Artykuły

Aleksandra Kurzak: Uwielbiam umierać na scenie

- Czułabym się już nie za bardzo w swojej skórze, gdybym miała teraz grać tzw. podlotki na scenie - mówi śpiewaczka Aleksandra Kurzak, która 15 czerwca wystąpi w operze "Madama Butterfly" na placu Defilad w Warszawie.

Bohaterki oper różnią się temperamentem, charakterem, pochodzeniem. Czy ma pani stosunek emocjonalny do partii, które pani wykonuje? - Dla mnie zdecydowanie nadrzędna jest warstwa muzyczna. Opera jest czymś innym niż teatr. Oczywiście aktorstwo jest ważne - historia musi być wiarygodna. Jednak muzyka niesamowicie poszerza opowieść, doświadczenie. Spójrzmy na przykład na Toscę - jest to rola, o której zawsze marzyłam i za kilka lat będę debiutować w tej partii. Jeśli spojrzelibyśmy tylko na historię, to wbrew temu, co się utarło - że Tosca to silna i odważna kobieta - tak naprawdę to naiwna i głupiutka dziewczyna (przynajmniej moim zdaniem). Jednak potęga muzyki, jej emocjonalność, niuanse sprawiają, że jest to rola, o której marzę.

A czy muzycznie można znudzić się jakąś partią, mieć jej dość?

- Można - ja ze względu na to, jaki głos posiadałam jako studentka, przez mniej więcej 20 lat śpiewałam głównie komedie operowe, umierać na scenie rzadko było mi dane. Chyba tylko jako Gilda w "Rigoletcie" i Traviata, którą zaśpiewałam po raz pierwszy dopiero w 2010 roku, a zaczęłam uczyć się śpiewu w 1996. Tymczasem zawsze powtarzałam, że uwielbiam umierać na scenie - role, w których się umiera, najbardziej ewoluują, muzyka przy scenach śmierci jest zazwyczaj wprost zjawiskowa.

Tak więc znudziły mi się już trochę komedie - Mozart, Rossini. Nie ujmuję tym kompozytorom wielkiego kunsztu, jednak moja własna ewolucja - to, że zostałam mamą, dojrzałam - sprawia, że ciągnie mnie w stronę partii bardziej dojrzałych kobiet. Czułabym się już nie za bardzo w swojej skórze, gdybym miała teraz grać tzw. podlotki na scenie.

Wiele moich przyjaciółek, które mają dzieci, mówi o tym, jak pozytywnie to wpływa na ich życie zawodowe - jak bardzo dzięki kontaktowi ze swoimi dziećmi się rozwijają. I mówią to także kobiety w zawodach, w których ciąża może wiązać się z ryzykiem "wypadnięcia z obiegu". Śpiewaczki dodatkowo ryzykują, bo ciąża może wpłynąć na głos?

- Różnie bywa, moja mama [śpiewaczka Jolanta Żmurko] straciła głos na dwa lata po moich narodzinach, ale tu zadecydował chyba bardziej czynnik psychologiczny - byłam wcześniakiem, moje życie było zagrożone. Głos jest niezwykle czułym barometrem naszych stanów emocjonalnych. To nie jest instrument, który można odłożyć do futerału i wyciągnąć następnego dnia - głos jest w użyciu non stop. Jeśli źle się spało, pokłóciło z kimś, płakało - naprawdę trudno jest znaleźć w sobie energię i zaśpiewać.

Macierzyństwo ogromnie wzbogaca - to są zupełnie nowe emocje, z jakimi jest się konfrontowanym - większa odpowiedzialność, większa empatia, większa wrażliwość. Zawsze byłam wrażliwa, ale macierzyństwo dodatkowo bardzo mnie uwrażliwiło na ludzką krzywdę, łzy, niesprawiedliwość.

Rozmawiamy przy okazji koncertowego wykonania opery "Madama Butterfly". Warto zauważyć, jak ciekawą postacią był Puccini - był wielką gwiazdą, miał głośne romanse, piękne samochody.

- Tak, to był niesamowity bon vivant, seduttore, uwodziciel - mówi się, że każda jego opera jest inspirowana jego życiem miłosnym. Butterfly to była dla mnie od zawsze rola marzeń - fenomenalna muzyka - sam Puccini mówił, że to jego najbardziej ukochane dzieło. Zawsze siedząc na widowni na tej operze, bardzo się wzruszałam - i to mi zostało do dziś. Sceny pożegnania z dzieckiem, tuż przed śmiercią, nie jestem w stanie przejść bez płaczu - "na sucho", czyli mając tylko nuty przed sobą i czytając słowa. Więc się zastanawiam: jak to zaśpiewam? Co, jeśli się rozbeczę na scenie? To by było nieprofesjonalne, przecież to publiczność ma płakać, a nie my - to nie jest film. Ale jest to tak napisane, że łzy zaciskają gardło.

To niesamowita rola, rozpięta na muzycznym diapazonie od dziecinności, poprzez tęsknotę, macierzyństwo, decyzję o oddaniu dziecka, aż do śmierci, której winna jest lekkomyślność Pinkertona, którego gra pani mąż - Roberto Alagna.

- W innych operach Roberto ma jeszcze gorzej niż w przypadku "Butterfly", bo zabija mnie wszędzie, gdzie się da: dusi jako Otello, sztyletuje w "Pajacach" (śmiech).

W momencie, kiedy jestem na scenie, nie myślę o tym, że obok mnie stoi mój mąż, koncentruję się na postaci, którą kreuję. Uwielbiam występować z Roberto, bo on jest artystą totalnym - prawdziwym, emocjonalnym, świeżym - a to zdarza się rzadko. Oboje lubimy trochę improwizować na scenie, oczywiście w granicach rozsądku, lubimy, żeby spektakl trzymał nas w napięciu, lubimy się zaskakiwać. To nie musi być zawsze czytelne dla publiczności, to jest zazwyczaj coś małego - zmiana gestu, spojrzenia, krok nie w tę stronę - chodzi o to, żeby nie popaść w rutynę. Bywają śpiewacy, którzy chcą mieć wszystko poukładane, którzy nie lubią takich zaskoczeń, ale akurat my to lubimy.

"Butterfly" to opera o zderzeniu kultur - japońskiej i amerykańskiej. Życie śpiewaka - takiego, który odniósł sukces, wziętego - to życie w ciągłej podróży, życie na walizkach, co ma swoje blaski i cienie. Jak pani je odbiera?

- Przez pierwsze lata pracy byłam singielką - wydaje się, że wtedy jest łatwiej, bo nic nas w domu nie trzyma, jesteśmy odpowiedzialni tylko za siebie. Z drugiej strony jest ta niesamowita samotność, która wręcz zabija. Wiele osób się na to skarży, ja też mocno to odczuwałam. Kiedy ma się rodzinę, dzieci, to jest jeszcze trudniejsze, bo dochodzi rozłąka z nimi. Dlatego tak ważne jest dla nas to, że często występujemy z Roberto razem - jeśli nawet nie w tym samym spektaklu, to w tym samym teatrze. Wtedy możemy być razem, nasza córka Malena jest z nami, ma przy sobie rodziców.

Tyle lat już pakuję walizki, to też jest uciążliwe, ale na szczęście jestem typem twardo chodzącym po ziemi - to ja zajmuję się w domu logistyką, biletami itd. - więc to mi nie sprawia większej trudności. Jeżdżąc, staramy się wynajmować te same hotele, dużo śpiewaków ma mieszkania, często je od siebie nawzajem wynajmujemy, to daje namiastkę stabilizacji.

Do niedawna było tak, że kiedy przebywałam dłużej w jakimś miejscu, zaczynało mnie nosić, czułam, że nie potrafiłabym wytrzymać na jednym miejscu. Do tej pory zawsze w wywiadach to właśnie mówiłam. Kiedy usłyszałam pani pytanie, myślałam, że to powtórzę, i w tym samym momencie poczułam, że tak już nie jest. Że zaczęłam doceniać bycie na miejscu, mam coraz mniejszą potrzebę spakowania się i wyjechania, zaczynam lubić udomowienie. Być może dlatego, że bardzo dużo śpiewamy w Paryżu, Roberto stamtąd pochodzi, jesteśmy tam u siebie w domu - to duży przywilej.

Wielką radość sprawiłoby mi, gdybym mogła częściej śpiewać w Teatrze Wielkim w Warszawie - bardzo lubię tu być, mam tu swoją publiczność, która czeka na mnie.

Kiedy ja - widz - wracam z opery, często nie jestem w stanie zasnąć, buzują we mnie emocje, muzyka. Jak pani się czuje po zaśpiewanym spektaklu?

- Trudno jest zasnąć - jest taka adrenalina, pobudzenie. Cały dzień poprzedzający występ mija mi troszkę w letargu, w lekkim uśpieniu, staram się nie robić za wiele. Szczególnie jak mam koncert solowy, recital - co jest dużo trudniejsze niż spektakl operowy. Cały dzień nie ruszam się z pokoju hotelowego, leżę. Wychodzę z hotelu i myślę sobie: nie dam rady, jestem zmęczona, nie mam siły, energii - co to będzie? Mija pół godziny i raptem, kiedy się wychodzi na scenę, jest niesamowity zastrzyk energii. To jest takie pobudzenie, że trzyma zazwyczaj do tej trzeciej, czwartej rano. Mój mąż w ogóle nie jest w stanie zasnąć po spektaklu. Co wtedy robić? Mamy wśród fanów piratów, którzy nagrywają nasze spektakle - często możemy znaleźć nagrany cały spektakl - więc oglądamy, słuchamy siebie. To jest bardzo ważne, by móc się skorygować, zobaczyć swoje błędy. Czasami wydaje mi się, że poszło świetnie, jakiś moment był genialny - potem słucham nagrania i jednak nie (śmiech). A tam, gdzie wydawało mi się, że było gorzej, jestem zaskoczona, bo było dobrze. Nasze odczucia są bardzo subiektywne, potrzebny jest profesor czy też w naszych czasach właśnie nagranie siebie, żeby usłyszeć, porównać, zobaczyć, co można poprawić.

"Wszystkie opery Pucciniego mogłyby być właściwie jednym wielkim, totalnym dziełem" - pisze pani mąż Roberto Alagna we wstępie do płyty "Puccini in Love", którą wspólnie nagraliście. Pisze o tym, że duetów miłosnych z wszystkich oper Pucciniego można słuchać jako opowieści o jednej parze kochanków, o ich ewolucji.

- W operach Pucciniego rewolucyjne jest to, że pisze on o zwykłych ludziach - to nie są arystokraci, bogowie, królowie, tylko zwyczajni śmiertelnicy, podobni do nas - dlatego te opowieści są takie wzruszające. Roberto świetnie to napisał, porównał świat oper Pucciniego do świata "Komedii ludzkiej" Balzaka. Wszystkie bohaterki Pucciniego reprezentują jego "kobietę idealną" - tę, która oczarowuje, urzeka, inspiruje. Mężczyzna w jego operach to zarazem uwodziciel, kochanek, łobuz, poeta, artysta, zazdrosny, niewierny, tchórz

Poza tym istotne jest tempo - czasami spotykam się z tym, że ludzie narzekają na konwencję opery, na to, że śpiewa się przez kwadrans: "Addio, addio!", albo przez pół godziny powtarza się, że trzeba uciekać, bo ktoś nas goni. Tak jest choćby u Mozarta, Rossiniego - ale tego nie ma u Pucciniego, u niego akcja jest zawsze wartka. Puccini to Hitchcock opery.

---

"Madama Butterfly" Giacomo Pucciniego z Aleksandrą Kurzak jako Cio-Cio-San i Roberto Alagną jako Pinkertonem 15 czerwca o 21.00 na placu Defilad w Warszawie. Reżyseria: Natalia Korczakowska, dyryguje Marcello Mottadelli

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji