Artykuły

"Play Strindberg" - gra Gajos!

Na scenie Edgar i Alicja. On - oficer w służbie czynnej, w kółko powtarzający: - Pułkownik mnie ceni. Ona - była i chyba niespełniona aktorka. Prowadzą dialog, który jednak trudno nazwać rozmową; jest to raczej słowna przepychanka albo też bokserskie punktowanie: -Drzwi są otwarte. - To je zamknij. (...)- Mamy burgunda? - Naszej 25--letniej gehenny nie musimy czcić. (...)

- Czasami było nam przyjemnie. - Nawet szczęśliwe małżeństwo jest pechem.

- W ogóle małżeństwo to pech.

Tych kilka wyrwanych kwestii wystarczy, by zorientować się, jak niesłychanie skondensowany jest tekst sztuki, jak uzasadnione - umieszczenie jej bohaterów na ringu, jak silna jest łącząca ich nienawiść, która okazuje się trwalsza od miłości, jak ważne było zaangażowanie najlepszych aktorów, by komedia nie przemieniła się ani w tragedię, ani w farsę. Tak więc nic dodać, nic ująć - wybór "Play Strindberg" Friedricha Durrenmatta na przedstawienie jubileuszowe z okazji 25-lecia założenia Teatru Na Woli oraz na inaugurację "Sezonu Łomnickiego" był doskonałym pociągnięciem. Z jednej strony artystycznym - do realizacji dyrektor Bogdan Augustyniak zaprosił obsadę najlepszą z najlepszych: Janusza Gajosa, Joannę Szczepkowską i Marka Barbasiewicza, a reżyserię, scenografię i opracowanie muzyczne również powierzył samym znakomitościom: Andrzejowi Łapickiemu, Marcinowi Stajewskiemu oraz Krzesimirowi Dębskiemu. Efekt pracy takiego zespołu był z góry "skazany na sukces". Z drugiej strony marketingowym - stopniowe nagłaśnianie wydarzenia w pewnym momencie uzyskało elektryzującą siłę, gdy po Warszawie gruchnęła (nieistotne, czy prawdziwa) wieść, że Gajos zechce się zmierzyć z legendarną kreacją Łomnickiego. 30 lat temu w Teatrze Współczesnym Tadeusz Łomnicki w roli Edgara wręcz hipnotyzował publiczność. - Zademonstrował on wtedy niezapomnianą sztuczkę; kiedy Edgar dostaje ataku apoplektycznego, wstrzymywał oddech i czerwieniał, a potem fioletowiał. W końcu wypuszczał powietrze i robił się biały jak papier. Sztuczka ta kosztowała go podwyższenie ciśnienia i kurację. Ale efekt był - wspomina Andrzej Łapicki, który w tamtym przedstawieniu, reżyserowanym przez Andrzeja Wajdę, grał rolę Kurta. Od tego momentu kasa teatru przeżywała bezustanne oblężenie, a na przedstawieniach przedpremierowych i obu premierach frekwencja była prawie stuprocentowa. "Play Strindberg" na deskach Teatru Na Woli jest prawdziwym hitem. Wszystkie elementy skomplikowanej struktury, jaką jest spektakl teatralny, zostały do siebie idealnie dopasowane. Przede wszystkim sam tekst Durrenmatta - zwarty, gęsty, z ostro zarysowanymi postaciami, z komediowo ujętym tematem - okazał się zaskakująco współczesny. Satyra na mieszczaństwo, ludzką głupotę, złośliwość i nieumiejętność współżycia, łatwość, z jaką ludzie sami siebie wtłaczają w schematy męża despoty, żony złośnicy i tego trzeciego, oraz upór, z jakim trwają w tych nawet dla siebie niewygodnych rolach, w ponad 40 lat po napisaniu sztuki i w następnym stuleciu nadal okazują się aktualne. Durrenmatt szydzi ze swoich bohaterów, ich niemoralności, intelektualnej płytkości i wewnętrznej pustki. Pokazując zapaść kultury mieszczańskiej w tak katastroficznej formie, zdaje się sugerować, że z takiej degrengolady nie ma już żadnego wyjścia. Mimo to prowokuje do poszukiwania rozwiązań. I Andrzej Łapicki znakomicie to wykorzystuje. Z krytycyzmu autora, skłonności do parodii i groteski bierze przede wszystkim dystans. I dodaje do tego łagodną ironię. W efekcie bohaterowie przestają być potworami, a zaczynają być po prostu przegranymi ludźmi, którzy w swojej egzystencjalnej szamotaninie nie zasługują na potępienie, a raczej na współczucie. I -co najważniejsze - pobudzają do refleksji. Łapickiemu jako reżyserowi udało się coś jeszcze. Z teatru wychodzimy przekonani do małżeństwa(l), które wprawdzie nie jest najwygodniejszą formą męsko-damskich stosunków, ale też lepszej jak na razie nie wymyślono. Zamysł reżysera znakomicie odczytują aktorzy - są na tyle straszni, na ile strasznymi mieszczanami stworzył ich autor, ale też po ludzku budzący współczucie. Wszyscy troje - Gajos, Szczepkowska i Barbasiewicz -grają jak urzeczeni, jak nawiedzeni, na najwyższym poziomie, potwierdzając opinię, że dramaty Durrenmatta: ...twórczo prowokują, są wyzwaniem dla artystów. Wymagają bogatego warsztatu, kunsztu gry przekraczającego granice estetyki realistycznej (cyt. z programu do tego przedstawienia).

A Janusz Gajos jest po prostu rewelacyjny. Przede wszystkim nie udaje Łomnickiego. Nie czerwienieje, nie sinieje i nie blednie. Nie nadyma się i nie gra całym ciałem. A mimo to jest Edgarem z krwi i kości. Tępym żołdakiem, który nawet podnosząc się z fotela staje na baczność i strzela obcasami, a po jakimś czasie, sparaliżowany po ataku apopleksji, gdy już nie mówi, tylko bełkocze, nadal powtarza, że pułkownik go ceni. Tyranem, który do znudzenia każe sobie grać "Wejście bojarów", bo tylko to umie tańczyć. Złośliwcem, który nie pominie żadnej okazji, żeby powiedzieć, co sądzi o zaprzeszłej karierze aktorskiej swojej żony. Małym kombinatorem, który usiłuje przechytrzyć "tego trzeciego", będącego zwyczajnym oszustem i szubrawcem. Jest najprawdziwiej durrenmattowskim Edgarem, choć wcale nie potworem, bo przydaje mu cech zwyczajnego, niezbyt mądrego, zagubionego człowieka, w gruncie rzeczy nie godzącego się na własną egzystencję. Jest fenomenalnym Edgarem w porywającej, własnej, indywidualnej interpretacji. Wydawałoby się, że w tej sytuacji werbalizowanie zaproszenia do teatru nie ma już sensu - wszystko zostało powiedziane wcześniej. Mimo to nie mogę się powstrzymać przed zaproszeniem szczególnym. To przedstawienie powinny obejrzeć wszystkie pary z małżeńskim stażem powyżej 15 lat. Obowiązkowo!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji