Artykuły

Śpiew zwykłej dziewczyny

"Do matki" recital dyplomowy Edyty Szali, studentki IV r. Wydziału Aktorskiego specjalizacji wokalno-estradowej krakowskiej PWST w ocenie Pawła Głowackiego.

"Białe motyle na czarnej sukni wiszącej na lepkim wieszaku duchoty w szarej kiszce sali nr 230, w sinym gmachu przy ul. Straszewskiego 22, na pierwszym piętrze, tuż za toaletami dla personelu. Co jeszcze rzec można o Edycie Szali i jej recitalu dyplomowym Do matki? Śpiew dyszał godzinę. Czy jeszcze coś? Chyba tylko tyle, że w środę wieczorem śpiewowi nie sposób było się dziwić. Nie mógł nie dyszeć.

W środę wieczorem Kraków był jak gigantyczny nocnik słońca. W środę wieczorem marsz przez parujące cielsko spo-pielałego miasta był brnięciem ku zdech-nięciu. Każdy krok wciskał w płuca chochlę mazi lepkiej, żółtej i nieusuwalnej. Upałowi nie wystarczały ludzkie skóry, upał wyciskał pot wprost z ludzkich kości. Słońce rżnęło świat tak ostro, że kury w Liszkach znosiły jaja od razu na twardo, zaś znana ze swej nieustępliwej twardości kiełbasa lisiecka - wiotczała. Nie zatem, śpiewowi Szali nie sposób było się dziwić, gdyż w zaistniałych okolicznościach natury niemożliwy jest śpiew, który nie dyszy. W takich okolicznościach natury każdy śpiew jest własnym jego kolebaniem się nad własną jego mogiłą.

I oto jesteśmy w punkcie, który trzeba nazwać po staremu. Jesteśmy mianowicie w punkcie ironii gorzkiej. Rzecz zwyczajnie w tym, iż Szala nie może mieć pretensji, że było jak było, ponieważ było ściśle wedle planu. Jerzy Święch, reżyser i opiekun pedagogiczny, w programie do recitalu wyznaje wyraźnie: Wykonawczyni przez wiele miesięcy szukała młodych ludzi mogących napisać to, co chciałaby przekazać o otaczającej ją rzeczywistości. Cóż Szala począć mogła, gdy w premierowy wieczór sednem otaczającej Szalę rzeczywistości okazał się łój skwaru, gdzie śpiew każdy - trupieje? Trudno, darmo: gdy się już wybrało drogę twórczą - trzeba być konsekwentnym. Zwłaszcza gdy się wybrało sztukę ogarniętą chętką bycia sztuką z życia wziętą.

Tak, to jest boleśnie gorzka ironia, gdy się jednak pozna dalsze wyznania prof. Święcha - całkowicie mija człowiekowi ochota do epatowania racami felietonowego dowcipu. Cytuję: Te piosenki to ułożona w kolejności relacja o wewnętrznym dojrzewaniu wykonawczyni. Nasza Bohaterka jest zwykłą dziewczyną, taką, jaką znamy z ulic naszego miasta; niedoskonałą, zakompleksioną, świadomą swojej nieprzydatności na gwiazdę z okładek pism ilustrowanych; młodą osobą, która zrozumiała, że wspaniałość życia to nie tylko sukcesy zawodowe, ale przede wszystkim radość z pokonywania, wydawałoby się niemożiiwych do przebycia, przeszkód. Krótko mówiąc, zanim się człowiek wyjątkowo wzruszy na Szali, wyjątkowo się wzrusza na frazach Święcha. Wyjątkowo, bo niby jakim cudem aż tak pensjonarską dobrodusznością nie wzruszyć się do łez?

Niestety, całość jest na poziomie refleksji reżysera. Niestety, Szala pilnie realizuje zapisany wzór sztuki,- co jest jak ulica. Przez dwanaście piosenek nie gra dziewczyny niedoskonałej, zakompleksionej i świadomej swojej nieprzydatności na gwiazdę z okładek pism ilustrowanych, nie gra, bo jej Bohaterka niedoskonałością, zakompleksieniem oraz świadomością nieprzydatności - jest. ściśle. Przez dwanaście trzyminutowych myślo-wo-muzycznych banałów odpustowych, których galaretowatość pensjonarską niechaj Pan Bóg odpuści gęsiemu pióru tek-ściarki oraz trzem ponurym kowalom nut - Szala naprawdę jest jak te zwykłe dziewczyny, które znamy z ulic naszego miasta. Przez godzinę bez paru minut Szali doskonale nie ma, gdyż zwykłe dziewczyny z ulic naszego miasta właśnie na tym polegają, że ich nie ma. Mijamy je i nic w nas nie pozostaje z ich twarzy, ciał, kolorów i zapachów.

Szali nie było, bo wypełniła zamysł reżysera. A może też i swoje własne widzenie sztuki własnej? Obojętne. Grunt, że się - o zgrozo - udało. Wedle ulicznego wzoru - nie było zwykłej dziewczyny zwanej Szalą. Skąd zatem wziąć mam pamięć o jej twarzy, naturze jej gestów, kolorze włosów i oczu, zapachu perfum, fakturze skóry?

Wszystko, co pamiętam, to ta czarna suknia jedwabna, cała w białych podobiznach motyli, suknia otulająca czyjąś nieobecność, puste miejsce po kimś, plaster jakiejś bolesnej zbędności. Pamiętam, że NIKT wte i wewte kroczył przez lepkie zawiesiny, albo siedział na stole, bądź na ziemi, albo tańczyć próbował. Pamiętam nuty, coś jak łubudubu ślepego akordeonisty na rogu Szpitalnej i Małego Rynku. I pamiętam, że NIKT dwanaście razy wargi otworzył, oraz jak dwanaście razy śpiew NIKOGO czezł w otwartych wargach.

Tak, niczego więcej nie da się rzec o recitalu Do matki. Był on jak codzienne przejście przez miasto o dowolnej .porze dnia, w dowolnej porze roku i w obojętnie jakich warunkach pogodowych. Po przejściu zawsze zostają ci w palcach wióry truizmów o tak zwanym prawdziwym życiu zwykłych ludzi. Cóż, mordercza wyższość natury nad kulturą ujawnia się zwłaszcza wtedy, gdy kulturę ogarnia chętka bycia naturą. Tym razem miasto było zbyt gęste, by oddychać. Tym razem zostały białe motyle na czarnej sukni wiszącej na lepkim wieszaku duchoty w szarej kiszce sali nr 230".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji