiącach nabrałem wprawy i już mnie to tak bardzo nie męczyło.

Od kabaretu do teatru jest jeden krok. A pani mówi: "Teatr muszę sobie dawkować". Dlaczego?

- Teatr jest bardzo wyczerpujący fizycznie. Na te dwie godziny wieczorem trzeba z siebie wypuścić strzałę potężnej energii. Oczywiście fajnie jest na scenie, kiedy publiczność żywo reaguje. Ale w pewnym momencie, tuż po urodzeniu dziecka, zrobiłam w teatrze aż sześć premier. To jest potwornie dużo. Koszmarnie dużo tekstu, koszmarnie dużo nerwów. Po prostu trochę przesadziłam. W tej chwili już mniej gram, ale nadal są miesiące, w których potrafię mieć po piętnaście spektakli. Wiem, że są tacy, którzy grają codziennie, ale ja bym tak nie dała rady.

Medium które najbardziej Pani odpowiada, jest chyba kino. I musimy tu przywołać powszechnie chwalony Pani występ w "Dniu kobiet". Na czym polegała jego wyjątkowość?

- Wiele rzeczy się na to złożyło. Bardzo podobał mi się ten scenariusz, była w tym też siła debiutu reżyserskiego Marysi Sadowskiej, młoda ekipa o wielkim zapale. Ponieważ film produkowało Studio Munka, mieliśmy stworzone fantastyczne warunki do pracy. Przygotowywaliśmy się przez dwa miesiące, mając poszerzone zdjęcia próbne. Ja już byłam wybrana, ale kręcono mnie z wieloma innymi postaciami. To fajnie przygotowało mnie do zdjęć, bo przyswoiłam sobie dokładnie na pamięć cały scenariusz. Do tego mieliśmy załatwione praktyki w supermarkecie, gdzie mogłam wejść naprawdę w skórę swojej bohaterki. Czułam się więc jak w fantastycznej amerykańskiej produkcji. Fajne to było. (śmiech)

Po tym filmie została pani trochę zaszufladkowana jako mocna kobieta, która sama walczy o swoje.

- Czy ja jestem walcząca? Nie wiem. Po prostu w niektórych sytuacjach trudno mi pójść na kompromis. Dlatego wtedy mówię, co myślę. To dosyć naturalne i nie jest chyba czymś unikalnym.

Jest pani feministką?

- Jeśli w dzisiejszych czasach świadoma kobieta żyjąca w wielkim mieście i pracująca sama na siebie, nie uznaje siebie za feministkę, bo ulega jakimś dziwnym przesądom, to mi się to wydaje kompletnie śmieszne. Zresztą tłumaczenie idei feminizmu w dzisiejszych czasach, to wyważanie dawno otwartych drzwi. Ja bym się nawet wstydziła to robić, bo wszyscy już dawno powinni mieć ten temat przepracowany.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji