Artykuły

Ale to on umiera, a nie ty

"Magnolia" w reż. Krzysztofa Skoniecznego we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Wszystkich.

"Magnolia" ma szansę nie schodzić z afisza przez wiele lat. Została dobrze zagrana, okazała się niezwykle atrakcyjna wizualnie i akustycznie, a przy tym poruszyła ważne życiowe tematy: miłości, zdrady, poczucia winy, trudności w wybaczaniu.

W pierwszej scenie zobaczyliśmy wychodzące po kolei ponadludzkich rozmiarów żaby. Kumkały, skakały po scenie i poza nią, wchodziły ze sobą w interakcje, reagowały na zjawiska przyrody, a nawet na wielką czerwoną kartkę. Pojawianie się papierowego słońca, chmury, piorunu, deszczu, tęczy i roślin budziło wesołość na widowni, odpowiednie zaś reakcje wśród wielkich płazów. Gdy z nieba spadły trójwymiarowe owoce, spożywały je, gdy zaś spuszczona została gigantyczna czerwona kartka, zmartwiły się. Zastanawiałem się, jak sobie aktorzy poradzą bez słów, bez ludzkiej intonacji, bez wyrazów twarzy, a jedynie w groteskowych kostiumach i dzięki nadzwyczajnej fizycznej sprawności. Jednak nie doceniłem potęgi metamorfozy. Rozebrali się, by dalej ulegać przekształceniom. Niektórzy z czasem częściowo wrócili do swej żabiej postaci. Jeśli metaforycznie to odczytywać, wewnętrzne niedoskonałości objawiły się w nawrocie zewnętrznej brzydoty.

Całe przedstawienie uznać można jednak za piękne. Wymyślna, skomplikowana scenografia umożliwiła wprowadzanie konfiguracji aktorskich i snucie wątków bez przesuwania poszczególnych jej elementów. Jama na pierwszym planie pozwalała na migracje, zniknięcia i wyrzucenia postaci. Instrumenty muzyczne pozwoliły ujawnić się muzycznym talentom aktorów, duży podest eksponował interakcje między ojcem i córką, dziewczyną i kochankiem, zakłócającą porządek i aspirantem (nie chodzi tu o stopień policjanta, lecz o jego zamiary wobec zakłócającej; świetnie w tej roli wypadł Piotr Łukaszczyk). Mały podest pozwalał na wspinanie się i lubieżne zanęcanie coachingowych instruktaży przez Kota. Woda na scenie, a okresowo nawet prawdziwy deszcz przypominały o płazich początkach i destynacjach (coś jakby: "z żabu jesteś i w żab się obrócisz"). Śmiertelne łóżko stanowiło mementum śmierci, a przecież było też miejscem spóźnionego pojednania.

Kamerowanie na żywo, uzupełniane z rzadka o filmy z offu, zwielokrotniało obraz, który pojawiał się w zbliżeniach i z różnych perspektyw na wielkim ekranie i licznych monitorach. W dodatku postaci odbijały się na tworzących swego rodzaju lustra blaszanych czy foliowych powierzchniach z tyłu sceny. Wizualnie dawało to chwilami nawet efekt pewnego nadmiaru, który po przerwie nieco tylko ustąpił, bardziej nawet z uwagi na zmianę klimatu przedstawienia na nieco bardziej wyciszony i refleksyjny, niż za sprawą rezygnacji z technologicznych suplementów.

W warstwie fabularnej mieliśmy co najmniej dwie sekwencje: te opartą na rozliczeniu z życiem umierającego na raka Nestora Kroka i tę związaną z życiem prywatnym i zawodowym Szczepana Jaszczura. W tej pierwszej roli wystąpił odmieniony nie do poznania charakteryzacją, światłem i bezruchem, zazwyczaj obsadzany w rolach energicznych i demonicznych Maciej Tomaszewski (niejako zgodnie z tym naturalnym trybem ożył w jednej ze scen, zatańczył i zamelorecytował, by powrócić na łoże śmieci), w drugiej - znakomity w rolach pękniętych i niepięknych Wiesław Cichy. Nestor. Świetnie zagrane zostały wszystkie role kobiece, miło było zobaczyć Jerzego Senatora w roli eks-celebryty późno odkrywającego swoją seksualną tożsamość, dobrze wypadł grający zbuntowanego jedenastolatka Igor Mizgała. Od pozostałych wykonawców dostaliśmy również sporo solidnego aktorstwa, prawdziwie jednak zachwycić mógł wcielający się w mizoginicznego, seksistowskiego coacha Mateusz Łasowski. Jego Kot Kocur Kocurewicz wprawdzie Behemota z "Mistrza i Małgorzaty" kuzynem był bardzo odległym, jednak zarówno oddanie kocich ruchów, jak i dwoistej natury stojącego za zwierzęcą personą człowieka udało mu się znakomicie.

Zadanie aktorzy mieli trudne. Spektakl oscylował między brutalizmem podkreślanym dosadnym językiem i wtrętami nawiązującymi zapewne do anglojęzycznego oryginału Paula Thomasa Andersona, pastiszem czy wręcz parodią filmów (gesty aktorów przypominające slow motion), baśnią (scena z żabami), reportażem (wywiad z Kotem), surrealną makabreską (sceny z podziemi), a pewnie i innymi formami czy gatunkami. Te przeskoki łączyły się ze zmianami fabularnymi, choć zdarzały się i w obrębie scen. Wiele w tym było artystowskich popisów, które mogły się podobać lub nie, podobnie jak reżyserski (a zapewne i aktorski) humor. Nie zabrakło go w inscenizacjach, których kulminacją było wyzionięcie ducha przez Nestora - z sykiem i erupcją pary. Nie zabrakło i w warstwie słownej, w której wyróżniał się teatralny autotematyzm. Jedna z wrocławskich aktorek tak rzekła do goszczącego na deskach WTW kolegi chwilowo grającego farmaceutę: "Kim ty w ogóle jesteś? Przychodzisz z innego teatru, coś tu sobie podgrywasz. A ja jestem cała szczera", sam reżyser zaś w innej scenie został wymieniony jako ostatni w ciągu nazwisk zaczynającym się od Wajdy, z sugestią ze strony aktorów, że przerósł jego i następców. Innym razem humor miał charakter słowny taki jak w dialogu: "- Mam mdłości. Zalęgły mi się w brzuchu żaby. - Kumam".

W dialogach między Klaudią i Januarym wprowadzony został także pokraczny język pseudourzędniczy, nie stroniący od szyku przestawnego i zaskakujących niezamierzonych niezręczności. Nawet to było zabawne, podobnie jak powtarzające się przesadne slapstickowe pantomimy niczym z gangsterskich filmów. Widać w tym było dużą świadomość formy, znajomość konwencji i nieskrępowaną zabawę nimi.

Eli "Magnolia" się nie podobała. Niemal nigdy nie różnimy się aż tak bardzo w swoich ocenach. Jej zdaniem niepotrzebnie mnożone były wątki, a mimo tego brakowało tempa, popisy wokalne były zbędne, podejmowane tematy zużyte, a całość mało odkrywcza. Aktorzy więc napracowali się na darmo, by wytworzyć rzecz za długą, nudną i banalną. Te niemal cztery godziny zdominowane były przez udrękę widoczną wręcz na jej twarzy. Dziwiłem się nieco, bo było to przecież całkiem niezłe przedstawienie. Jednak teatr znalazł w Eli nie lada krytyczkę. Nie dość że namiętna czytelniczka kryminałów, to jeszcze osoba zawodowo zajmująca się wysłuchiwaniem, analizowaniem i rozwiązywaniem spraw, o których w teatrze opowiada się oględnie i dyletancko, choć nie bez swady i polotu. Zdaniem Eli teatr się w ten sposób nieco kompromituje. Powinien się ogarnąć i zacząć drążyć, a nie powielać klisze.

A przecież to wymagania nierealistyczne i nadmierne. W końcu teatr nie jest od naprawiania świata, nie jest nawet, jak sądzę, od wyjaśniania zachowań czy podpowiadania, jak radzić sobie z patologią czy złem. Jest zaledwie, jak kombinuję myśląc o treści tych wszystkich gęstych artykułów z naukowych żurnali, próbą zasygnalizowania czy przypomnienia pewnych zjawisk, czasem nawet i nie nią, tylko zabawą formą, popisywaniem się pomysłami, sprawnością, sztuką. Dlaczego miałby zatem proponować cokolwiek, czego nie znałby z własnego doświadczenia lub o czym by skądinąd nie wiedział pięćdziesięcioparolatek? Może niech dla młodszych będzie źródłem wiedzy - choć oby tak ziluminowani nie zbłądzili - a dla starzejących się niech będzie tylko wysokiej klasy kuglarskim arcymistrzostwem, mistrzostwem, niech i klasą wojewódzką. Tyle jest gorszych przejawów tak zwanej twórczości artystycznej niż on, że naprawdę nie ma o co kruszyć kopii. A że cztery godziny to za długo dla widza w pewnym wieku? Niech robią półtoragodzinne esencje 50 plus. Wtedy pozostanie same najlepsze, a w każdym razie to, co reżyser za najlepsze uzna. Mistrz Krystian Lupa uda się na zasłużoną emeryturę.

Ale wróćmy do premiery. Uznając Eli zdanie odrębne, a nawet przyjmując pewne jej argumenty, sądzę, inaczej niż ona, że "Magnolia" ma szansę nie schodzić z afisza przez wiele lat. Według wspomnień moich z tego pierwszego wieczoru została dobrze zagrana, wizualnie i akustycznie była niezwykle atrakcyjna, a przy tym poruszyła ważne życiowe tematy: miłości, zdrady, poczucia winy, trudności w wybaczaniu. A żaby wielkie, kumkające, kryjące w sobie aktorów znanych i nieznanych pozostaną przeżyciem, jakie jedno jeno jedyne jest nam dane.

***

Jarosław Klebaniuk - Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji