Artykuły

Walka o pokój: Malta Festival 2019

XXIX Malta Festival Poznań podsumowuje Marcelina Obarska w portalu Culture.pl.

Hasło tegorocznej Malty brzmiało "Armia jednostki". Na tyle pokrętne, by wywołać iluzję "kontrowersji", i na tyle pojemne, by wytrzymać napór kuratorskich frazesów.

Wojna i pokój

Z okien jednej z kamienic na Placu Wolności, w sercu poznańskiego festiwalu, powiewa kilkadziesiąt białych flag. W słońcu wyglądają po prostu jak estetyczna instalacja, warto jednak podejść bliżej budynku i przeczytać manifest oznaczony dużymi literami SPROSTOWANIE. Na przyklejonych taśmą do szyb kartkach artystyczny kolektyw zamieścił stanowczą deklarację nieagresji: twórczynie (Barbara Prądzyńska, Anna Siekierska, Adelina Cimochowicz, Cristina Ferreira i Aleksandra Polerowicz) zdecydowały się na bardzo prosty, ale wymowny gest performatywny, który polemizował z hasłem festiwalu i jego konotacjami. Artystki najpierw poprowadziły warsztaty, a ich efekt - 82 flagi w różnych odcieniach bieli - zaprezentowały na kamienicy. Wystąpiły przeciwko militarnemu językowi; przeciwko podtrzymywaniu konfliktów i pielęgnowaniu indywidualizmu. A zmęczenie bojową postawą (nierzadko bojową jedynie pozornie i koniunkturalnie) zaowocowało jednym z najciekawszych artystycznych wydarzeń festiwalu.

Nástio Mosquito, angolski artysta, kurator odpowiedzialny za tytułową sekcję festiwalu, stwierdził, że "konflikt jest nieunikniony". W tekście kuratorskim nie omieszkał umieścić kolejnej z wielu swoich nieśmiesznych niby-prowokacji, oświadczając, że "decyzji o zostaniu kuratorem festiwalu Malta nie podjął ze względu na [...] darmowy dostęp do lokalnego burdelu". W jednej z rozmów w cyklu spotkań na Placu Wolności przyznał, że ważne jest dla niego, by "celebrować dwoistość" ("celebrate duality"). Pytanie tylko, czy dziś potrzebujemy jeszcze pielęgnowania podziałów i podkreślania militarnego oblicza rzeczywistości. Pokojowe działanie kolektywu artystek w łagodny, subtelny sposób wyrażało opór przeciwko zaproponowanemu przez Mosquito myśleniu. Co ciekawe, większość obejrzanych przeze mnie teatralnych wydarzeń Malty mówiła o bliskości, wspólnocie i empatii.

Jednoosobowa impreza

Kurator idiomu (jednej z kilku festiwalowych sekcji, o którą dba zaproszony przez organizatorów artysta) zaprosił widzów na "karaoke". Ujmuję je w cudzysłów, bo w rzeczywistości był to po prostu jego solowy występ w poznańskim klubie Dragon. Decyzje Mosquito zdziwiły mnie, wpisywały się jednak w pochwałę indywidualizmu, tworząc artystowski ego trip. Mosquito, zanim rozpoczął swój koncert, zapowiedział, że czekają nas "piosenki, przy których dorastaliśmy i uprawialiśmy seks i z którymi mamy wiele wspomnień". Zachęcał do wspólnego śpiewania. Jego występ nie był jednak wspólnotowym doświadczeniem, choć je zwiastował i obiecywał. Agresywna muzyka i zdecydowana ekspresja Mosquito jawiły się jako ucieleśnienie hasła festiwalu. Rzucony ze sceny komentarz "naprawdę nie rozumiem, czemu nie śpiewacie", choć miał być żartem, brzmiał raczej po prostu arogancko i wprowadzał konfuzję.

Czasy, kiedy awangarda czuła potrzebę obrażania wiodących komfortowe życie "mieszczuchów", minęły bezpowrotnie. Doświadczamy teraz też innych podziałów klasowych (artysta najpewniej sam jest jednym z możnych tego świata). Rozdźwięk między tym, co artysta mówi ze sceny, a tym, co faktycznie robi, miał być chyba tricksterskim wybiegiem, żartem. W rzeczywistości pokazał, że sztuka potrafi być bardzo ekskluzywna i zamknięta, nawet jeżeli stwarza pozory wspólnoty. Pozostaje mieć nadzieję, że Mosquito chciał sproblematyzować to zamknięcie sztuki, dziś bowiem znacznie cenniejsze od budowania wzajemnego dystansu (między jednostkami-monadami) staje się budowanie nici porozumienia, choćby wątłych.

Jest coraz gorzej

Do militarnego wydźwięku hasła przewodniego odniosła się wprost belgijska grupa Voetvolk (w języku niderlandzkim nazwa ta oznacza "piechotę") w tanecznym spektaklu "It's going to get worse and worse and worse, my friend". Inspiracją dla tanecznego performansu było przemówienie ultrakonserwatywnego amerykańskiego ewangelisty Jimmy'ego Swaggarta. Artystka Lisbeth Gruwez wykonuje solo, którego intensywność narasta: rozpoczyna od płynnych ruchów pełnych gracji, które z czasem stają się ostrzejsze, szybsze i niepokojące. Militarny charakter ma też modyfikacja kostiumu - artystka podciąga wysoko rajstopy i skarpety, nakładając je na nogawki spodni, nadając sobie tym samym wojskowy look. To, co z początku wydawało się eleganckie, przepoczwarza się w niepokojący retoryczny szał (w tle cały czas słyszymy przetworzone elektronicznie przemówienie amerykańskiego radykała). Niepokój wzmaga zaaranżowanie przestrzeni - składa się na nie jedynie prostokąt zimnego światła rzucony na podłogę. Trudno nie interpretować "It's going to get worse" politycznie: jako manifestacji siły w pozornie pokojowym działaniu. Spektakl udowadnia, że retoryka w połączeniu z ekspresją może być bardzo groźna.

Zmęczone, nagie zwierzę

Do tworzonej przez Mosquito sekcji zaproszony został także spektakl "The Foxes" Alice Joany Goncalves, remake "The Hunting", jej pracy sprzed sześciu lat. Artystka w przedstawieniu zdecydowała się spojrzeć wstecz; przyjrzeć się ciału, które od 2013 roku (czyli czasu powstania "The Hunting"), jak sama mówi, "nigdy się nie zatrzymało". Pokazała więc czas (i jego upływ) w dwóch osobach: przeszłość to ciało młode, bardzo szczupłe, gniewne; drugi moment, teraźniejszość, ucieleśnia artystka we własnej osobie. Jej wygląd, podobnie jak jej ruchy, jest łagodniejszy. Krągłe, pełne ciało kobiety kojarzy się z ciepłem i spokojem. Pierwsza z twórczyń spektaklu otwiera go, poruszając się w przeciwgległych strumieniach światła, przecinając scenę. Przesuwa się powoli, na czworakach, jak zmęczone zwierzę. Jedyny rekwizyt to prosty stół na metalowych nogach. Kobieta wchodzi pod niego, siada na nim - w punktowym reflektorze, jej nagie ciało zaczyna wyglądać amorficznie, jak rzeźba.

Kiedy na scenie pojawia się Goncalves, z kontrastu między ciałami zaczyna wyłaniać się subtelna opowieść o przemijaniu. Towarzyszy jej industrialny soundscape przypominający mantrujące odgłosy z wnętrza fabryki; intrygujące są też rozwibrowane niskie tony. Na końcu krótkiego spektaklu artystki przytulają się, są blisko, razem. Co mówi nam ten gest? Być może to, że czas jest złudzeniem, a raczej: prawie niezauważalnym przepływem. Przedstawienie było interesujące, trudno jednak byłoby pokusić się o jego interpretację w kontekście "Armii jednostki".

Więcej niż męska przyjaźń

Teatralno-performatywny i taneczny program Malty oferował na szczęście także szereg innych wydarzeń, niezwiązanych bezpośrednio z militarnym hasłem. Eklektyczny program zawierał prawdziwe perły, nierzadko jednak prezentował rzeczy, których obecność na poznańskim festiwalu była dosyć zastanawiająca.

Bromance, czyli angielskie określenie na nieromantyczną (i nieseksualną) bliską relację między mężczyznami, to świetny pomysł na temat spektaklu. Z przedstawieniem Dominika Więcka i Michała Przybyły wiązałam spore nadzieje - mówienie o męskiej emocjonalności i czułości wydaje mi się ważne i otwierające. Szkoda, że ostatecznie ich krótkie przedstawienie nie bardzo przypominało to zapowiadane przez opis (w którym mowa o "zainteresowaniu dyskursem wokół nowej koncepcji braterstwa"; i w którym pojawiło się odniesienie do książki amerykańskiej akademiczki Jane Ward - "Not Gay. Sex between Straight White Man"). Ostatecznie spektakl opowiadał o relacji z ojcem, problemach z akceptacją wyglądu i (homo)seksualności. W "Bromance" nie brakowało też uproszczeń i banału: przykładem niech będzie otwierająca scena zapasów, jedna z najczęściej powielanych klisz homoerotycznych w kulturze i przemyśle porno. W kompletnej ciemności słychać ciała wijące się na materacu i pogłębione oddechy, co budzi jednoznaczne skojarzenia ze stosunkiem. Światła się zapalają, widzimy dwóch artystów w sportowych trykotach. Rozwija się performans, w którym wystudiowana choreografia przeplata się z przypominającymi stand-up momentami narracji. W spektaklu poruszający był jeden moment: kiedy Michał Przybyła czesał długie włosy scenicznego partnera. Gdyby twórcy poszli tym tropem - drobnych, męskich czułości, których potrzeba zwykle zostaje kulturowo stłumiona, otrzymalibyśmy zupełnie inne widowisko. Bardziej odważne, nawet odkrywcze.

O rybie z selera

Pokazywane jednego wieczoru "Zwierzęta" grupy Strefa WolnoSłowa i "Obiecana ziemia obiecana" Polskiego Teatru Tańca tematycznie tworzyły spójny dyptyk. Wbrew tytułowi pierwszego z przedstawień, oba były silnie antropocentryczne i przybrały formę wykładu w artystycznym anturażu. "Zwierzęta" miały bardzo prostą konstrukcję: pięcioro aktorów i aktorek na kwadratowych podestach przyjmuje zmienne role, prowadząc mozaikową opowieść i próbując odpowiedzieć na pytanie: "Co to znaczy być człowiekiem?". W tym ujęciu to przede wszystkim nieograniczona i zuchwała dominacja nad całym światem.

Artyści niby to mówią, ale nie piętnują wprost takiego stanu rzeczy; niby wyśmiewają człowieka i jego pychę, ale czynią to pobłażliwie, niemal z czułością. W pewnym momencie pada żart o tym, jak niesmaczny jest wegański "zamiennik ryby" z selera. Niedługo potem w ironicznym, operowym stylu wyśpiewana zostaje sekwencja o krojeniu, przygotowywaniu i jedzeniu mięsa. Czy o zabijaniu ludzi też śpiewano by w taki sposób? Wszystko odbywa się w atmosferze rozbawienia pogłębiającego podział na to, co ludzkie i to, co zwierzęce; rozbawienia tworzonego m.in. przez żarty na poziomie współczesnych polskich kabaretów. Trudno doprawdy orzec, jaka była intencja twórców, bo jeśli spektakl miał być wyrazem prozwierzęcej postawy, to użyte środki zadziałały wprost przeciwnie. Przedstawienie niestety podtrzymuje (na szczęście coraz częściej krytykowaną) postawę, że to, co dotyczy zwierząt, jest w zasadzie niepoważne.

Spektakl o wszystkim

Przedstawienie reżyserki i dramatopisarki Katarzyny Raduszyńskiej oraz choreografa Artura Bieńkowskiego pt. "Obiecana ziemia obiecana" zapowiedziane zostało natomiast jako "epicka opowieść o naszych dziejach". A że spektakl miał być o ludzkości, to znalazło się w nim... wszystko. Było lądowanie na Księżycu, techno, hula-hopy i rolki, wojenne piosenki, pielęgniarka wydająca militarne komendy, dmuchana kula ziemska, ogromny strój pluszowego niedźwiedzia, człowiek przebrany za smutnego orangutana, kobiety-węże, strzelby, akrobacje, dmuchawy do liści, konferansjerka, angielskojęzyczne przemówienie stylizowane na wystąpienie przed Zgromadzeniem Generalnym ONZ... Sporo, jak na dwie godziny.

Przy bardzo licznej obsadzie całość niestety gubi się w nadmiarze, także nadmiarze tekstu. Atutem jest niewątpliwie reżyserski zabieg otworzenia przestrzeni (i tym samym zerwania z teatralną iluzją): w "Obiecanej ziemi obiecanej" nie ma kulis, a niemal wszystkie (bardzo liczne) rekwizyty i elementy kostiumów widoczne są cały czas dla widzów. Nie można nie wspomnieć także o imponujących umiejętnościach tanecznych artystów - szkoda jednak, że tak trudno było się na nich skupić i w pełni je docenić. Nie jestem też przekonana, czy - w kontekście głośnej ostatnio zapowiedzi o niedalekiej zagładzie ludzkości - temat "naszych" dziejów jest aż tak wart uwagi.

Kilometr czarnej liny

Nierzadko to, co nieco na uboczu zdarzeń, okazuje się najbardziej interesujące i poruszające. W Poznaniu udowodnił to duet Quarto tworzony przez mieszkających między Brazylią a Szwecją Annę af Sillén de Mesquita i Leandro Zappalę. Ich dwa dwugodzinne performanse prezentowane były w Starym Browarze (w ramach programu Stary Browar Nowy Taniec). Były niebiletowane i otwarte dla publiczności przez cały czas trwania; ta natomiast nie była wyjątkowo liczna. To zadziałało na korzyść cichych performansów Quarto. Były to dwie pierwsze odsłony nowego projektu tandemu. Artyści planują przez najbliższe dziesięć lat pracować z... kilometrem czarnej liny. Pomysł ten nazywają "projektem badawczym". W części pierwszej pt. "Durational rope" artyści pod jednakowymi monochromatycznymi strojami ukryli swoją tożsamość. Twarze przesłaniały im dobrze przepuszczające powietrze materiały. Na białej podłodze i w pustej przestrzeni Studia Słodownia zakamuflowane postaci przerzucały w rozmaitych konfiguracjach swój tytułowy rekwizyt. Ruchoma instalacja sama tworzyła swoją ścieżkę dźwiękową złożoną z uderzeń liny o białe gumoleum. "Durational rope" miało bardzo prostą i jednostajną konstrukcję, jednak - o dziwo - zamiast znużenia, czuć było niemal transową atmosferę. Praca ta, inaugurująca projekt, zaintrygowała i pozwoliła nabrać apetytu (i ciekawości) przed kolejnymi jej etapami.

Bardziej impreza niż spektakl

Najbardziej bezpretensjonalnym widowiskiem był performans bułgarskiego wokalisty i performera Ivo Dimcheva. Jego "Selfie concert" miał bardzo prostą zasadę: artysta, akompaniując sobie na małym keybordzie lub odtwarzając podkłady muzyczne z telefonu, występował, dopóki publiczność (przynajmniej jedna osoba) robiła sobie z nim selfie. W momencie, w którym chętnych na chwilę zabrakło - Dimchev "obrażał się" i przestawał śpiewać. Wtedy szybko znajdował się ktoś, kto ratował sytuację, by koncert trwał dalej. Istotne jest to, że wokal Dimcheva jest delikatny i melodyjny - słuchanie go jest przyjemnością. Dimchev, choć o jego spektaklu mówiono, że to m.in. jaskrawy portret kultury próżności, pokazał w zasadzie, że dziś selfie jest już zupełnie normalnym elementem rzeczywistości. Cyfrowe autoportrety robią dziś niemal wszyscy, także gwiazdy na gali rozdania Oscarów i Papież. Artysta swoim występem, chcąc nie chcąc, właściwie zdefiniował epitet "performatywny" - akcja wydarzenia zależała od zachowania widzów, którzy byli jednocześnie także twórcami i uczestnikami. Bardziej niż spektakl lub koncert, było to spotkanie-impreza.

Charyzmatyczny performer sprawił, że ci, którzy na początku zmęczeni lub obojętni siedzieli pod ścianami Studia Słodownia w Starym Browarze, po kilku czy kilkunastu minutach występu współtworzyli żywiołowe show, śmiało robiąc sobie zdjęcia lub nawet wijąc się z Dimchevem po podłodze.

W Afryce, czyli nigdzie?

Główną produkcją teatralną festiwalu był efekt współpracy Malty i Teatru im. Żeromskiego w Kielcach. "Hańba" [na zdjęciu] w reżyserii Macieja Podstawnego zapowiadana była jako "opowieść o świecie po apokalipsie". Powstała jednak wierna adaptacja powieści noblisty Johna Maxwella Coetzeego - powieści osadzonej w konkretnych realiach i czasie. Mowa o ostatnich latach apartheidu w Republice Południowej Afryki. Odważną, ale niekoniecznie działającą na korzyść przedstawienia była decyzja o "rozbiciu" postaci, mówiąc oględnie "wszyscy grali wszystkich". To z jednej strony ciekawy zabieg dramaturgiczny, z drugiej - zmniejszający potencjał psychologiczny spektaklu. Osobom nieznającym książki Coetzeego mogło być też zwyczajnie trudno podążać za przedstawioną w ten sposób akcją i zrozumieć jej przebieg.

Mimo wszystko aktorzy poradzili sobie z tym zadaniem i to dzięki kieleckiemu zespołowi spektakl pozostaje angażujący. Świetny był pomysł z wiolonczelistką Anną Marszałek grającą przez cały spektakl muzykę na żywo. Pytanie tylko, dlaczego artystka musiała występować w kusym kostiumie kąpielowym i na wysokich obcasach?

Podstawnemu zależało, by pokazać najgłębiej osadzony konflikt, jaki toczy świat: konflikt między ludźmi a ludźmi, poza kontekstem historycznym czy ekonomicznym. Czuję jednak, że uniwersalizowanie w ten sposób napięć, które w "Hańbie" dotyczą przecież precyzyjnych okoliczności, jest drogą na skróty. Spektakl ma swój rozmach, jednak nie wnosi niczego nowego do recepcji wybitnej powieści noblisty. W porównaniu z wcześniejszą adaptacją tego tekstu w reżyserii Marcina Wierzchowskiego (o której przeczytać można w relacji z Boskiej Komedii w Krakowie), wersja Podstawnego jest mniej spójna, mniej przejmująca - przede wszystkim ze względu na wspomniane rozpisanie postaci na wielu aktorów i aktorek.

Dotyk i gumowe obręcze

W ramach programu Stary Browar Nowy Taniec kolejną odsłonę swojego improwizacyjnego projektu pokazała Maria Stokłosa. "Wychodząc od działania" było jednym z ostatnich performansów festiwalu - zabawnym i inkluzywnym. Stokłosa postawiła na pełną transparentność - ani na chwilę nie udawała, że wprowadza teatralną iluzję, a występ jest rodzajem święta wyłączonego z rzeczywistości. Swobodnie i autentycznie nawiązując kontakt z widownią, stworzyła coś w rodzaju otwartego spotkania, w którym odgrywa rolę performerki-akuszerki inicjującej interakcje. Artystce w niespełna 40-minutowej improwizacji towarzyszyły osobliwe rekwizyty, dziwne przedmioty, których przeznaczenie nie sposób zdefiniować: stożki, małe bryły z gipsu, czy zdeformowana gumowa obręcz. Przedmioty te były w swojej naturze podobne do działań Stokłosy - twórczyni nie próbowała tworzyć znaczeń, historii, ruchowej ilustracji. Podążając za impulsem, wchodziła w łagodne cielesne relacje z widzami, każdorazowo pytając o zgodę i upewniając się, że sytuacja jest dla obu stron komfortowa. Performans z cyklu "Wychodząc od działania", programowo niedążący do "bycia o czymś", był odświeżającym i zwyczajnie przyjemnym zwieńczeniem festiwalu. Podziałał jak balsam, łagodząc zmęczenie kuratorskimi deklaracjami, powtarzaniem komunałów o "nieuchronności konfliktu" i "binarności rzeczywistości".

Po tegorocznej Malcie najgłośniej dźwięczy skromnie zaprezentowany manifest grupy twórczyń wywieszających białe flagi. W swoim tekście artystki napisały, że "pokój nie może być jedynie okresem pomiędzy wojnami". Było to najciekawsze performatywne odniesienie do hasła festiwalu, bodaj jedyne, które jawnie i intencjonalnie wchodziło z nim w dyskusję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji