Artykuły

Mission Impossible Borczucha

"Kino moralnego niepokoju" Tomasza Śpiewaka w reż. Michała Borczucha w Nowym Teatrze w Warszawie. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

"Amator" 40 lat później. "Kino moralnego niepokoju" z Nowego Teatru w Warszawie to świetnie zagrany, czuły spektakl o melancholii, zagubieniu i potrzebie ucieczki przed światem.

Reżyser Michał Borczuch z dramaturgiem Tomaszem Śpiewakiem łączą dzieła, które na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą wiele wspólnego - "Amatora" - słynny film Krzysztofa Kieślowskiego z 1979 r. - i "Walden. Życie w lesie" XIX-wiecznego amerykańskiego filozofa Henry'ego Davida Thoreau.

"Amator" to film o potrzebie kultury, "Walden" - książka o odejściu od cywilizacji, rozbuchanej kultury do natury. Thoreau opisuje (pochwalnie) życie na łonie natury, nad jeziorem, we własnoręcznie zbudowanym domu. "Amator" Kieślowskiego wpisuje się w motyw, który historycy tamtego kina określają jako "przebudzenie prostego człowieka". Opowiada o zaopatrzeniowcu z PRL-owskiej małomiasteczkowej fabryki, który kupuje kamerę i zaczyna kręcić proste filmy; odkrywa, że tym rzadkim w okolicy hobby zmieniać może rzeczywistość. Prowadzi to do konfliktu w rodzinie. Żona "amatora" chce mieć spokój, tymczasem sam Filip odkrywa, że chodzi "nie tylko o spokój". Chce działać, tworzyć, uczy się brać za to odpowiedzialność.

Niby łatwo byłoby przepisać "kino moralnego niepokoju" na kategorie dzisiejszej polityki. Zwłaszcza osadzone w tej szczególnej optyce, przez którą patrzy na obecną Polskę część inteligencji i klasy średniej - ta, która epokę kina moralnego niepokoju wciąż pamięta. To znaczy: proszę, kupili prostych ludzi 500+, bo jak nieuświadomiona, zdaniem "etosowej inteligencji", część społeczeństwa za komuny - chcą tylko michy i spokoju. Albo przeciwnie, przyjąć optykę inteligencji lewicowej: socjalne obietnice PiS zadziałały tak dobrze, bo żadnego "spokoju" dzisiejszy "prosty człowiek" nie miał. Żadnej z tych rzeczy Borczuch, na szczęście, nie robi.

Co mam czytać, co mam jeść, po co to wszystko

To nie jest spektakl od dawania odpowiedzi i stawiania ostrych diagnoz. Raczej od szkicowania emocjonalnych impresji, budowania niepokojących metafor, które niekoniecznie składają się w jakąś spójną całość.

Ważna jest tu gra z przepływem czasu, z zatartą różnicą między konkretem "prawdziwych" osób aktorów i przedmiotów na scenie a tym, co mają one na tej scenie grać i oznaczać.

Zarazem to przedstawienie jest bardzo o "tu i teraz", o "współczesności", jaką znamy z diagnoz badaczy społecznych. Przedstawienie o powszechnym doświadczeniu depresji i melancholii, nadmiaru bodźców, rozpadzie dotychczasowych modeli życia, poczuciu bezsensu i dezorientacji. Borczuch sprowadza to doświadczenie w pierwszej scenie do figury filmowego statysty krążącego w nie wiadomo jakim filmie dookoła planu przez dwanaście godzin dziennie, by na pokaz "wykonywać swoją pracę". Nie wiem, co mam robić, co mam czytać, co mam jeść, po co to wszystko? - pytają postaci Eweliny Pankowskiej i Elizy Rycembel, chodząc monotonnie dookoła sceny.

Szklane drzewo, suche jezioro

Bo trudno przecież uznać za realną odpowiedź na dzisiejsze problemy ideę Thoreau, reprezentowaną tu przez postać filozofa, którego zagrał Krzysztof Zarzecki. Thoreau to tutaj dziwak - nie sposób przyjąć jego programu powrotu do natury, jakiegoś radykalnego "slow life", "zero waste" i "100% organic", realizacji programu życiowego minimalizmu - nierealnego, ale upragnionego. Staje się tutaj figurą wyrzutów sumienia świadomej klasy średniej.

Cała "natura" w spektaklu z Nowego jest sztuczna. "Jezioro", w którym radośnie pluskają się aktorzy, to suchy kawałek sceny; drzewo, które ścinają Poniedziałek z Bartoszem Bielenią - to słup świetlówek, element scenografii. "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?" - pytał Philip K. Dick w tytule swojej klasycznej powieści science fiction. Człowiek, jakim widzi go Borczuch, na pewno śni o doskonałym doświadczeniu natury, które jest coraz bardziej nieosiągalne.

Mądra autoparodia

Jednak "Amator" i "Walden" to nie wszystko. Kolejny wątek to aktorskie rodzeństwo - Maryla, Zenek i Benek. Siostrze wiedzie się świetnie, dwójce braci - nieco gorzej. Znani aktorzy Nowego Teatru dokonują w tej części przedstawienia swoistego ironicznego autopodsumowania.

Zenek nie jest więc Jackiem Poniedziałkiem, choć postać ma z nim liczne punkty styczne - chociażby zawód i pozycję. Podobnie zresztą jak kolejna grana przez Poniedziałka postać kopacza torfu, na podstawie której Thoreau chce wykazać bezsens pracy zarobkowej. Złożona z kilku postaci rola Poniedziałka jest wspaniała, to najmocniejszy aktorski punkt przedstawienia.

Maryla nie jest Mają Ostaszewską, choć - jak wyżej - są tu też punkty styczne. To odnosząca sukcesy inteligentna aktorka celebrytka, udzielająca zaangażowanych politycznie wywiadów, rozchwytywana, goszcząca na spotkaniach z Olgą Tokarczuk

Borczuch podejmuje mission impossible - tym jest przekonywanie dziś w Polsce do "współczucia celebrycie", czyli temu, o którym wiadomo, że ma lepiej. W "Kinie moralnego niepokoju" figura idola staje się zarazem figurą koncentrującą patologie współczesnego kapitalizmu - rozbudzanie narcyzmu, aspiracji i jednoczesne ugruntowywania w poczuciu własnego niedostosowania do oczekiwanej roli.

30-latek 40 lat później

"Amatora" Kieślowskiego Borczuch przywołuje bezpośrednio w serii "rekonstrukcji" - czyli scen z filmu inscenizowanych w teatrze z całym jego "ubogim" instrumentarium (na scenie nie ma weselnego samochodu marki Warszawa z pierwszej sceny Kieślowskiego, zagra go więc Bartosz Bielenia z balonikami).

To rodzaj parodii, aczkolwiek zrealizowanej z czułością. Jej najmocniejszym punktem jest 38-letni Piotr Polak imitujący 32-letniego Jerzego Stuhra grającego 30-letniego Filipa Mosza. Widać dziś wyraźnie, że film Kieślowskiego - przy wszystkich swoich walorach - jest swoją drogą także seksistowski. Dominika Biernat brawurowo podkreśla to w swojej "rekonstrukcyjnej" grze, ironicznie przerysowując histeryczne, płaskie kwestie głupiej żony Mosza, baby, co nic nie rozumie.

Od wściekłości do terapii

Ciekawie byłoby przeczytać "Kino moralnego niepokoju" Borczucha w kontekście teatru Strzępki i Demirskiego. Lewicowy tandem artystów w 2011 roku wystawił w Wałbrzychu głośny spektakl "Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej", parodiując Andrzeja Wajdę, Kazimierza Kutza i Krystynę Jandę obok Leszka Balcerowicza, "rekonstruując" też sceny z "Człowieka z żelaza".

Podobieństwa? Zdystansowany stosunek do ikon kultury III RP odziedziczonych po heroicznych "opozycyjnych" dekadach, do tych aktorów, którzy w obszernych wywiadach tłumaczą świat, czym jest Polska i jak żyć należy. Dziś kolejną zbieżnością okazuje się temat depresji, u Borczucha - też obecny. Wreszcie, ostrożny i sceptyczny pogląd na wizję zmieniania świata teatrem. Borczuch pokazał go już przy "Apokalipsie" z Nowego, pierwszym w Polsce spektaklu o kryzysie uchodźczym i bezradności wobec niego.

Różnice? Na pewno ton emocjonalny - u "wściekłego duetu" przez lata właśnie - wściekły, choć dziś bardziej może sarkastyczny czy rozgoryczony; u Borczucha - raczej ciepły, terapeutyczny.

Bo czym innym, jeśli nie terapią, jest rozpoczęcie zmiany od przyjrzenia się swoim reakcjom, pragnieniom, działaniom? Spektakl z Nowego okazuje się paradoksalnie wierny ironicznie przechwytywanym przez siebie filozofowi i filmowcowi. W końcu w ostatniej scenie "Amatora" Stuhr zwraca kamerę na siebie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji