Artykuły

Co, mam się oflagować?

- W połowie studiów, po drugim roku, opiekun mojej grupy Jan Świderski powiedział, że popełnili błąd, przyjmując mnie. Że z dyplomem aktorskim będę człowiekiem nieszczęśliwym. Bo ja się do teatru nie nadaję - mówi STANISŁAW TYM, dramatopisarz, satyryk, publisycta, reżyser, aktor.

Barbara Hollender: Urodził się pan przed wojną, zaczynał pisać i występować w okresie wczesnego Peerelu, potem przeżył pan budowanie tzw. drugiej Polski w latach siedemdziesiątych, stan wojenny, tworzenie Trzeciej Rzeczypospolitej, a teraz podobno mamy już czwartą. Który czas był dla pana, człowieka oglądającego świat w krzywym zwierciadle, najwdzięczniejszym materiałem?

STANISŁAW TYM: Mniejsza o cyfry i numery. Oglądam świat w krzywym zwierciadle, mówi pani? A zatem najwdzięczniejszy był czas Peerelu. Cóż, młodość się wspomina sentymentalnie. Było paskudnie krzywo i zaznaczmy, że jest to eufemizm, bo bywało też tragicznie. A młodego człowieka - mówię o sobie - zęby swędziały, więc chciało mu się gryźć i szarpać. Smutne jest, że podgryzał to, co mu podgryzać pozwolono.

To chyba zresztą był dla kultury czas paradoksów. Artyści mieli skrępowane ręce, bo wszystko musiało przejść przez cenzurę na ulicy Mysiej, a jednocześnie powstawały wspaniałe filmy, teatry wystawiały awangardowe sztuki zachodnich autorów, a kabarety rodziły się jak grzyby po deszczu.

W Peerelu offowe sztuki światowe grywano na największych scenach. Gdy Dürrenmatt przyjechał do Warszawy, nie mógł uwierzyć, że to możliwe. Na wyższych uczelniach studentów obowiązywał "Krótki słownik filozoficzny" (przekład z rosyjskiego), w którym "cybernetyka to była imperialistyczna, amerykańska pseudonauka skierowana przeciwko klasie robotniczej". A przy tym, jeszcze chyba za stalinizmu, zaczęto wydawać serię klasyków światowej filozofii. W państwie o jedynej słusznej ideologii każdy mógł kupić monumentalne dzieło pokazujące różnorodność spojrzeń na świat. Ogólnie wszystko było dość porąbane.

Zanim wybrał pan teatr, studiował kilka lat chemię na politechnice i przetwórstwo na SGGW. To było szukanie własnej drogi?

Raczej wybory dziecka. W czasie okupacji uczyła mnie w domu moja matka. Po wojnie miałem 8 lat i poszedłem od razu do czwartej klasy. Dlatego maturę zdałem jako piętnastolatek. Chemia zapewne kojarzyła mi się z zabawą: coś się miesza, coś dolewa i zmienia się kolor. Kiedy mnie potem z tej chemii wyrzucili, poszedłem na przetwórstwo, ale postanowiłem znów zdawać na politechnikę.

To w jaki sposób wylądował pan w szkole teatralnej?

Przypadkiem. W 1957 roku pracowałem w Klubie Studenckim Stodoła. W szatni albo przy drzwiach. Któregoś dnia przyszedł tam Robert, mój dawny kolega ze szkoły średniej. On już był w życiu ustawiony, miał etat w radiu i kontakty z aktorami, a ja ciągle szukałem swojej drogi, więc kiedy czasem spotykaliśmy się na ulicy, nasze rozmowy były krótkie i zdawkowe. Ale tego dnia Robert nie miał biletów, a był z kolegą i dwiema panienkami. "Chyba nas wpuścisz?" - spytał. Wpuściłem. Robert włożył mi do kieszeni marynarki jakiś pieniądz. Po raz pierwszy w życiu - i wciąż mam nadzieję, że nie ostatni - zostałem skorumpowany, zrobiłem się czerwony jak pomidor. Potem zaprosił mnie do swojego stolika. Ten drugi mężczyzna to był Józef Para, aktor, wtedy bardzo znany. "Co u ciebie?" Powiedziałem o swoich kłopotach i o tym, że chcę zdawać do Łodzi, na wydział włókna. A on na to: "Będziesz miał napisane w dowodzie: zawód - inżynier. Przecież to wstyd!". "A kim mam być?". "Aktorem. Jesteś pięknym, wysokim chłopakiem, masz wspaniałe włosy. Józek, co ty na to?" - zwrócił się do Pary. "No, czemu nie" - potwierdził Para. Dziewczyny też z aprobatą kiwały głowami. W tamtej chwili, przy tym stoliku w Stodole - o czym wtedy nie wiedziałem - decydowało się moje życie. Robert dał mi wizytówkę. W tamtych czasach on miał wizytówkę! Następnego dnia zaprowadził mnie do szkoły teatralnej, poznał ze swymi kolegami, studentami. Powiedział: Przygotujcie go tak, żeby zdał na wydział aktorski... I oni mnie przygotowali: Baśka Madejczyk, Andrzej Juszczyk, Romek Wilhelmi. Znali upodobania profesorów, więc zrobili to bardzo skutecznie.

Pamięta pan egzamin do szkoły teatralnej? W tamtych czasach studiowanie aktorstwa było prawdziwą nobilitacją.

Zdawało 650 osób, przyjmowano 22. Byłem na pełnym luzie, bo wiedziałem, że nie zdam. Ale na kolejnych etapach kandydaci odpadali, a ja ciągle nie. Wreszcie zostało 50. Moje nazwisko zaczynało się na "T", a przepytywano w kolejności alfabetycznej właśnie tych na "C". Dowiedziałem się, że egzamin jest krótki - komisja żąda nowego tekstu, jeszcze niewykonywanego na żadnym etapie. Ale ja nie miałem takiego tekstu... Wszystko, co umiałem, już mówiłem. Na szczęście na korytarzu leżał tomik poezji Gałczyńskiego. Wziąłem go do ręki i zacząłem szukać jakiegoś wiersza, możliwie najkrótszego, bo miałem mało czasu na nauczenie się go na pamięć. Znalazłem "Śmierć braciszka". Krótki. Wkułem w kwadrans. Wszedłem do sali koszmarnie zdenerwowany. Jan Kreczmar rzeczywiście spytał, czy mam coś nowego. Zacząłem recytować. Byłem tak skupiony, aby się nie pomylić, że odruchowo cały wiersz powiedziałem z zamkniętymi oczami. Kiedy skończyłem, Perzanowska powiedziała: "Brawo!". Reszta profesorów kiwnęła głowami. Te moje zamknięte oczy komisja potraktowała jako świadomy środek wyrazu.

To już wiem, jak się pan dostał do szkoły. A dlaczego pan z niej wyleciał?

W połowie studiów, po drugim roku, opiekun mojej grupy Jan Świderski powiedział, że popełnili błąd, przyjmując mnie. Że z dyplomem aktorskim będę człowiekiem nieszczęśliwym. Bo ja się do teatru nie nadaję. Podjęli więc decyzję o relegowaniu mnie dla mojego dobra, bo "jeszcze zdążę sobie jakoś inaczej ułożyć życie". Przeżyłem straszliwe załamanie. Leczyłem potem nerwicę kilkanaście lat.

Ale niedługo później wszedł pan do zespołu STS - najbardziej kultowego teatru tamtych czasów.

To też było coś nieprawdopodobnego. W szkole mieliśmy obowiązek świadczenia usług aktorskich kolegom z wydziału reżyserii. Często brałem więc udział w scenkach u Kazimierza Brauna, Krystyny Meissner, Jana Bratkowskiego. Znałem też Jerzego Markuszewskiego, który już wówczas reżyserował w STS. Gdy mnie wyrzucili z PWST, spytałem go, czy bym się nie przydał w STS. "Przydałby się pan". I tak znalazłem się w pierwszym moim przedstawieniu w tym teatrze: w "Oskarżonych" Agnieszki Osieckiej i Andrzeja Jareckiego, z Aliną Janowską i Wojciechem Siemionem w rolach głównych. W STS przyjęto mnie okropnie. Koledzy zachowywali się w stosunku do mnie zimno, nieprzyjemnie, wszyscy mówili mi na "pan", co w środowisku młodych się nie zdarzało. Byłem na granicy obłędu, chciałem odejść. Okazało się, że w teatrze był konflikt między grupą aktorów a Markuszewskim właśnie. Aktorzy studenccy odmówili brania udziału w jego przedstawieniu. I wtedy Markuszewski miał powiedzieć swoje słynne zdanie: "Wezmę sobie pierwszych lepszych z ulicy i ci pierwsi lepsi będą lepsi od was". W ten sposób - choć o tym nie wiedziałem - zostałem łamistrajkiem.

Potem jednak świetnie się pan w STS poczuł.

Bo to byli znakomici, inteligentni ludzie, więc ten ich sztuczny ostracyzm szybko się skończył. Jak można być demonstracyjnie niechętnym wobec człowieka, który jest Bogu ducha winny?

Jak pan zapamiętał ten zespół?

Jako grupę trochę feudalną. Niby demokratycznie otwartą, ale każdy miał w niej swoje miejsce. W Stodole wszyscy byli ze wszystkimi za pan brat. W STS grupa piszących i rada artystyczna to była elita. Ale przecież ten ćwierćfeudalizm był niebem w porównaniu z realnym socjalizmem. Spędziłem w tym niebie kilkanaście przepięknych lat.

Ale pan, "człowiek z ulicy", w końcu do rady artystycznej trafił.

Więcej, zostałem nawet szefem STS! A że teatr oficjalnie sponsorowało Zrzeszenie Studentów Polskich, stałem się w ten sposób jego - czyli ZSP - etatowym pracownikiem. Na dwa lata. Można więc powiedzieć, że jestem człowiekiem "Ordynackiej".

Na to wychodzi. Choć widać, władza pana nie ciągnęła, skoro nie został pan sekretarzem KC od spraw kultury. Za to rozkwitł pan jako dramaturg i satyryk, pisał dużo tekstów do kabaretów. Mało kto pamięta, że słynny skecz Michnikowskiego, Kobuszewskiego i Gołasa "Ucz się Jasiu", znanym w narodzie pod tytułem "Wężykiem", też wyszedł spod pana pióra. Koń, Owca, Lopek, Dudek, Wagabunda - miał pan kontakt ze wszystkimi tymi kabaretami. Czym pan tłumaczy ich niebywały rozwój? Czy rzeczywiście traktowano je jak wentyl bezpieczeństwa?

Tu można by napisać studium władzy i jej niekompetencji - nieumiejętności szerokiego spojrzenia i przewidywania. Każdy krok rządzących ma swoje konsekwencje, a polscy przywódcy nie mieli tęgich głów.

Było tak: w roku 1953, po śmierci Stalina, Henryk Malecha, student dziennikarstwa, i jeszcze kilka innych osób z polonistyki i dziennikarstwa w Warszawie postanowiło skorzystać z odwilży i założyć studencki teatr. Poszli do jakiejś komórki ZMP-owskiej czy partyjnej. Skierowano ich do Teatru Syrena, a tam wyznaczono Jurandota, by się nimi zajął. Jurandot był zawodowcem. I to jakim! Poprowadził więc grupę do sukcesu. Wzięli stare teksty komediowe i tak powstał pierwszy program Studenckiego Teatru Satyryków: kurtyna się rozsuwała i w dwóch rzędach stały najpierw dziewczyny w białych bluzeczkach i granatowych spódnicach, a dalej chłopcy w garniturach i pod krawatami, i śpiewali: "Co tak dudni, co tak grzmi, niebo huczy, ziemia drży... to idzie młodość". Był 13 marca 1954 roku, rok po śmierci Stalina. Gdyby ktoś wtedy zdał sobie sprawę, co to znaczy... Na szczęście nikt nie rozumiał. Było czujnie, było dobrze, odśpiewano hymn młodzieży. A tu po raz pierwszy od wielu lat, publicznie, oficjalnie, nie pod ziemią, w skrytości, w prywatnym mieszkaniu, tylko na scenie, w świetle reflektorów, wypowiedziała się młoda polska inteligencja. Uwolnił się głos, który w tym pokoleniu przez lata się dusił. Dlatego kabarety i teatry studenckie zaczęły potem powstawać jak grzyby po deszczu.

STS zaczął coś, czego nie dawało się zatrzymać. Henryk Malecha powinien mieć własną ulicę w Warszawie i pomniki w każdym mieście Polski, stawiane już teraz, za życia. Bo nie można przecenić roli tego, co się wtedy stało. Zaczęliśmy z STS oficjalnie jeździć za granicę, spotykaliśmy się ze studentami z Zachodu. Zawsze towarzyszyli nam ubecy, ale co z tego? Oglądaliśmy inny świat, Niemcy Zachodnie, Francję, Włochy. To było nie do zatrzymania, młoda inteligencja, głupia, porąbana, z okropną przeszłością, zaszczuta przez ubecję i przestraszona - uczyła się świata. Tu Pstrąg, tam Kalambur, Jaszczury, Pod Baranami, wszystko pączkowało. Warszawa, Wrocław, Kraków, Gdańsk. Piotr Skrzynecki, Zbyszek Cybulski, Bobek Kobiela. My do nich - oni do nas, wizyty, rewizyty, wyjazdy na występy. Ruszyła lawina.

Dzisiaj chyba musi pana strasznie mierzić to, co dzieje się w polskim kabarecie. W jednym z felietonównapisał pan, że humor sięga w nim na ogół wyżej niż kolana, ale niżej niż pas.

Kabaret wymaga osobowości, nie może być mdły. Musi przykuwać uwagę, potrzebuje wykonawców, którzy stają się dla widza atrakcyjni przez samo swoje istnienie. Dziwna klasyfikacja, ale chyba tak to jest. Nie da się kabaretu nauczyć. Przez dzisiejsze estradki i scenki przewija się mnóstwo ludzi, o których nikt nie pamięta 10 minut po spektaklu. Ale zdarzają się ewenementy. Zasiadając w kapitule nagrody Bardiniego przy wrocławskim Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, przez trzy lata z rzędu zgłaszałem kandydaturę Jacka Borusińskiego za wykonanie piosenki "Jesień". Uważam, że wykazał tam niebywałą odwagę i kunszt aktorski, bo przecież to niemożliwe, by facet przez ponad 5 minut śpiewał piosenkę, paląc papierosa. Z młodych kabaretów zrobiły na mnie wrażenie - Potem i właśnie Mumio, że tylko te dwa brylanty wymienię. A mógłbym opowiedzieć, na szczęście, cały naszyjnik. Ale szatan nie śpi i od razu uruchamiane są mechanizmy, które wprowadzają niektóre brylanty w telewizyjny przemiał i rynkowy obieg mączki estradowej.

No właśnie, zaczyna się robienie pieniędzy i granie pod publikę. Show-biznes. Wasze kabarety pozostawały niszowe, inteligenckie.

Były inne czasy. Poza tym, przez dwadzieścia lat istnienia STS nie zarabialiśmy żadnych pieniędzy. Pisaliśmy, reżyserowaliśmy i graliśmy, nie biorąc za to honorariów. Pieniądze z biletów szły do ZSP.

To z czego żyliście?

Mieliśmy swoje zawody. Ja zarabiałem na pisaniu. Na początku lat 60. do STS moich kawałków jeszcze nie przyjmowano, bo uznano, że były za słabe. Ale miałem za sobą debiut literacki na scenie teatru Buffo, w składance reżyserowanej przez Adama Hanuszkiewicza "Arka Nowego", w moim skeczu występowali m.in. Stefcia Górska i Tadeusz Fijewski - takie nazwiska u debiutanta! Tekst został bardzo dobrze przyjęty. I potem już pisałem do każdego programu Buffo i Syreny. Robiłem też pod pseudonimem skecze dla telewizyjnego "Wielokropka".

W debiutanckim skeczu wystąpili Górska i Fijewski, a potem mówili pana teksty Kobuszewski, Michnikowski...

... Kobiela, Kwiatkowska, Dziewoński, Gołas... Wie pani, w tamtym czasie aktorstwo wyrastało z innego myślenia o świecie i sztuce. Traktowane było serio, to był niemal zakon. Jak mówiłem, dzięki Świderskiemu uniknąłem gruntowniejszej znajomości tego zawodu i mam świadomość, że jestem autorem z własnym tekstem. Ale dla stanu aktorskiego mam podziw, szacunek i uwielbienie.

Współczesne aktorstwo spsiało?

W niektórych przypadkach pewnie tak. Świat cały spsiał. Jestem przekonany, że cywilizacja poszła w złym kierunku. Błędem człowieka jako gatunku było dopuszczenie do pierwszej wojny światowej. A potem do drugiej. Świadomość tych dwóch wojen i tego, co człowiek ze sobą zrobił, jest świadomością na zawsze degradującą.

Domyślam się, że dlatego postanowił pan patrzeć na rzeczywistość z przymrużeniem oka. Ale komedia jest potwornie trudnym gatunkiem.

Bo wymaga szalenie precyzyjnego opowiadania. Ze wszystkim trzeba trafiać w tempo. Jeśli opowie się coś z za dużą pauzą, za małą pauzą, z inną intonacją - dowcip się wali. Niełatwo widza rozśmieszyć. To wielki wysiłek i duża odpowiedzialność, ale rozumiem tych, którzy podejmują ten trud. Jeśli chodzi o mnie - miałem w życiu wielkie szczęście. Nie ukończyłem żadnych studiów, ale mam za sobą dwie uczelnie! Jedna nazywała się STS, druga - Jerzy Dobrowolski. To był nadzwyczajny facet ten Dobrowolski. Inteligencja, talent plus ciężka choroba. Fantastyczna postać. Jego kabarety Koń i Owca za każdym razem otwierały w Polsce nowe estradowe drzwi. Był precyzyjny do szaleństwa. Zawsze: i wtedy, gdy pisaliśmy śmiesznostki do IMI czy Radiokroniki "Decybel", i kiedy mozolnie przygotowywaliśmy teksty dla teatru, "Ciemny grylaż". A pisaliśmy razem dość dużo. To on nauczył mnie zawodu.

W kinie też miał pan szczęście: trafił pan na dwóch mistrzów - Marka Piwowskiego i Stanisława Bareję. Ale Piwowski od początku traktowany był jak guru inteligencji, za to Bareja, dzisiaj reżyser kultowy, za życia uchodził za artystę pośledniego. Skąd to się wzięło?

Myślę, że ciągnęła się za nim kiepska opinia, wyrażana po pierwszych filmach, jeszcze może nie całkiem bezbłędnych. Tylko nikt chyba nie pamiętał, że Bareja z podziwu godnym uporem robił komedie. Tylko komedie! I doszedł w tym gatunku do perfekcji. A taśmy filmowej zawsze brakowało. Zawsze! Bareja mógł każdą scenę nakręcić najwyżej dwa razy, od biedy trzy. Chaplin - pół wieku przed Staszkiem - mógł ją kręcić nawet sto razy. To było okropne, kiedy wiedzieliśmy, że scena poszła niedobrze, a my nie mamy taśmy.

Współpraca z panem przyniosła najlepsze fabuły w jego karierze: "Brunet wieczorową porą", "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", wreszcie "Miś". Na czym polegał fenomen waszej współpracy?

Odpowiem anegdotą: Kiedy po kilku wspólnych obrazach terminy nie pozwoliły mi pisać serialu "Zmiennicy", Staszek zaczął pracować z Jackiem Janczarskim. Spytałem: "No i jak wam idzie?". Staszek zrobił swój grymas i powiedział: "Wiesz, Janczarski pisze bardzo dobrze, tylko że jak coś wymyślę, to się z tym zgadza. I to jest straszne". Otóż, między nami było tak, że jak Staszek coś wymyślał, ja natychmiast to podważałem. Z definicji. Taką samą metodę stosuję zawsze w stosunku do siebie. Uważam, że pierwszy znak na papierze jest fałszywy, że to jest tylko impuls do dalszej pracy. Po prostu trzeba szukać dziury w całym. Sceptyczny partner szczególnie przydaje się na początku, a już przy pisaniu komedii to skarb. Nie jest rzeczą przypadkową, że dramaty pisze się samodzielnie, ale utwory do śmiechu, często parami. Gozdawa i Stępień też pracowali razem. Kiedy dzisiaj czytam własne debiutanckie teksty z warszawskiej Stodoły, np. "Kpiny z Jana Kiepury", to myślę, że były średnio udane, zarówno pod względem myślowym, jak i profesjonalnym. Brakowało mi wtedy surowego recenzenta, tak jak Staszkowi przy pierwszych filmach brakowało kogoś, kto by jego pomysły przesiewał i krytykował.

Ale Piwowskiemu chyba nikt taki nie był potrzebny?

Piwowski często rozmawiał, pytał, zmieniał pomysł. W "Rejsie" ogromna liczba dialogów powstawała na planie. Był scenariusz, ale były też zawsze nowe pomysły. Nad statkiem unosił się duch studenckich teatrów. Wszystko było improwizowane. A Piwowski dokonał cudu, że nad tym panował i udało mu się to wszystko nakręcić.

Pan, ze swoim poczuciem nonsensu, czuł się pewnie w "Rejsie" jak ryba w wodzie?

Moja obecność w tym filmie związana była z tragedią. Rola kaowca była pisana dla Bobka Kobieli. Ale przed rozpoczęciem zdjęć Kobiela zginął w wypadku samochodowym. Myśmy mieszkali bardzo niedaleko od siebie, na Powiślu, często się spotykaliśmy, to była zażyłość od czasów teatrzyków studenckich. I nagle Bobka zabrakło. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale Kobiela był jedyny w swoim rodzaju. To był aktor światowego formatu. Gdyby robił to samo po angielsku, inaczej wyglądałaby dziś komedia amerykańska. No, ale tak łaska boska zadecydowała. W "Rejsie" podpisałem umowę na rolę "Bobek". Piwowski widział mnie w programach "Małżeństwo doskonałe" i "Poznajmy się", w improwizowanych scenkach robionych ukrytą kamerą.

Na czym, pana zdaniem, polega fenomen "Rejsu"?

Ten fenomen nazywa się Marek Piwowski. On wykonał rzecz niebywałą: nakręcił inscenizowany dokument o PRL.

Znaliśmy tę jego metodę z wcześniejszych dokumentów: "Psychodramy" czy "Muchotłuka".

Tak, ale mało kto wie, jaka to była w tamtych czasach rewolucja. W szkole filmowej uczono studentów maksymalnej wierności prawdzie. Nie pozwalano na żadną ingerencję w rzeczywistość. Znam studenta, którego Karabasz usunął z wydziału za to, że do kałuży dodał mleka, żeby mu się lepiej fotografowała. A Karabasz uważał, że filmowiec ma rejestrować świat takim, jaki jest. Piwowski jako zasadę przyjął łamanie tej zasady i to było jego wielkie odkrycie. Drugim był casting - pierwszy w Polsce przeprowadzony na taką skalę. Anons ukazał się na tytułowej stronie "Expressu Wieczornego". Ale nie było to: "Piękne dziewczęta na ekrany", tylko "Umiesz tańczyć, śpiewać, recytować, grasz na instrumencie - przyjdź". To, co wówczas działo się pod Halą Gwardii, przechodziło ludzkie pojęcie. Jeśli ktoś umiał grać na skrzypcach, Piwowski go nie brał. Ale jeśli przyszedł ze skrzypcami i rzępolił aż uszy bolały, to go angażował. Spod Łomży przyjechał człowiek, który całkiem nieźle poczynał sobie na harmonii. Nie dostał się. Ale towarzyszył mu brat. Tak dla podtrzymania ducha. Piwowski mówi: "No, a pan?". "Eee, ja nie, ja tylko z bratem...". "No, ale coś pan przecież umie". "A, znam taką sztuczkę" - odpowiedział zdesperowany facet, pokazał palcami figę i... wszedł do filmu. Piwowski wybrał samych nieudaczników. On po prostu prześwietlił PRL rentgenem i chciał mieć na planie ludzi, którzy utrzymują się z tego, że nic nie umieją. Bo taka była, według niego, Polska Ludowa.

Potem podobno zgotował im na płynącym donikąd statku niemal więzienie?

To było coś, co nigdy się nie powtórzy. Kompletne zerwanie więzi ze światem. Żadnych telefonów, nie było przecież jeszcze komórek. Jak trzeba było wywołać taśmę, to asystenci łódką podpływali do brzegu, dzwonili i ktoś z Warszawy tę taśmę odbierał. Myśmy ich przy okazji prosili, żeby kupili na lądzie jakiś alkohol. A ponieważ w GS był tylko likier orzechowy, poiliśmy się wyłącznie tym likierem. Odizolowanie ludzi na tym statku było niebywałym pomysłem. Ja sam, gdy tylko do nich przyjechałem, natychmiast wsiąkłem w atmosferę psychodramy. Wymyśliłem sobie, że jako kaowiec zrobię po kolacji zebranie. Obowiązkowe. Od tej pory spotykaliśmy się codziennie wieczorem i za każdym razem wymyślałem inny temat do rozmowy. Pamiętam, na plan przyjechał Wojtek Pokora. A wieczorem było zebranie na temat: "Moja pierwsza randka. Mój pierwszy pocałunek". Pokora zasiadł w prezydium zebrania. Wygłosiłem wstępną prelekcję o roli pierwszej randki w życiu człowieka i społeczeństwa. Pokora umierał ze śmiechu, a ja z całą powagą zacząłem dyskusję. "Panie Suszko, jak pan pierwszy raz się całował? - mówię do jednego z panów. - Niech pan zademonstruje z panią Irzykowską". "Ale ja bym się nie chciała z panem całować" - odezwała się kobieta. To ja całkiem serio: "No, dobrze, to która z pań mogłaby się pocałować z panem Suszko?". "Może ja!" - zgłosiła się jedna z uczestniczek. Pokora położył się na podłodze, za stołem, i mówi: "Przestań, zdechnę ze śmiechu". Kiedy skończyło się zebranie, poprosiłem wszystkich o powstanie i wspólne odśpiewanie "Szła dzieweczka do laseczka". Wojtek wpadł w takie paroksyzmy śmiechu, że złapała go jakaś kolka i przez tydzień brał zastrzyki. Myśmy tak żyli, weszliśmy w psychodramę, nikt nie wiedział, gdzie się kończy żart, a zaczyna życie, co jest serio, a co kpiną. A Piwowski nad tym wszystkim panował i to kręcił. Po prostu geniusz! Nie da się tego podrobić.

I chyba nie da się tak naprawdę nakręcić "Rejsu 2".

Nie, bo na tamten film złożyło się wszystko, co w nas wtedy tkwiło. Wszyscy sekretarze KC, wczasy FWP, "Pracujesz na lądzie - odpoczywaj w wodzie", przyjaźń polsko-radzieckai zakwaterowanie na statku przez blisko dwa miesiące. Dziś po każdym dniu zdjęciowym motorówki zawiozłyby wszystkich do hotelu i po balu. Bóg łaskaw, że raz się udało.

Podobnie jak udały się filmy Barei. Jak pan właściwie do niego trafił?

Poznaliśmy się przy "Poszukiwany, poszukiwana". Oni już kończyli film, a ja umówiłem się z Jurkiem Dobrowolskim. Pojechałem po niego samochodem do Kozłówki, a Jurek mówi: "Stasiu, przyjechałeś, to nie bądźmy idiotami, niech ci produkcja zwróci za benzynę. Zagraj coś". Ja na to: "Eee tam, Jurek, daj spokój". Ale on mówi do Barei: "Słuchaj, to jest Staszek Tym i on musi wystąpić w twoim filmie, bo trzeba mu zwrócić koszty podróży". Bareja odparował, że przecież skończył zdjęcia i ma jeszcze tylko dwie dokrętki, ale Dobrowolski nie ustępował: "Czekaj, czekaj, nie kręć, jakie to dokrętki?". "Jedna, jak sprzątaczka bierze wiadro, a druga - jak ręka przystawia pieczątkę. Nie mam nic dla Tyma". Na co Dobrowolski mówi: "A czy ta ręka z pieczątką nie może być ręką Tyma?". "No, może być". I tak po raz pierwszy wystąpiłem w filmie Barei. Rola: ręka z pieczątką.

Potem stworzyliście razem coś niepowtarzalnego. Wtedy jeszcze nikt "Misia" nie doceniał, ale dzisiaj to film kultowy. Odzywki prezesa Ochódzkiego i jego towarzyszy młodzież zna na pamięć. Czym pan tłumaczy te sentymentalne powroty do PRL? Tłumaczenie, że młodych ludzi śmieszy absurd tamtych czasów, jest chyba zbyt prymitywne.

Nie chodziło o żaden absurd. Chodziło o prawdę. To był nasz największy ból głowy: prawda o tym, co było. Na kolaudacjach urzędnicy i ubecy "od kultury" kpili z Barei, że to wszystko nieprawda, co kręci. Że nie ma barów z łyżkami na łańcuchach. A dwa lata później Joachim Lamża przywiózł mi prezent: dwie łyżki na łańcuchu. W jakimś barze odkręcił. "Miś" spełnił swoją społeczną rolę. Został uznany za film instruktażowy. Horacy mawiał: "Ridentem dicere verum". Śmiejąc się, mówić prawdę. Te filmy to "prawda czasu, prawda ekranu". Doceniono dziś zapewne, że traktowaliśmy tamtą rzeczywistość serio. Gdy słyszę teraz określenia "tropiciele absurdu", to mnie wykręca. Bo to nie były absurdy, tylko gniotący, okropny system, w którym nagle można było zostać unieważnionym. Ktoś z nas podpisywał list protestacyjny i przez pół roku był jako "nieosoba". Przyzwyczailiśmy się do tego. Żyliśmy, pracowaliśmy, pisaliśmy. Nie atakowaliśmy sojuszy i przewodniej roli partii, bo to było poza dyskusją. Ale kpiliśmy. Szyderczo lub mniej szyderczo. Na ile pozwalała cenzura. Gdybyśmy zaczęli wszystko traktować serio, to zachowywalibyśmy się jak idioci i poważnie dyskutowalibyśmy o pierwszym pocałunku. Ale myśmy nie dali się w to wepchnąć. Żartowaliśmy i ta metoda była najsłuszniejsza. Może dlatego ludzie rzadziej dziś oglądają ówczesne kino moralnego niepokoju, ale właśnie przaśne filmy Barei. Bo jest w nich nadzwyczajny, ironiczny stosunek do czerwonego kisielu, w którym żyliśmy.

Jak pan, człowiek, który zawsze patrzył na świat przez krzywe zwierciadło, czuje się dzisiaj? Chce się panu śmiać?

Czuję się dobrze, ale mniej piszę, bo pomyślałem, że czynię obecnym czasom zbyt duży zaszczyt. Popierwsze: może to nieelegancko zabrzmi, ale traktuję wszystko, co się teraz dzieje, jako ułomność, a z ułomności nie bardzo wypada się śmiać. Po wtóre: nie mam sentymentu do obrzydliwości.

Trzeba przyznać, że w pana śmiechu zawsze było sporo sympatii. A teraz czytam pana felietony i widzę, że nie potrafi pan z siebie tej sympatii wykrzesać.

Bo czuję duże rozczarowanie. Kiedyś wiadomo było, co myśleć. Nie mieliśmy na nic wpływu, zostaliśmy sprzedani. Nie ja podpisywałem Jałtę i Poczdam. A w tym, co robiłem, opowiadałem się za milionami tych, którzy też Jałty i Poczdamu nie podpisywali. Teraz może nie włączyłem się w życie polityczne tak, jak powinienem, ale wyszło coś zupełnie bez sensu. Nagle znajdujemy się w Polsce, w której będą odbywać się lekcje patriotyzmu. "A teraz, drogie dzieci, przez 45 minut będziecie się uczyły, jak być patriotą. No, Basia ma trójkę z patriotyzmu. Ja bym cię, Basiu, namawiała, żebyś się podciągnęła na czwórkę, bo masz szansę". To już nawet trudno nazwać idiotyzmem, tego w ogóle nijak nie daje się nazwać. A to przecież oficjalna propozycja polskiego rządu. Naród nie zginie, ale ja nie mam pomysłu, jak na to zareagować. Co, mam się oflagować? Przykuć łańcuchami? Pisanie nie ma już znaczenia, bo czytają tylko ci, którzy to wszystko wiedzą.

Boleje pan, że tak bardzo zmienia się i kurczy polska inteligencja?

To oczywiste, ja jestem człowiekiem starej daty. Miałem jeszcze to szczęście, że byłem prowadzony przez dawne pokolenia pedagogów. Ludzi, którzy pobierali nauki w Europie i świecie, a potem ocaleli z pożogi, ze swoimi zasadami, ze swoim morale. Pamiętam jeszcze takie kryterium: tego pana nie zaprasza się do domu na herbatę. Dziś, niestety, bez wahania podaje się rękę szalbierzom i oszustom. Ja tak nie chcę. Pielęgnuję w sobie kraj lat dziecinnych. Przywykłem do niego i staram się trzymać busolę. A skarlenie inteligencji odczuwam jako szalony dyskomfort. Kiedyś nie wypadało na przykład publicznie się popisywać głupimi pomysłami, teraz trwa konkurs, kto się bardziej wygłupi, i nikt się niczego nie krępuje.

Ci, którzy wygłupiają się najbardziej, zapewne nie wiedzą, że to robią.

No, ale jeszcze żyje trochę ludzi, którzy wiedzą, że to wstyd. Jak umrzemy, niech pajacują do woli.

Do tej pory myśleliśmy, że wkrótce dojdzie do głosu następne pokolenie, nieskażone socjalizmem, wykształcone w nowym świecie i o nowym sposobie myślenia. A nagle okazuje się, że ta generacja nie może znaleźć sobie miejsca w Polsce i masowo wyjeżdża na Zachód.

To jest smutne, ale jednocześnie optymistyczne. Gdybym dzisiaj miał dwadzieścia kilka lat, też może bym wyjechał. Kiedyś nie wyjechałem, myślałem: to mój kraj, ja się nie ruszam. Ale teraz świat się zmienił. Można sobie wsiąść w samolot, polecieć, wrócić, codziennie telefonować. Trzeba więc zrozumieć człowieka, który chce pracować, uczyć dzieci w normalnej szkole i leczyć się, korzystając z osiągnięć współczesnej medycyny. Znam matkę, która znalazła sobie pracę w Londynie i przeniosła się tam na stałe, bo w Anglii potrafią leczyć jej dziecko. I myślę, że bardzo dobrze zrobiła. Może kiedyś ci, co wyjechali, wrócą. Widzę to wszystko, rozumiem, ale nie chce mi się pisać polemicznych felietonów, bo one są trochę zamiast. Na chwilę je zostawię. Zajmę się filmem.

Pierwszy raz w życiu stanie pan za kamerą jako reżyser.

Muszę się odważyć. Tak ustaliliśmy z Sylwestrem Chęcińskim.

W prasie pojawiły się informacje, że robi pan "Misia 2". Ma pan pomysł na ten film? Przecież sam pan wspominał, że tamtych pomysłów nie daje się dzisiaj powtórzyć.

Bo też to nie jest żaden sequel. To nie jest "Miś 2". Prosiłem, żeby tak tego filmu nie nazywać, ale podobno słowa: "powstaje Miś 2", przyciągają. Chcę znów opowiedzieć o dzisiejszej rzeczywistości w sposób komediowy. W filmie pojawi się prezes Ochódzki. Prowadzę go trochę tak, jak Koterski Miauczyńskiego. Ochódzki po raz pierwszy pojawił się na ekranie w epoce Gierka, potem przeżył stan wojenny. To facet w moim wieku, z moją aparycją. Jest postacią oswojoną, publiczność go zna. Więc ciekawie jest sprawdzić, jak sobie radzi w dzisiejszym świecie.

Pewnie, niestety, całkiem nieźle. A ja się zastanawiam, jak pan sobie w nim radzi? Czy nie ma pan chwilami poczucia losu Stańczyka? Nie ciągnie pana do napisania dramatu, politycznej, ostrej powieści?

Nie, dla mnie komedia jest jednym ze sposobów opisywania świata, ani lepszym, ani gorszym od innych. Dobra tragedia tak samo pokazuje człowieka jak dobra komedia. A śmiech niesie coś ogromnie ważnego: pozwala zapomnieć. O przykrościach, o biedzie, o złym losie. Śmiech daje wolność. Choćby na chwilę.

***

Stanisław Tym

Komediopisarz (m. in. "Rozmowy przy wycinaniu lasu"), autor książki ("Mamuta tu mam"), felietonista (m.in. "Rzeczpospolitej"), satyryk (m.in. w kabaretach Owca, Dudek, Wagabunda, Lopek, w Teatrze STS), scenarzysta (m.in. filmów Stanisława Barei), aktor (m.in. w filmach Barei, Piwowskiego, ale i... Wajdy), reżyser (w teatrach w Warszawie, Krakowie, Elblągu, Wałbrzychu). Urodził się 17.07.1937 roku. O swojej rodzinie mówi: "Tata był fryzjerem damskim. Jeden dziadek, Franciszek Tym, był szewcem, drugi - Bolesław Hołowczyc, kucharzem. Kiedy byłem małym chłopcem, dziadek opowiadał mi, że w naszej rodzinie był rzeźbiarz-ludwisarz, który na dworze Władysława IV wykonał odlew kolumny Zygmunta. Potem znalazłem w kronikach zapisy, które ten fakt potwierdzały. Mam dwoje rodzeństwa. Brat młodszy skończył AWF i pracował jako nauczyciel. Siostra jest laborantką w zakładach fizyki i chemii PAN". Od 30 lat, mimo iż twórczo związany jest przede wszystkim z Warszawą, mieszka na Suwalszczyźnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji