Artykuły

Jakub Mróz: aktorstwo to ciągła wędrówka w nieznane

Ma 33 lata. Jest młody, zdolny i bardzo ambitny. Mieszkańcom Trójmiasta może być znany z głównej roli w spektaklu "Faraon" w Teatrze Wybrzeże, a także ze spektakli "Portret Damy" czy "Fahrenheit 451". Miłośnicy seriali mogą natomiast znać go jako księdza Tadeusza z "Barw szczęścia" albo Eryka Mazura z "Zakochanych po uszy". Z Jakubem rozmawiamy o trudach zawodu aktora, o łączeniu życia pomiędzy stolicą a Wybrzeżem i o tym, dlaczego Trójmiasto stało się jego domem.

Justyna Michalkiewicz-Waloszek: Zawód aktora wymaga ogromnych pokładów cierpliwości i determinacji. Jak sobie z tym radzisz?

Jakub Mróz: Determinacja to bardzo istotna cecha w każdej sferze życia - prywatnej i zawodowej. Myślę, że zawód aktora pod tym względem nie jest jakimś szczególnym. Ty jako dziennikarka też musisz się nią wykazać w czasach, w których każdy, kto potrafi założyć stronę www albo bloga staje się dziennikarzem, a portale powstają jak grzyby po deszczu. Mnie przez życie prowadzi pasja. Mam to szczęście, że jest nią zawód, który wykonuję. Kocham to, a jak kogoś kochasz, wybaczasz mu więcej i potrafisz więcej znieść.

Nawet gorący oddech konkurencji na plecach...

- Nie uznaję rywalizacji w sztuce. Jest wiele zdolnych osób, ale nie mogę zrezygnować tylko z powodu myśli, że mogę nie być tak samo dobry. Przestałbym wtedy być artystą, bo dokonywałbym kalkulacji i stawiał swoje ego w centrum. Nie o to chodzi w byciu artystą. Chodzi raczej o to, czy masz coś do powiedzenia. Postanowiłem wypowiadać się twórczo, grając na tak wspaniałym instrumencie, jakim jest człowiek.

Trójmiejscy aktorzy teatralni w popularnych serialach

- Myślisz, że istnieje magiczny klucz, według którego jednej osobie udaje się osiągnąć sukces w zawodzie, a innej nie?

- Myślę, że nie ma czegoś takiego. Znam wiele historii - każda jest inna, inne są punkty zwrotne. Czasem to bardzo świadoma, wieloletnia praca w tym kierunku, czasem kwestia różnych szczęśliwych albo nieszczęśliwych zbiegów okoliczności. Na pewno przygotowanie zawodowe bardzo pomaga, ale nie jest gwarantem sukcesu.

Kiedy poczułeś, że twoje starania zaczynają przynosić owoce i jesteś na odpowiedniej drodze?

- To trudne pytanie, bo ja wciąż mam wiele wątpliwości, czy jestem na dobrej drodze. Z założenia ciągle podważam sens uprawiania teatru, szczególnie od aktorskiej strony. Być w ciągłej aktywności intelektualnej, poszukiwać nowego, gubić się i odnajdywać - chyba na tym polega ta droga. Inaczej miałbym wrażenie, że zatrzymuję się w miejscu. Aktorstwo to proces i ciągła wędrówka w nieznane. A jeżeli idziesz w nieznane, to skąd możesz wiedzieć, czy jesteś na właściwej drodze?

Zawsze marzyłeś, aby zostać aktorem?

- Kiedyś chciałem być weterynarzem, ale myśli o teatrze pojawiły się dość wcześnie.

Pamiętasz swoje pierwsze aktorskie doświadczenia?

- Zaczęło się bardzo klasycznie, od szkolnych przedstawień. Później pojawiły się poważniejsze konkursy recytatorskie, a w liceum własny teatr założony przy zawodowym zespole. Tam pracowaliśmy nad wszystkim: pisaliśmy, reżyserowaliśmy, graliśmy, robiliśmy scenografię, nagrywaliśmy muzykę, a nawet plakatowaliśmy miasto. Traktowałem ten projekt jako jeden organizm, w którym odpowiedzialność za spektakl rozłożona jest na cały zespół. I tak mam do dziś.

Później przyszedł czas na dokonanie wyboru?

- Myślałem o reżyserii albo aktorstwie. Miałem wówczas 19 lat i czułem, że na studiowanie reżyserii brak mi doświadczenia życiowego. Doszedłem do wniosku, że aby w przyszłości opowiadać o świecie, najpierw muszę poznać siebie i znaleźć odpowiedź na pytanie - kim jestem. Dlatego wybrałem Wydział Aktorski PWSFTviT w Łodzi.

Niemal każdy, kto skończył łódzką filmówkę sypie anegdotami o tym, jak ciężko, twórczo, a niekiedy bardzo zabawnie bywało podczas nauki. Masz takie wspomnienia?

- No pewnie! Jedne cenzuralne, inne mniej (śmiech). Bardziej jednak niż anegdoty cenię ludzi, których tam spotkałem. Po pięciu latach pracy w teatrze wiem, jakie miałem do nich szczęście. Nie zawsze jednak było różowo. Zdarzyło mi się nawet trzasnąć drzwiami na próbie generalnej egzaminu z piosenki. Na egzamin nie poszedłem, bo nie chciałem zgodzić się na koncepcję pani profesor. Niedawno rozmawiałem z prof. Barbarą Dziekan, która uczyła mnie piosenki aktorskiej i przeprosiłem ją za to, że byłem takim niepokornym studentem. Pani profesor się uśmiechnęła i powiedziała - "niepokornych lubię najbardziej". Taki mieliśmy klimat (śmiech).

Dzisiaj, poza teatrem, pracujesz na planie seriali telewizyjnych. Możemy ciebie oglądać m.in. w "Barwach szczęścia" w roli ks. Tadeusza Nawrota oraz w "Zakochanych po uszy". Co jest ci bliższe na ten moment, teatr czy telewizja?

- Pierwszą miłością jest teatr, który ma specjalne miejsce w moim sercu. Podczas studiów mój opiekun roku - Janusz Gajos - pokazał mi, że można wspaniale grać na scenie i przed kamerą. Byłem zafascynowany, jak świadomie zmienia środki, jest genialny na ekranie, nie tracąc autentyczności i siły wyrazu na scenie. Dzisiaj powiedziałbym, że praca przed kamerą wzbogaca warsztat, pokazuje inne możliwości i zachęca do dalszych poszukiwań aktorskich.

Jest jeszcze dubbing, któremu poświęcasz dużo uwagi.

- To kolejna odsłona mojego zawodu, wymagająca jeszcze innych umiejętności. Dubbing daje mi dużo radości, bo nie ogranicza mnie fizjonomia. Raz mogę być staruszkiem, raz "zombiakiem", a raz całą gromadką dzieci (śmiech).

Pochodzisz z Rzeszowa. Jak to się stało, że swoją stację odnalazłeś w Trójmieście?

- Być może przez to, że pochodzę z południowej Polski, wyjazdy nad Bałtyk były wielką atrakcją i zawsze myślałem, że świetnie byłoby mieszkać blisko morza. Jakaś metafizyka w tym jest - w zły dzień idziesz na spacer, słyszysz szum fal, widzisz ogrom natury i twoje problemy stają się mniejsze. Po studiach aktorskich oczywiście nie myślałem takimi kategoriami, szukałem miejsca, w którym moja podróż po teatralnym świecie może być ciekawa - no i takie miejsce się znalazło. W Teatrze Wybrzeże.

Jak godzisz pracę w telewizji z etatem w Teatrze Wybrzeże?

- Nie jest to proste, ale jest możliwe. Role to dla aktora takie aktorskie dzieci, a z miłości do dziecka czasem śpi się krótko. Śpię więc krótko i dużo podróżuję. Zdarza mi się być w Gdańsku, Warszawie i Krakowie jednego dnia. Czasami jestem bardzo zmęczony i nachodzą mnie wątpliwości, ale scena i widzowie, jeżeli się ich kocha i otwiera przed nimi serce, zwracają tę energię i napędzają do dalszej pracy.

Która z ról w Teatrze Wybrzeże stanowiła dla ciebie największe wyzwanie? Czy była to rola Ramzesa XIII w "Faraonie" B. Prusa?

- Ramzes XIII to była rzeczywiście trudna rola, ale największym wyzwaniem aktorskim była chyba jednak nie główna rola, ale bardzo wymagająca - Krzyżaka/Pątnika w "Śmierci białej pończochy" Mariana Pankowskiego. W trakcie prób koncepcyjnych pojawił się pomysł, żeby Krzyżak chodził na baletowych pointach. Musiałem się tego nauczyć. Dużą trudnością był też tekst Pankowskiego. Niezwykle inteligentny, z jednej strony sformalizowany, a z drugiej - żywy i potoczysty. Język mojej postaci kształtował się długo. Zdradzę nawet, że do tej właściwej formy doszliśmy na chwilę przed premierą.

Jakubie, a jakie jest twoje motto życiowe?

- Może to nie motto, ale staram się zawsze być sobą. Wiem, że to zabawna puenta, podsumowująca rozmowę o aktorstwie, ale to prawda. Staram się nie naginać swojego kręgosłupa wartości, nie robić czegoś wbrew sobie, zarówno w relacjach życiowych, jak i zawodowych. Nie jest to najprostsze, jak pewnie wiesz, ale to inwestycja, która się finalnie bardzo opłaca, chociaż na początku wydaje się, że tracisz, ale w szerszej perspektywie zawsze zyskujesz. Chociażby szacunek do samego siebie. A o to coraz ciężej. Zwłaszcza w aktorstwie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji