Artykuły

Krzysztof Szuster: Aktorzy z pasją

- Byłem także: inspicjentem, suflerem, scenografem, adeptem, reżyserem dubbingu, dyrektorem teatru, producentem. A poza sztuką: ścinałem i sprzedawałem jemiołę, kopałem rowy melioracyjne w Belgii, handlowałem samochodami. Lubię pracować, kiedy widzę, że to, co robię, ma sens - mówi Krzysztof Szuster.

Do marzeń nie trzeba mieć żadnych predyspozycji Krzysztof Szuster dla STOLICY o jeździectwie, Adamie Hanuszkiewiczu i teatralnych pasjach w rozmowie z Rafałem Dajborem.

Rafał Dajbor: Pasja jeździecka towarzyszy wielu aktorom, znani są z niej chociażby Daniel Olbrychski czy Marek Siudym. Jednak Pan uczynił z niej właściwie swój sposób na życie. Jak to się stało?

Krzysztof Szuster: Moja rodzina, tak ze strony mamy, jak i taty, związana była z końmi od pokoleń. Konie były obecne w moim życiu od dzieciństwa. Od siódmego roku życia jeździłem konno. Także powoziłem (śmiech)!

Jak to?

- Po pierwszej klasie szkoły podstawowej wysłano mnie na wakacje do Kowar. Mieszkaliśmy w przepięknym poniemieckim pałacu, a tuż za płotem był PGR nastawiony na produkcje mleka. Do wywożenia obornika zaprzęgano tam trzydziestoletniego ślepego kucyka, pamiętającego jeszcze czasy hitlerowskie. Wykradałem się z terenu kolonijnego i po "zaprzyjaźnieniu się" z oborowym to ja wywoziłem obornik na specjalnych drewnianych saniach ciągniętych przez poczciwego kuca, podczas kiedy oborowy wylegiwał się na świeżej słomie. W stronę pryzmy obornikowej szedłem obok sań, ale w drodze powrotnej wsiadałem na nie i, stojąc, powoziłem w kierunku obory, zataczając niezliczoną ilość kółek i zakrętasów. Po powrocie z wakacji jako świeżo upieczony wozak dalej dawałem upust mojej pasji. Wtedy w Warszawie transport węgla, płodów rolnych, a nawet budowlany oparty był na koniach. Pod naszą kamienicę na Saskiej Kępie podjeżdżała często platforma węglarza (taka jak ta uwieczniona w filmie "Miś" Stanisława Barei). Wybiegałem wtedy z mieszkania i po jej rozładowaniu - już jako "ekspert" od powożenia - dostawałem lejce i mogłem podjechać jakieś 300 m do rogu Waszyngtona i Międzynarodowej. Potem dziadek Juliusz Kłoczowski (uznany, wspaniały hodowca koni) wysłał mnie do swojego ucznia, zarządzającego wtedy Zakładem Treningowym Koni w Boninie pod Łobzem, na całe wakacje. Pan Jan był nie tylko hodowcą, ale i świetnym jeźdźcem, prawdziwym przedwojennym ułanem. Jego pasją była dżygitówka. To u niego nauczyłem się kontrolowanych upadków z konia, woltyżerki, przemieszczenia się pod brzuchem konia w galopie i wielu innych sztuczek, które potem wykorzystywałem w dorosłym życiu. Po wakacjach rozpocząłem treningi w sekcji skokowej Wojskowego Klubu Legia. Niestety, treningi przesłoniły mi całe życie i za kiepskie wyniki w szkole zostałem "spieszony do czasu ich poprawy". Ale i na to znalazłem sposób - rozpocząłem po kryjomu treningi w stajni na warszawskich wyścigach pod czujnym okiem legendy polskich trenerów wyścigowych Leona Chatizowa. Uczęszczałem już do ósmej klasy Prywatnego Liceum Pax, słynnego "Augustyna" na Mokotowie. Z domu na Saskiej Kępie wyjeżdżałem na rowerze, bez względu na porę roku, o godzinie czwartej, by o piątej być w stajni. Następnie galopy do wpół do ósmej i pędem do szkoły. Niestety, zdarzało się dość często, że nie potrafiłem się oprzeć pokusie i, okłamując trenera, że idę dopiero na trzecią lekcję, odbywałem po sześć jazd na kolejnych koniach. Oj, było cudnie i kolorowo! Niestety, tuż przed maturą wyrosłem na tęgiego chłopa, przybrałem także na wadze. Podziękowano mi. I tak zakończyła się moja edukacja na przyszłego dżokeja. Po maturze skierowałem swe pierwsze kroki do szkoły cyrkowej w Julinku pod Warszawą, zdawałem także na wydział aktorski do PWST - z kiepskim skutkiem, aby w końcu wylądować na zootechnice na SGGW.

Jakie predyspozycje trzeba mieć, by marzyć o jeżdżeniu konno?

- Do marzeń nie trzeba mieć żadnych predyspozycji! A serio - jeździć konno może każdy. Ważne, aby trafić na profesjonalnego instruktora, który przede wszystkim zadba o bezpieczeństwo! Nie należy się zrażać po pierwszej lekcji czy po jej skutkach - bolących udach, mięśniach czy nawet siniakach po pierwszym upadku. Zapewniam, że potem będzie już sama przyjemność. Jazda konna wymaga jednak zdecydowanej systematyczności. Nie będzie nigdy dobrze jeździł ktoś, kto siada na konia raz na miesiąc.

Wielu nieznających się na rzeczy ludzi uważa, że jeździectwo czy powożenie to "męczenie zwierząt".

- Jak zwykle w Polsce nawet kompletny dyletant może wypowiadać swoją opinię niepopartą żadną wiedzą. Koń od wieków służył człowiekowi w przeróżny sposób. To zwierzę, które lubi pracę. Stojąc w stajni i nie robiąc nic, staje się osowiałe, zapada na choroby i jest głęboko nieszczęśliwe. Konie przez naszych przodków zawsze dobierane były do dalszej hodowli na podstawie swojej dzielności w pracy. Przez wieki te zwierzęta towarzyszyły człowiekowi podczas długich wypraw, wojen, polowań. W czasie pokoju były siłą pociągową i transportową. Bywały i pożywieniem... Od początków XX w. koń z wolna tracił swoją rolę i pozycję w życiu człowieka. Ale natychmiast jego wspaniałe walory zaczęto utrwalać poprzez rozliczne sporty konne: skoki, ujeżdżanie, powożenie, rajdy, wyścigi. Warto sięgnąć do historii, a swoją wiedzę czerpać od ludzi, którzy hodowlą, jeździectwem czy powożeniem zajmują się profesjonalnie.

W powożeniu także ma Pan znaczące osiągnięcia.

- To miłe, że pan o tym wspomina. Polscy powożący zawsze byli w czołówce Europy. Moi wspaniali poprzednicy: Adamczak, Andrzejewski, Czermiński, Musiał, Kubisiak, Rozczynialski - to były sławy! A dziś mamy mistrza świata - Bartłomieja Kwiatka i jego równie wspaniałą siostrę Weronikę. I kto o tym wie?! Ach, gdyby nasi piłkarze mieli takie osiągnięcia jak powożący! Natomiast moje osiągnięcia związane są raczej z filozofią dotyczącą powożenia. Jest to powożenie tradycyjne. Ludzie zajmujący się tą formą wykorzystania koni kochają starą tradycję i uregulowania, według których rozwijało się dzisiejsze powożenie sportowe. My nie gnamy koni galopem, jeździmy wyłącznie kłusem. Podczas zawodów pokonujemy przeszkody trudne technicznie, ale takie, które konie mogą bądź mogły napotkać w czasie ich normalnej pracy w mieście czy na wsi. Używamy zabytkowych powozów i rzędów końskich, ubieramy się w stroje pasujące do zaprzęgów. Jesteśmy grupą hobbystów przywołujących dawne dobre obyczaje związane z powożeniem i prawidłowym wykorzystaniem koni. W 2012 r. w Cuts pod Paryżem, powożąc piątką koni, zdobyłem wraz z całą polską ekipą wicemistrzostwo Europy w zaprzęgach wielokonnych. Z tym że moi konkurenci używali czterech koni, a ja jako jedyny powoziłem trudną piątką. Do tego sukcesu przyczynił się także wysoko oceniony powóz - oryginalny brek, wyprodukowany w 1901 r., używany niegdyś przez księcia Romana Sanguszkę. W tym samym roku w Celle w Niemczech zdobyłem tą samą piątką drugie miejsce, przegrywając tylko z byłym mistrzem świata w powożeniu czwórkami. Niestety, od dwóch lat nie wolno mi już zasiadać na koźle.

Zdrowie?

- Tak, przeszłość. Uprawianie zawodu kaskadera dało po latach znać o sobie. Ale dziś cieszę się, że dwójka moich uczniów zdobywa czołowe miejsca w międzynarodowych konkursach tradycyjnego powożenia w Europie. A są to Justyna Przyborowska (tegoroczna wicemistrzyni Europy - powoziła trójką koni) i Rafał Andrzejewski-Szuster. Pochwalę się. Wszystkie sukcesy - tak oni, jak i ja - odnosimy końmi własnej hodowli, urodzonymi w naszej stadninie w Budziskach pod Warszawą.

Jest Pan nie tylko hodowcą, ale i właścicielem muzeum powozów i sikawek konnych.

- Jak się kocha konie, to kocha się i sprzęty z nimi związane. Mam 64 zabytkowe powozy, 8 sań, 14 sikawek konnych - najstarsza z 1812 r. - stuletnią strażacką drabinę konną i niezliczoną ilość sprzętów: baty, lampy powozowe, rzędy końskie, ubiory, kapelusze, kufry i zegary podróżne oraz wszystko, co było i jest potrzebne koniom. Różnica pomiędzy tradycyjnym muzeum a moim polega na tym, że ja przywracam wszystkim sprzętom dawny ich blask, w każdej chwili mogę zaprząc do nich konie i używać.

Wspomniał Pan o pracy kaskaderskiej. W Pańskim życiu były także konie... mechaniczne. To, że aktorzy w słynnej "Balladynie" Adama Hanuszkiewicza tak dobrze posługiwali się motocyklami marki Honda (spektakl przeszedł nawet do potocznego języka jako "Balladyna na Hondach"), to w znacznym stopniu Pana dzieło.

- Jak to miło, że ktoś jeszcze o tym wspaniałym spektaklu pamięta! Adam Hanuszkiewicz sprowadził w 1973 r. motocykle marki Honda. Dwa mniejsze do ról Skierki i Chochlika oraz jeden dla Balladyny i Grabca. Niestety, aktorów grających te role administracja teatru wysłała na przyspieszony kurs jazdy na motocyklu rodzimej marki WFM... Kiedy Hondy zjawiły się tydzień przed premierą w teatrze, Mietek Hryniewicz, Wiktor Zborowski i Bożena Dykiel absolutnie nie byli w stanie na nich jeździć! Wojciech Siemion od razu stanowczo odmówił Hanuszkiewiczowi jazdy. Pracowałem w Teatrze Narodowym i uczestniczyłem w próbach jako statysta i adept. Adam Hanuszkiewicz wiedział, że jestem kaskaderem ze specjalnością: konie, motocykle i skoki do wody. Widząc przygnębienie Hanuszkiewicza, podszedłem do Mistrza i zaproponowałem, że przygotuję aktorów w błyskawicznym tempie do premiery. Mistrz się zgodził. Udało mi się z Mietkiem i Wiktorem, ale Bożena Dykiel nie była zbyt utalentowaną motocyklistką... Na dzień przed trzecią próbą generalną zaproponowałem - Balladynę zagram ja! Adam popatrzył na mnie jak na idiotę. Nie czekając, szybko przedstawiłem mu moją koncepcję: że uszyją mi identyczny kostium, założę blond perukę, kask na głowę... I tu Adam zrozpaczony wykrzyczał: "ale ty masz brodę i nie masz cycków!". Twarz zasłoniłem więc białą chustką, jak robili niegdyś żużlowcy, do kostiumu Balladyny doszyto atrapę biustu i... 375 razy przez kilka sezonów "grałem" Balladynę, szalejąc na Hondzie. Po moim mrożącym krew w żyłach pokazie rozbłyskało światło oślepiające na chwilkę widzów. W tym czasie wjeżdżałem w kulisę i tam wsadzałem na motocykl Bożenę, która potem wolniutko wjeżdżała na scenę. Kiedy zdejmowała chustkę i kask, zawsze zrywały się brawa. Spektakl grano po dwa razy dziennie, zawsze kompletami.

A jak wspomina Pan samego Hanuszkiewicza? "Umarł Hanuszkiewicz, nudno będzie w teatrze" - głosi napis na jego grobie. Rzeczywiście był tak barwną postacią?

- Byłem u niego w teatrze od 1968 r. Statystowałem jeszcze w Powszechnym. Wszystko, co osiągnąłem w teatrze, zawdzięczam jemu. Co roku od matury zdawałem na wydział aktorski. Nie dostawałem się. Studiując zootechnikę, pracowałem w Narodowym jako statysta, maszynista sceny, kaskader, treser psów i adept. W teatrze spędziłem całe osiem sezonów. Nie opuszczałem żadnej próby. Kochałem obserwować, jak Mistrz Adam pracuje, jak mówi, jak się porusza, wreszcie - jak zarządza teatrem. Wszystko to wykorzystałem później w mojej pracy już jako reżyser i dyrektor teatru. To był wielki, romantyczny, ale i nowoczesny artysta, na którego spektakle publiczność waliła drzwiami i oknami. Dosłownie! Nawet na bardzo trudne dla młodzieży sztuki - jak choćby genialna inscenizacja "Nie-Boskiej Komedii". Hanuszkiewicz łączył stary dobry aktorski teatr z nowoczesnymi pomysłami. Pamiętam, jak bolały mnie niesprawiedliwe, napastliwe recenzje jego przedstawień. Dziś o jego spektaklach krążą legendy, a o tamtych krytykach na szczęście nikt nie pamięta. Był bez wątpienia barwną postacią, kochającą teatr i sztukę, którą tworzył. Wykreował wielu wspaniałych aktorów. Szkoda, że dziś niektórzy z nich zapomnieli, co mu zawdzięczają. W teatrze Hanuszkiewicza zaprzyjaźniłem się z panią Zofią Kucówną, która bardzo kochała moje psy. Nasza przyjaźń trwa do dziś. Od wielu lat mam zaszczyt mówienia do niej "Zosiu".

Powiedział Pan, że był Pan także treserem.

- Tak jest. W życiu zawsze towarzyszyły mi psy i konie. W Narodowym i Powszechnym ktoś wymyślił takie zdanie: jak idą psy, to zaraz pojawi się Szuster.

I odwrotnie: jak pokazał się Szuster, zaraz przybiegną psy. Zofia Kucówna je uwielbiała. Z tego też powodu portierzy teatralni mieli przykaż, aby wpuszczać mnie do pracy razem z trzema psami, które wtedy miałem. Wszyscy lubili sztuczki, którymi chętnie się popisywałem. Trwały właśnie próby do "Miesiąca na wsi". Cudowna scenografia - prawdziwa trawa, jabłonka, mały prawdziwy staw, prześliczne wiejskie kostiumy rosyjskiej arystokracji, wszystko zaprojektowane przez Xymenę Zaniewską. Niestety, po teatralnych korytarzach krążyły opinie, że próby idą kiepsko... Na kilka dni przed premierą wychodzę po "Balladynie" z teatru. Razem ze mną wychodzi Marcin Sławiński (dziś uznany reżyser). Psy, po siedzeniu w garderobie przez trzy godziny, wybiegają na trawnik przed teatrem i baraszkują szczęśliwe. Na ich igraszki wychodzą Adam Hanuszkiewicz i Zosia Kucówna. Marcin zwraca się z uśmiechem do Mistrza: "jak by te psy świetnie wyglądały na trawie w Teatrze Małym!". Chwila ciszy. I nagle Adam pyta mnie dość nerwowo: "A czy one siedziałyby grzecznie na scenie?". Odpowiadam, że bez problemu. "A za Zosią by poszły?" - pyta dalej. Proszę stojącą Zofię Kucównę, aby przeszła kilka kroków, wydając psom komendę "noga". Psy idealnie wykonują wszystkie polecenia pani Zofii. Hanuszkiewicz do mnie: "Jutro o 10 na próbie! Z psami!". I tak psy "uratowały" spektakl. Graliśmy, a raczej moje dwie suczki Bajka i Sara (pointery) zagrały kilkaset razy. Spektakl okazał się wielkim hitem. A ja za "psie" gaże kupiłem sobie pierwszy nowy samochód - to był rok 1974! Od tego czasu byłem często angażowany do filmów i sztuk telewizyjnych jako treser.

W 1983 r. zagrał Pan jedną z ważniejszych ról w serialu Sylwestra Szyszki "Pan na Żuławach" i... na tym właściwie zamyka się Pana aktorska kariera, przynajmniej filmowa. Już wkrótce jednak otworzyła się reżyserska, w teatrze. Uznał Pan, że woli sam reżyserować, niż być reżyserowanym?

- Kiedy po pięciu nieudanych próbach wreszcie dostałem się na wydział aktorski do łódzkiej filmówki, byłem przeszczęśliwy. Opiekunem mojego roku był Jan Machulski, którego znałem osobiście z Teatru Narodowego. Na pierwszym roku na egzaminie z prozy dostaję obok Dusi Trafankowskiej najwyższą ocenę u bardzo surowego profesora Zbigniewa Józefowicza. U niego oceny "dobre" kończyły się na 3. Miał zwyczaj każdemu z nas poświęcić kilka zdań tzw. omówienia po egzaminie. Zwraca się do mnie: "Krzysiu, gdybym nie wiedział, że w przyszłości będziesz reżyserem i dyrektorem teatru, a nie aktorem, to byś dostał 4, a tak masz 3+". Wtedy świat mi się zawalił. Ale od tego czasu przez resztę studiów zająłem się podpatrywaniem reżyserów. Aktorstwo było tylko przy okazji. Późniejszy udział w serialu "Pan na Żuławach" był miłą przygodą, ale jednak to teatr jest moją miłością. Miałem tuż po zagraniu w tym serialu długą przerwę. Najpierw reżyserowałem i dawałem lekcje aktorstwa w Belgii, a zaraz potem otworzyłem z moją żoną Moniką firmę. A każdy interes jest niebywale zazdrosny o każdą wolną chwilę! Kilka lat temu podarowałem firmę synowi, który w zamian pozwolił mi znów bawić się w to, co kochałem przez całe życie: psy, konie i teatr.

Ostatnio jest Pan także redaktorem w Polskim Radiu.

- Ech, od razu redaktorem... Trzy lata temu zaproponowałem w Jedynce autorską audycję pod roboczym tytułem "Groch z kapustą". Chciałem zapraszać wspaniałych ludzi teatru, filmu, estrady, ale i hodowców koni, kolekcjonerów powozów... Poprosiłem jednak o możliwość rozmawiania z nimi nie tak, jak to jest dziś w modzie, czyli krótką chwilkę, a przez co najmniej dwie godziny, z muzyką w przerwach. Moimi gośćmi mieli być ludzie, którzy osiągnęli w zawodowym życiu nie tylko sukces, ale i szanowaną powszechnie pozycję. I tak dzięki uprzejmości I Programu Polskiego Radia dostałem "swoje" trzy godziny, od 0.05 do 3 w nocy, i raz na jakiś czas gawędzę sobie na antenie na żywo z moimi przyjaciółmi. A gośćmi byli już m.in. Barbara Krafftówna, Zofia Kucówna, Adrianna Godlewska, Rena Rolska, Joanna Rawik, Stanisława Celińska, Witold Sadowy, Kazimierz Kaczor, Ignacy Gogolewski, Zbigniew Cierniak z zespołu Śląsk, Jacek Boniecki z zespołu Mazowsze, ostatnio zaś wspominałem mojego ukochanego profesora, Jana Machulskiego. Bardzo jestem za tę możliwość spotykania się na antenie z państwem wdzięczny.

Przeszedł Pan w teatrze drogę od maszynisty sceny i statysty, przez aktora, aż po reżysera i działacza Związku Artystów Scen Polskich.

- Byłem także: inspicjentem, suflerem, scenografem, adeptem, reżyserem dubbingu (siedem lat w Studiu Opracowań Filmów w Warszawie), dyrektorem teatru, producentem. A poza sztuką: ścinałem i sprzedawałem jemiołę, kopałem rowy melioracyjne w Belgii, handlowałem samochodami. Byłem kierowcą autobusów i ciężarówek, sprzedawcą, myśliwym, tłumaczem, biznesmenem, wydawcą książek. Lubię pracować, kiedy widzę, że to, co robię, ma sens. Od pierwszego roku szkoły teatralnej angażuję się w pracę społeczną na rzecz Domu Aktora Weterana w Skolimowie. Mieszkają tam wielcy artyści, którzy kiedyś bawili nas i wzruszali ze sceny czy ekranu, a dziś potrzebują czasem naszej pomocy. Ich uśmiech jest dla mnie i dla wielu moich przyjaciół zaangażowanych w pomoc na rzecz Skolimowa najpiękniejszą nagrodą.

Dziękuję za rozmowę.

- Jeszcze coś! Niczego bym nie osiągnął, gdybym nie mógł liczyć na przyjaźń, wyrozumiałość i cierpliwość mojej ukochanej żony Moniki!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji