Artykuły

Rycerz bez konia

"Baśń o Rycerzu bez Konia" Marty Guśniowskiej w reż. Andreasa Veresa w Białostockim Teatrze Lalek. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Tułają się po świecie, całkiem sfrustrowani: rycerz bez konia, koń bez rycerza. Bieda prawdziwa, bo spotkać się nie mogą, a ile można tak chodzić niepełnym?

Ale jest nadzieja. W Białostockim Teatrze Lalek nie dość, że nią napełnią, to o niepełnych opowiedzą lekko i z humorem.

Bo to nie tylko historia konkretnego rycerza i konkretnego konia, ale historia o dwóch (dwojgu) takich, co się spotkać ciągle nie mogli, choć już bardzo spotkać się chcieli i na spotkanie byli gotowi. To historia o szukaniu drugiej połówki w każdym wymiarze. O szukaniu miłości, braterskiej przyjaźni, celu, szukaniu czego/ i kogokolwiek, co tylko ulgę w eksplorowaniu świata i codzienności przyniesie, co uzupełni, dopełni, napełni.

Takie są właśnie: wielowymiarowe, choć prościutkie; konkretne, a wychodzące poza konkretną historię, podprogowo energetyzujące i relaksujące - bajki Marty Guśniowskiej. Bajkopisarka od ponad dekady pracująca w BTL, powoli staje się dobrem publicznym, bajkami pocieszy, rozbawi, a jednocześnie wielu rzeczy nauczy. Bez moralizowania, jakby uczyła/bawiła/pocieszała zupełnie niechcący. Co tak naprawdę oznacza poprawiania nastroju już bardzo wysoki szczebel.

Teraz na scenie BTL mamy okazję zobaczyć jej debiutancką sztukę: "Rycerz bez konia".

Dobra kumulacja

Skumulowało się w niej kilka dobrych sił. Prostota i mądrość tekstu to jedno. Drugie - to reżyseria Andreasa Veresa, węgierskiego reżysera, znanego białostoczanom z "Lampy Aladyna", który jak wtedy, tak i teraz podbija tekst ciepłą ironią i inscenizacyjnym pomysłem. Trzecie - to świetna kompania białostockich lalkarzy, którzy postaci wymyślone przez Guśniowską animują i grają tak, jakby rozbawiając innych, sami przy okazji się nieźle bawili. A to wrażenie daje spektaklowi niepodrabialną energię. Wreszcie czwarte - mobilna, ciekawa scenografia (Erik Grosschmid), lalki i świetna muzyka (Bogdan Szczepański), które stają się tu kolejnym bohaterem spektaklu.

Wszystko zaczyna się najprościej jak może, w końcu jak na bajkę przystało: "Dawno, dawno temu, w jednym królestwie był sobie rycerz... Bez konia...".

Nim rycerzyk lalka czy też koń się pojawi, zjawią się alter ego tych dwojga, w ludzkiej postaci. "Żywych" postaci wysypie się zresztą w trakcie spektaklu wiele - tu żywy plan jest równie ważny, jak lalkowy, jakby bez siebie istnieć nawzajem nie mogły. I w tej metodzie tkwi też finezja spektaklu. Bo po pierwsze: mały widz może zobaczyć teatralną magię od kuchni i zachwycić się tym, jak można tchnąć życie w lalkę. A po drugie: widz - i mały, i duży - nadążyć okiem za wszystkim nie może, tyle się dzieje. Te miny, te gesty, te czarodziejskie pociągnięcia sznurków, te lalkowe ewolucje!

Nie wystarczy jednak tylko zapatrzyć się na lalkowe wygibasy, animowane przez aktora, tu trzeba z wysokości jego kolan powędrować wzrokiem w górę, gdzie mina aktora to oddzielne przedstawienie. Prym w tym wiodą odtwórcy głównych ról - Rycerza (Jacek Dojlidko) i Konia (Krzysztof Bitdorf), ale i reszta aktorskiej gromadki też jest świetna. Dworują sobie z głównych bohaterów, wytną im numer, sami wskoczą w skórę innych, dorzucą coś niczym wielogłowy narrator, dopowiedzą. Wszystko to tworzy zabawny aktorsko-animacyjny melanż, bez którego spektakl nie miałby tej aury, jaką ma.

Straszliwa i potworna

I nie miałby jej bez prześmiesznych, rozczulających figurek, z których niemal każda to po trosze nieporadny freak. Guśniowską opisała, a aktorska ekipa zagrała - wyjątkowo barwną czeredę. Rycerzyk z nosem czerwonym jak wiśnia. Koń wstrząsany czkawką. Smok, wkurzony, że jak już chce kogoś zjeść, to trafia mu się niepełne danie, a to rycerz na stojąco, a to koń z pustką w siodle. Trzech zbójców trafiających na potencjalny, acz wybrakowany łup. Czarodziej, co czarować nie potrafi tak bardzo, że nawet miły przecież rycerz złośliwie mu wytknie: "Kajtuś Czarodziej". Wreszcie biedaczyna nad biedaczyny - z pozoru krwiożerczy nietoperz, w rzeczywistości myszka, która tak bardzo chciała pozbyć się rozmiaru XSS i być straszliwa i potworna, że doprawiła sobie skrzydła. Grażyna Kozłowska te próby przemian gra po mistrzowsku, a jej mysi song to song nad songi: przezabawny, choć o zabawnej rzeczy wcale niemówiący.

I tak oto spektakl pochyla się nad wszelkimi nieporadnościami, smuteczkami, kompleksikami tego świata, wręcz wysyła w widownię hasło, "halo, halo, ci co myślą, że są nieudacznikami, łączmy się! Będzie lepiej, na pewno!".

I w końcu jest, co na swój buddyjski wręcz sposób zaprognozuje drzewo, wyluzowane i w okularach przeciwsłonecznych (Sylwia Janowicz-Dobrowolska).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji