"Lalka" na budowie
"Lalka" wg Bolesława Prusa w reż. Wojciecha Klemma w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.
Bohaterowie "Lalki" Wojciecha Klemma egzystują w brzydkim, rozbebeszonym i skazanym na wieczne niedokończenie miejscu, ale już tej prowizorki nie zauważają, nawet się w niej jakoś urządzili. Tak jak w znanym powiedzeniu z niecenzuralnym słowem.
Nieukończony blok, a raczej ledwo rozpoczęty. Betonowe klatki połączone prowizorycznymi schodami, ta główna pusta, te u góry jakoś urządzone, choć nieprzesadnie. Z lewej strony pianino, na którym sporo się będzie grać. Nieco blichtru dodają tej surowej scenie ozdobne loże i rama sceniczna, niedbale przesłonięte przezroczystą folią.
To mocny znak, plastyczny komentarz, metafora nawet, ale - jak to z takimi znakami bywa - szybko wytraca impet, stając się po prostu użyteczną i efektowną scenografią, w której dzięki kilku planom można zręcznie rozegrać obszerną opowieść. Klemm stara się zachować wielowątkowość powieści Prusa, a także wielość narracji. Nie skupia się na Wokulskim - równie ważni są Rzecki, Ochocki, panna Izabela, pani Wąsowska, książę (połączony z ojcem Izabeli), państwo Krzeszowscy, pani Stawska (połączona z Marianną), ciotka Hortensja (połączona z matką Stawskiej), Starski, Węgiełek, Szlangbaum i Szuman.
Społeczeństwo ogólnie nasze
Obraz społeczeństwa nakreślony w spektaklu jest nieprzyjemny i pesymistyczny - ludzie są pretensjonalni, niespełnieni, nieszczęśliwi, nie za mądrzy, zaściankowi. W różnym natężeniu i proporcjach.
Jakie to społeczeństwo? Ani to z czasów Prusa, ani współczesne; chodziło chyba o społeczeństwo ogólnie nasze: takie, w którym można się przejrzeć, ale nie zagłębiając się w szczegóły. Dzisiaj nikt przecież nie marzy już o machinach latających, nie zakłada spółki do handlu z cesarstwem, a kobiety mają inne możliwości niż wyjść bogato za mąż.
Za to znajomo brzmią patriotyczne frazesy o "nieszczęśliwym kraju", mające przykrywać całkiem konkretne nadzieje na wzbogacenie się, albo wyrzekania na Żydów, którzy opanowali handel i zajmują miejsce prawdziwym Polakom. Tyle że u Prusa byli to realni Żydzi, a współcześnie - Żydzi fantazmatyczni.
Najbardziej wyraziste są w tym spektaklu postaci kobiet i Żydów właśnie. Kobiety starają się wyjść na swoje w nieprzyjaznej rzeczywistości, w której wystawia się je na sprzedaż (albo same się muszą na sprzedaż wystawić). Szlangbaum i Szuman mają tu funkcję ironicznych komentatorów świata, który traktuje ich z pogardą albo dystansem.
Pojedynki na miny, kroki, podskoki
Cała ta społeczna menażeria kłębi się na kilkupoziomowej scenie w sposób dość monotonny. Tak jakby Klemm z różnorodnych narracji Prusa wybrał jedną - zgryźliwą, bliską groteski satyrę. I trzymał się jej z uporem godnym lepszej sprawy. Chwilami odnosi się wrażenie, że oglądamy pojedynki na miny, kroki, podskoki i zamaszyste gesty. Starski właśnie wrócił z Chin? Załóżmy mu chiński kapelusz i każmy wyprawiać akrobacje.
Mamy wyścigi? Niech damy grzebią nóżkami jak konie i prychają. Jedziemy do Paryża? Niech w czerwonym świetle wije się facet w cekinowej sukni (zepsuty ten Zachód, panie dzieju). Panna Izabela jest lalką wystawioną na męskie spojrzenia? Niech i widzowie tak na nią spojrzą, bo przez dobre dziesięć minut Izabela się tanecznie kołysze, ubrana w prześwitującą suknię.
Aż chciałoby się, żeby choć na chwilę reżyser zatrzymał ten pochód postaci wpadających na scenę, biegających po schodach, prezentujących się i pozujących, szamoczących się ze sobą bądź innymi, podtańcowujących, szybko wygłaszających tonem zdystansowanym bądź ekspresyjnym dialogi, monologi i fragmenty narracji. Żeby przełamał formę, pozwolił się komuś albo czemuś przyjrzeć. Ale nie, przez cztery godziny jest tak samo. Wychodzi się ze spektaklu jedynie z mętnym poczuciem, że na tej naszej budowie nie jest najlepiej.