Artykuły

Jaja na strychu albo "Metro" po lubelsku

Oszałamiający sukces warszawskiego musicalu "Metro" łącznie z olśniewającymi perspektywami występów na Broadwayu, skłoniły zapewne kierownictwo Teatru im. Juliusza Osterwy do sięgnięcia po gatunek podobny, reprezentujący tzw. lżejszą muzę. Jako że wzorów rodzimych jest mało, a Europa jeszcze daleko, sięgnięto do dorobku zaprzyjaźnionego z Lublinem teatru węgierskiego. "Polak, Węgier dwa bratanki, do szabelki i do szklanki". Skoro tak, to szybko przetłumaczono dziełko Pressera i Horvatha grane u bratanków przez pół roku z wielkim powodzeniem i urodził się "Strych".

Tłumów nie było, trochę dorosłej publiczności i sporo dzieciaków, zapraszanych po lubelskich szkołach. Na spektakl przybyła także reprezentacja rodzimych emerytów. Po pierwszym pokazie lubelska "Panorama" doniosła o sukcesie twórców naszego "Metra", stwierdzając, że na musicalu szampańsko bawiło się pokolenie dziesięciolatków i siedemdziesięciolatków. Dopieszczonym aktorom pozwoliło to jakoś przeżyć odwołanie drugiego przedstawienia; ja oglądałem trzecie.

Żeby było sprawiedliwie, przyznaję na początku, że specjalnie "Strych" mnie nie zachwycił. Z zadumy nad kondycją polskiego teatru, w jaką zacząłem popadać przy końcu pierwszego aktu wyrwał mnie dopiero groźny szept pani bileterki, nakazującej natychmiastowe wyłączenie dyktafonu. Na tle pięknej zresztą muzyki Gabora Pressera, siedzący obok mnie usłyszeli dramatyczne pytanie: "co pan robi, co pan robi, proszę natychmiast z tym skończyć". Posłusznie wyłączyłem urządzenie.

Winę za to, że mi się nie podobało, ponosi osobiście Andrzej Rozhin. To on sprawił, że przełamałem swoją niechęć do lubelskiej sceny za rządów Gogolewskiego i powróciłem do teatru. To on zauroczył mnie rewelacyjną "Operą za trzy grosze", na której zasłuchałem się w songi Brechta. To on pozwolił mi rozsmakować się w urodzie "Białego małżeństwa" i uwierzyć, że tu w Lublinie można robić teatr o głowę przewyższający wiele spektakli w Krakowie czy Warszawie.

"Diabli wiedzą, co tu może być,

Psyt, psyt, to jest jakiś strych,

nie był jeszcze z nas tu nikt,

tutaj miejsce jest dla nas,

to jest słaba meta,

za dużo gratów i śmiecia,

nie było tu dawno stróża i ciecia,

to jest bardzo dobry kąt..."

Tak rozpoczęło się przedstawienie, taka była mniej więcej scenografia Petera Kastnera i taka była poezja całości. Na scenie przepełnionej gratami z magazynów, wzbogaconej o migające lampki, dyskotekową kulę i technikę przyszłości (video, mikroporty), biegały, fikały koziołki i strzelały z dużym hukiem postaci węgierskiego dziełka: Bajt-konstruktor i cybernetyk, Nutka - studentka konserwatorium, Mamcia, Barabasz - gangster, Transformen - cudowny przewoźnik, Książę - Duch, Krasnal - Latarnik, Osiłek - Duch lat 560, Tymulak - cięć, Detektyw, Policjant - tłuczek, Robinson - robot. W powietrzu fruwały duchy, one też rozpoczęły spektakl, kiedy wypłynęły z mroku spomiędzy widzów, a z czego dzieciarnia miała frajdę. Jeszcze większą frajdę sprawił im teatr komputerowym robotem, sztuczną mgłą, która miała właściwości duszące i pistoletami, robiącymi dużo hałasu.

Co zostało dla starszej publiczności? Myślę, że kilka piosenek, niejednokrotnie dobrze zaśpiewanych, które miały głosić przesłanie, a które to przesłanie miało usprawiedliwić pobyt tej niespecjalnej sztuki na lubelskiej scenie.

"Inne niebo widać stąd, róbmy rząd, idźmy stąd, nie załamuj rąk, jest gdzieś ląd, szukaj bracie go wciąż, bo jest gdzieś ląd, bo jest gdzieś kąt, gdzie każdy glos słyszalny jest..."

Resztę dopowiedzą sobie Państwo sami. Wsłuchiwałem się w głosy dyskusji w przerwie i po zakończeniu. Najmłodsi twierdzili, że było fajowo, podstawówka i średnia, że były niezłe jaja, dorośli, że taka bajeczka dla dzieci, emeryci, że znów byli dziećmi. A wszyscy, że oderwało ich to od ponurej rzeczywistości w tym szarym i brudnym mieście. I były brawa. Więc może niepotrzebnie się czepiam lubelskiego "Metra"

A jak było naprawdę? Pierwszy akt był zabałaganiony przez reżysera. Odniosłem wrażenie, że drugi, o wiele lepszy, zrobił fachowiec. Wyglądało mi na to, że nad pierwszym męczył się węgierski reżyser, całość poprawił i profesjonalnie wykończył Andrzej Rozhin. Jego niezawodną rękę widać było w scenach zbiorowych, rozwiązaniach przestrzennych i rytmie spektaklu, który pulsował wyraźnie w akcie drugim, Tylko, że szkoda było jego talentu dla słabego tekstu, ale bez tego byłaby klapa.

Dobra była warstwa muzyczna przedstawienia i w tym względzie "Strych" okazał się profesjonalnie wykonanym musicalem. Do muzycznych rodzynków zaliczyć można wykonania piosenek przez Teresę Kilarską, Joannę Tomasik, Pawła Sanakiewicza i Roberta Łuchniaka. "Strych" jest ponadto musicalem kameralnym, może pierwszym tego typu w Polsce i w czasie, kiedy nad teatrem zbierają się czarne chmury, jest to mądre rozwiązanie dyrekcji.

Trochę gorzej było z aktorstwem, choć przecież z niektórymi aktorami pracował kilka lat temu Janusz Józefowicz przy realizacji "Moliera" według Bułhakowa. Sukces na swoje konto wpisać mogą: Teresa Filarska i Paweł Sanakiewicz, niezły był "ten słynny Wysocki". Sporo ciepła wytworzyła wokół swojej postaci Joanna Tomasik. Wyraźnie nie pasował do tej zabawy Jacek Gierczak, jeden z najzdolniejszych i poszukujących aktorów w Teatrze Osterwy. Najciekawszą rólkę komediową wypracował sobie Robert Chmielewski. Pozostali też dużo się napracowali.

Ostatecznie "Strych" zweryfikuje publiczność, gdyż jej obecność będzie w obecnym czasie największy sukcesem teatru. Zwolennicy sztuki reżyserskiej Andrzeja Rozhina nadal tęsknić będą za przedstawieniami tej klasy, co "Białe małżeństwo". Bo dobry teatr wybroni się w każdej sytuacji, a ja wierzę w przymierze zawarte przez Rozhina z lubelską publicznością. I wierzę, że nie będzie to teatr zdradzonego przymierza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji