Artykuły

Obcy w domu

"Wracaj" Przemysława Pilarskiego w reż. Anny Augustynowicz, koprodukcja Teatru Powszechnego w Łodzi i Teatru Współczesnego w Szczecinie. Pisze Jan Karow w Dialogu.

"Coś mi tu nie gra". To zdanie powtarza się we Wracaj niczym leitmotiv. Tymczasem w przedstawieniu Anny Augustynowicz nieustępliwe, zmieniające się rytmicznie stukanie stwarza akustyczną przestrzeń dla niewidocznego, a głównego bohatera, jakim jest język. Dramat Przemysława Pilarskiego cechują gra słów, powykręcane powiedzonka i niedopowiedzenia, które sugerują, podpowiadają, ale mało co dookreślają. Jednocześnie naprawdę coś nie gra. Lata mijają - chociażby rok od obchodów okrągłej rocznicy Marca '68 - a można odnosić wrażenie, że kolejne lekcje historii są bezzwłocznie zapominane. Wielorako dekretowana nieskazitelność Polaków wobec narodu żydowskiego utrudnia wymianę zdań. Jedni się oburzają i procesują, drudzy skandują antysemickie hasła pod bramami Auschwitz, kolejni zrywają stosunki dyplomatyczne, inni przyglądają się ze zdumieniem. Nauka poszła w las. Może dlatego wyświetlany na ustawionej z tyłu ściance w negatywowej czerni i bieli gąszcz konarów jest tak niepokojący? Czyżby tam tłoczyły się wypowiadane co najwyżej półszeptem przewiny?

Przedstawienie grane w kameralnej przestrzeni (Mała Scena Teatru Powszechnego w Łodzi; w szczecińskim Współczesnym - Malarnia) dzieje się w specyficznym, trudno uchwytnym bezczasie. Umownie naszkicowany pokój (prostopadłościan z białej taśmy na podłodze i cienkiego sznurka w powietrzu wyznaczającego krawędzie bryły i kilka krzeseł) jest miejscem, w którym nieciekawa teraźniejszość miesza się z trudną przeszłością. Aktorzy wchodzą w to pole gry w sposób zdecydowany i przez dłuższą chwilę maszerują. W tle brzmi wykonywany nadzwyczajnie szybko "Erlkönig" Schuberta (aranżacja Jacka Wierzchowskiego).

Wśród kroków odróżnia się stukot podbitych do stepowania butów Bobby'ego Kleksa (Anna Januszewska). Nie jest chłopakiem z gitarą o cechach Dylana, młodej Rodowicz i Cobaina z koncertu "Unplugged in New York", jak go opisał Pilarski. Z burzą ciemnych włosów, w czarnej kamizelce i czarnych spodniach, z mikrofonem w ręku kojarzy się z melancholijnym błaznem. Doświadczona aktorka nie zaśpiewa żadnej piosenki - ich tekst wypowie wprost do widzów, swoją muzykę tworząc ze swobodnej zabawy tempem frazy, pauzą. To niespodziewany gość, na którego jednak nie czeka miejsce przy stole, bo też i z tego mebla inscenizatorka zrezygnowała. Dla takiej rodziny byłby niepotrzebny.

Owdowiała Matka (Maria Dąbrowska) nie ukrywa, że nie ma lekko. Kupione pomidory zepsute, kiszenie nadal nie takie jak powinno. Wspierając się na kulach, krąży po scenie wartko: "Mam na to papier / z komisji rentowej! / Mam na to papier / z zusu!". Podobnie dynamicznie opowiada o niby już dorosłych, acz trochę niewydarzonych dzieciach. Syn (Adam Kuzycz-Berezowski) swoją aktywność ogranicza do domagania się kolejnych porcji kartofli z masłem i niewybrednych przechwałek na temat swoich miłosnych podbojów: "Potem jednej blondynie kupiłem w barze mohito. / Popilim, pogadalim, a później poszlim na parking". Wciśnięty w białe, metalowe łóżeczko dziecięce jawi się jako typ zadowolony z takiego synostwa-nieróbstwa. Czarna kurtka i spodnie od piżamy odpowiadają jego prostackiej agresywności (będzie szczekał na Bobby'ego jak warujący pies) połączonej z zupełnym brakiem samodzielności. Nie udało mu się odciąć pępowiny.

W niewielkiej wannie swoje miejsce mają Esterka (Małgorzata Goździk) i Gombrowicz (Jakub Kryształ). Ona w warkoczykach, w szarej koszuli z przewiązaną pod szyją chustką i czarnej spódnicy. On w podobnych kolorach, z zaczesaną na bok blond grzywką i wstrętnie uporczywym uśmiechem fanatyka. To równocześnie buntownicy o komicznych pseudonimach - "Jesteśmy grupą młodych rewolucjonistów, zaangażowanych intelektualistów []. Należymy do podziemia" - i zgryźliwi komentatorzy-akompaniatorzy, których instrumentami perkusyjnymi są kij baseballowy i wielkanocny baranek. Przejęli z dramatu kwestie Leśnych Dziadków, co pozwala jeszcze bardziej zagęścić rozkręconą przez Augustynowicz językową zabawę Pilarskiego. W jej ramach tak samo może powracać zawołanie myśliwych "Darzbór!", jak i ckliwy refren przeboju z lat osiemdziesiątych Words F.R. Davida.

Jednak najbardziej nieoczywistą postacią jest bezimienna Córka (Monika Kępka). Niby należy do rodziny, ale jak powie Matka: "Jak tutaj przyszliśmy, to ona już była". To łączniczka z wypartą historią poprzednich mieszkańców tego i wielu podobnych domów. Jej osobność wyraża się w sposobie mówienia - nienaturalnie przeciąga samogłoski, jakby słowa wydostawały się z niej z trudem. Jakby była jakimś swoistym jurodiwym albo nosiła w sobie tajemniczego dybuka z przeszłości. Odejdzie od tej artykulacji tylko raz, opowiadając niczym prezenterka telewizyjna o nowoczesnym więzieniu w Radomiu, co skwituje żartobliwym: "Zatkało?". Coś ją łączy z Bobbym, Pilarski jednak tego nie nazywa. Córka chciałaby jedynie, żeby gość mógł zostać w drugim pokoju, o którego istnieniu wiedziała tylko ona, ale polska gościnność to chleb i sól, nie nocleg. Trop na temat jej pochodzenia podsuwa Augustynowicz: z umorusanymi od ziemi rękami, czarną chustką na głowie i kamykami w dłoniach naśladuje zwyczaj upamiętniania zmarłych i żydowską melodykę, lamentując nad głowami lalek-kwiatami, które wkłada tak, "jakby ktoś je zakopał, a one / chciały się uwolnić". Zaśpiewa jeszcze raz, w finale, kiedy powróci projekcja gęstego lasu i "Erlkönig" Schuberta, a ona poprowadzi linię wokalu wyłącznie samogłoskami. Wersy Goethego zabrzmią w wyobraźni tylko niektórym.

Pilarski umiejscowił dramat w Radomiu, lecz dyrektor tamtejszego teatru, mimo wstępnych rozmów, zamilkł po otrzymaniu tekstu. Ale takich "Radomiów" jest wiele i w tym tkwi siła Wracaj. Niekonkretności i niedopowiedzenia pozwalają funkcjonować tej narracji na poziomie ogólniejszym niż tylko lokalna sprawa - taki jest ciężar jednego z niechlubnych wydarzeń wspólnej polsko-żydowskiej historii. Spotkanie tekstu Pilarskiego z uciekającą - podobnie jak Pilarski - od jednoznaczności Anną Augustynowicz zaowocowało spektaklem, który nazywając niewiele, dotyka tego, o czym nadal lepiej nie rozmawiać. Jak w oczernianej swego czasu za rzekomą antypolskość Idzie, gdzie jedyną odpowiedzią na pytanie o mieszkających we wsi przed wojną Żydów było milczenie. W tym sojuszu zyskał nie tylko nagrodzony w Gdyni dramat - skuteczności nabrał również charakterystyczny język teatralny. Prowadzenie aktorów, którzy frontalnie ustawieni wprzęgają do dialogu widzów, ograniczona do rzeczy niezbędnych, surowa scenografia Marka Brauna, utrzymane w czerniach i szarościach, stylistycznie spójne kostiumy Wandy Kowalskiej.

Znający tekst mogli się zastanawiać, czemu zainteresował Annę Augustynowicz. Skąd pomysł, żeby zająć się opowieścią o Radomiu złożoną w dużej mierze z piosenek? Proponując w ich miejsce własną muzykę - melodyczność polszczyzny i perkusyjny rytm - udało się uzyskać brzmienie bliższe Schubertowi niż połączonemu z Marylą Rodowicz Dylanowi. A że osobiście wolę kompozytora cyklu pieśni Winterreise aniżeli jęki na harmonijce niedawnego noblisty, to przedstawienie przyjąłem jak sugestywny teatralny sekstet. Toteż miłośnicy Kolorowych jarmarków mogą wyjść skonsternowani.

**

JAN KAROW

Absolwent kulturoznawstwa na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, obecnie studiuje wiedzę o teatrze w Akademii Teatralnej. Publikuje w "Didaskaliach", "Teatrze", współpracuje z Nową Siłą Krytyczną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji