Artykuły

"Traviata" do poprawki

"Traviata" Giuseppe Verdiego w reż. Grażyny Szapołowskiej, widowisko plenerowe Opery Wrocławskiej. Pisze Sławomir Pietras w Tygodniku Angora.

Wielkie widowiska operowe w plenerze i w Hali Ludowej to niezaprzeczalne osiągnięcie dyr. Ewy Michnik w jej bogatym w wydarzenia wrocławskim pontyfikacie operowym. Dobrze, że coroczne inscenizacje plenerowe kontynuuje dyr. Marcin Nałęcz-Niesiołowski, choć wybór "Traviaty" na takie superwidowisko był, niestety, przedsięwzięciem niefortunnym. "Traviata" jest operą salonową, rozgrywającą się we wnętrzach, gdzie Violetta przyjmuje gości, rozmawia z ojcem Alfreda, w kasynie gry jest przez niego znieważona, po czym umiera na gruźlicę w swym skromnym pied-a-terre.

A my, zgromadzeni w pokaźnym amfiteatrze zainstalowanym na tyłach Opery, w miejscu, gdzie od lat znajdował się parking dla melomanów, oglądamy fabułę, która jest zaprzeczeniem klimatów stworzonych przez Aleksandra Dumasa (syna) w "Damie kameliowej".

W salonie Violetty (nie w pałacu, jak podaje opasły program, w którym nie ma jakichkolwiek informacji o solistach) zgromadził się tłum paryskiego półświatka złożony z chórzystów operowych, politechnicznych i uniwersyteckich. Razem z baletem i statystami zapewne było ich aż około 200 osób. Takiej liczby alfonsów i ladacznic nie oglądano w Paryżu ani w czasach belle epoque, ani nawet teraz na paradach równości. Wiem to, bo właśnie stamtąd wróciłem.

Na olbrzymiej scenie zabudowanej mnóstwem schodów protagoniści przemierzali tasiemcowe odległości, odgrywając sceny intymne, które mimo to i tak wypadły najlepiej. Jest to rezultat wspaniałej kreacji w partii tytułowej rumuńskiej śpiewaczki Renaty Vari, młodego jeszcze sopranu ("Bal maskowy", "Otello", "Simon Boccanegra", "Cyganeria", "Don Giovanni", "Wesele Figara"), na razie szerzej nieznanego, ale przy takiej urodzie (odważny obyczajowo kostium), talencie aktorskim (widać efekty pracy z reżyserką), pięknym głosie i technice wokalnej - to tylko kwestia czasu.

W roli Alfreda towarzyszył jej równie młody kompatriota David Bańos, śpiewając tenorem dźwięcznym o włoskim brzmieniu, choć cabaletta - zwykle pomijana- nie wypadła najlepiej. Duetowi rumuńskiemu w roli Giorgia Germonta towarzyszył nasz czołowy wybitny baryton Adam Kruszewski, od kilku lat pedagog z sukcesami. Na scenie pierwsza liga, a wokalnie pierwsza klasa!

Dyrygował włoski maestro Simone Valeri, dyrygent znakomity, pod którego batutą orkiestra grała i akompaniowała wybornie. Tym sposobem dyr. Nałęcz-Niesiołowski udowodnił, że nawet na chwilę opuszczając pulpit, oddaje pałeczkę dyrygencką artyście co najmniej równemu sobie.

O ile praca nad zadaniami aktorskimi protagonistów i komparsów stanowiła pozytywną stronę tego przedstawienia, to pomysły reżyserskie były jedne gorsze od drugich. Ich kulminacja to scena, kiedy Violetta podaje staremu Germontowi do pocałowania zamiast ręki - nogę! Nadmierne używanie dymów sygnalizowało awarię pieca w kuchni pobliskiego hotelu Monopol. Chodzenie po scenie zabłąkanych dziewczynek sugerowało, że Violetta ma nieślubne córki. Ale w miarę upływu akcji okazało się, że to retrospekcja dzieciństwa upadłej "Traviaty". Zabieg pretensjonalny i mało czytelny.

Tańce cyganek i torreadorów ułożył z talentem i zmysłem kompozycyjnym Karol Urbański, ongiś solista łódzkiego i warszawskiego baletu, a obecnie szef takowego i choreograf w Operze na Zamku w Szczecinie. Szkoda, że nie wykorzystano jego wrodzonych umiejętności konstruowania scen zbiorowych, aby pomóc reżyserce, nie bardzo wiedzącej, co zrobić z tłumami bogato odzianych chórzystów i statystów.

Gdy wreszcie nastąpił koniec i po sążnistej owacji opuszczaliśmy amfiteatr, idący za mną dyr. Niesiołowski zatrzymał się specjalnie, aby mnie pożegnać, ale nie zapraszać na bankiet we wnętrzu pięknego gmachu Opery. Nie miałem zresztą takich zamiarów, licząc na szybki powrót do Poznania w piękną, pogodną letnią noc.

Znając z praktyki powinności dyrektora Opery, dobrze zrozumiałem zabieg Niesiołowskiego. Postanowił dopilnować mojej absencji, aby taką obecnością nie przypominać swojej ulubionej reżyserce, co napisałem o jej zdolnościach po obejrzeniu we Wrocławiu niedawnej Halki.

Pogląd ten podtrzymuję w całej rozciągłości, sugerując, aby jesienią, przenosząc "Traviatę" - jakże słusznie - na pudełkową scenę, zażądać korekty, przeinscenizowania i licznych poprawek. Chociaż - moim zdaniem - tego wspaniałego dzieła nie dobije nawet nieudana reżyseria.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji