Artykuły

"Balladyna" w świetlicy

"Balladyna" w reż. Krystyny Meissner w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Pisze Marcin Kościelniak w Tygodniku Powszechnym.

Krystyna Meissner rozpisała tekst "Balladyny" na partie solowe i chóralne; całość wpisała w ramę narodowej śpiewogry inscenizowanej na naszych oczach przez współczesny "gmin". Pomysł ciekawy i sympatyczny, ale broni się tylko przez pierwszy kwadrans.

Dwóch przylizanych mężczyzn w marynarkach, z teczkami w dłoniach; kobieta w stroju ludowym; chłopak w rozciągniętych spodniach dresowych, z plecakiem; elegancki starszy pan... Na protagonistę współczesnego "gminu" Meissner wytypowała księdza - zupełnie słusznie, choć niepotrzebnie przewiesiła mu przez szyję radiowe słuchawki. Nie tylko ten jeden, konkretny ksiądz, ale ksiądz w ogóle jest dzisiaj (choć nie od dzisiaj) narodowym przewodnikiem. Grupa kilkunastu osób wchodzi na scenę i przy niewygaszonych światłach piosenką rozpoczyna spektakl.

Mowa jest o rycerzu Kirkorze, który udaje się do Pustelnika po radę. Kilka osób pośpiesznie układa na podłodze legowisko z kartonowych pudeł, na którym kładzie się mężczyzna w stroju żebraka. Kirkor to młody chłopak, w koszulce piłkarskiej reprezentacji Polski; na ramiona nakładają mu stelaż z husarskim pióropuszem. Aktorzy pospiesznie i nieudolnie inscenizują scenkę, po czym na powrót wtapiają się w chór. Za chwilę, na tej samej zasadzie, wyłania się z niego aktor w roli Filona, potem Grabiec, Goplana. Amatorski zespół z gminy n-tej, pod przewodnictwem księdza proboszcza, w remizie albo szkolnej świetlicy wystawia "Balladynę" Słowackiego, by uczcić zakup nowego kombajnu z funduszy unijnych - tak to mniej więcej wygląda.

Pomysł bardzo sprytny. W historii baśniowych początków państwa polskiego odnajdujemy wyraziste aluzje do współczesności, przy czym naiwność i nieporadność aktorów-członków "gminu" sama w sobie stanowi wystarczający komentarz. I tak na przykład wpisany w tekst motyw "z chłopa król" przełożony został na współczesny motyw "z chłopa premier" - Grabiec zakłada biało-czerwony krawat, a na głowę, zamiast korony, czapkę z piórem. Aluzja niewyszukana, ale nie można odmówić jej siły: to, co u Słowackiego było fantazją, dzisiaj stało się rzeczywistością. Dziejowa gra toczy się o koronę Piastów, ta zaś okazuje się czapką z piórem. To nie tylko komentarz polityczny, cytat z Wyspiańskiego, ale - szerzej - dające do myślenia przywołanie stereotypu Polski jako kraju pasterzy i gęsi. I jeszcze jeden poziom: spektakl stanowi ironiczną ilustrację Gombrowiczowskiego hasła zdobiącego zawieszony na ścianie portret wieszcza -"Słowacki wielkim poetą był".

Przebiegłość Meissner polega na tym, że wszystkie te poziomy uruchomiła za pomocą jednego, ramowego pomysłu scenicznego. Spektakl niejako sam się gra, sam uruchamia skojarzenia, ewokuje komentarze. Tu jednak zaczynają się schody. Bo tych skojarzeń i komentarzy jest zaledwie kilka i po krótkim czasie się powtarzają. Reżyser nadrabia efektownymi sekwencjami. Skierka i Chochlik wpadają na scenę na podwieszonych u sufitu linach, Goplana podskakuje na trampolinie, Grabieć przygrywa sobie na pianinie. To jednak nie wystarcza, by nadać przedstawieniu dynamikę.

Pomysł na inscenizację, w której aktorzy grają aktorów grających "Balladynę", powoduje, że dialog z tekstem dramatu ogranicza się do naszpikowanej aluzjami ilustracji. Bohaterowie to pozbawione indywidualności typy, świat realny i fantastyczny zlewają się w jedno, dramaturgia spektaklu staje się zupełnie płaska. W tej sytuacji należałoby ją przenieść z poziomu tekstu na poziom metateatralnej gry. Tyle że pomiędzy poszczególnymi piętrami inscenizacji Meissner nie występuje żadne tarcie, nie ma napięcia. Niezmąconą atmosferę zabawy próbuje się co jakiś czas przełamać - kiedy chór, obrócony twarzami do widowni, wyśpiewuje piosenkę w rytm powracającego, poważnego tematu muzycznego. Jakby wychodząc poza ramę inscenizacji, zwracał się do nas prywatnie z sugestią, że ta amatorsko-nieporadna rzeczywistość wcale śmieszna nie jest. A jednak nie zostało to zrobione wystarczająco wyraźnie i zdecydowanie, a z całego dramatyzmu pozostaje patetyczna maniera muzyczno-wokalna w stylu bardów podziemia. Co mogłoby wywołać dreszcze - ale 20 lat temu, gdy Meissner po raz pierwszy wystawiała "Balladynę".

Partii chóralnych i solowych nie udało się spoić w dobrze zorganizowaną całość. Chór, poza tym że od czasu do czasu wtrąca kilka kwestii, stoi bezczynnie; jego nieustanna obecność na scenie staje się zbędnym i nieusprawiedliwionym balastem. Co gorsza, zabrakło też konsekwencji. Jeśli na początku spektaklu aktorzy dbają o to, by nieustannie podkreślać metateatralny charakter inscenizacji, w drugiej połowie zupełnie o tym zapominają. Robi to jedynie Piotr Łukaszczyk (Kirkor), który gra speszony, co chwila zerkając na grupę -jakby sprawdzał, czy dobrze mu idzie. Pozostali aktorzy nie puszczają oka do widza, co więcej, dodatkowo zacierają ślady, nie mogąc powstrzymać się od nadania swoim kreacjom tu i ówdzie psychologicznego szlifu. A ten pasuje tutaj jak kwiatek do kożucha. Konsekwencje są katastrofalne. Przedstawienie jest ledwie naszkicowane, aktorzy grają niedbale, gesty są przesadne, słowa wypowiadane z emfazą. Widz, któremu nie dość wyraźnie przypomni się o tym, że ma do czynienia z kostiumem teatru amatorskiego, łatwo może pomyśleć, że kostiumu nie ma, jest - amatorka.

Meissner sama na siebie zastawiła pułapkę. Może lepiej byłoby wystawić ten spektakl w prawdziwej świetlicy, z mieszanym profesjonalno-amatorskim zespołem. Spektakl zyskałby na wyrazistości, aktorzy-amatorzy nie musieliby grać amatorów, napięcie zbudowałoby się samo. A niektóre inscenizacyjne wpadki można by łatwiej usprawiedliwić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji