Artykuły

"Wieczernik", czyli twarz Dałkowskiej

"Wieczernik" Ernesta Brylla w reż. Krzysztofa Tchórzewskiego w Teatrze TV. Pisze Piotr Zaremba w tygodniku Sieci.

"Wieczernik" Ernesta Brylla widziałem trzy razy. Najpierw ten sławny, Andrzeja Wajdy, z kościoła Miłosierdzia Bożego na warszawskim Muranowie w roku 1985 albo 1986. Potem telewizyjny "Wieczernik" w reżyserii Grzegorza Królikiewicza z roku 2001. Teraz Teatr Telewizji pokazał go ponownie w poniedziałek po Niedzieli Palmowej.

Bryll, człowiek wielkiego talentu, ale o skomplikowanej biografii ideowej, napisał go z potrzeby chwili. Opowiada o uczniach Jezusa pogubionych po Jego ukrzyżowaniu i niedowierzających w zmartwychwstanie. Ale tak naprawdę tekst wzywał do nadziei polską wspólnotę po nocy stanu wojennego. To niezwykłe, że religijna historia stała się trochę kostiumem dla sprawy jak najbardziej ziemskiej, politycznej.

Po dziesięcioleciach ten kontekst zsunął się ze sztuki niczym zużyte ubranie. Okazało się jednak, że ten tekst, napisany piękną, poetycką polszczyzną, nadal o czymś mówi. O poszukiwaniu sacrum. O ludzkiej kruchości, ale i o twardości w obronie najbardziej podstawowych wartości. Bardziej podstawowych niż opór wobec PRL. Choć gdzieś pozostało w tle pytanie o niezwykłość wspólnoty Polaków. I o obowiązki wobec swojej ziemi.

Ktoś zadał sensowne pytanie: czego dziś mają się obawiać wyznawcy Jezusa zamknięci w wieczerniku? W dobie wypychania religii poza przestrzeń już nie tylko publiczną? "Wieczernik" mniej odwołuje się do rozumu, ba, rozumowe argumenty przedstawiane przez Nieznajomego traktuje cokolwiek podejrzliwie. To sztuka o wierze, choć i o prawie do wątpienia, o dojrzewaniu do prawdy i do odwagi.

Wystawiona w roku 2017 w kościele Najczystszego Serca Maryi na placu Szembeka, potem była grana w Teatrze Oratorium przy bazylice na Kawęczyńskiej. Reżyser Krzysztof Tchórzewski zadbał o wysoki poziom tego rapsodycznego teatru i najlepszą obsadę. W surowych kościelnych murach można wyrazić coś nieobecnego na zwykłej scenie.

W wersji telewizyjnej, mimo ascetyczności formy, reżyserowi udaje się wykrzesać pewien rodzaj nerwowości, dramaturgicznego napięcia, choć przecież wiemy, co będzie dalej, znamy finał zdarzeń. Sprzyja temu funkcjonalna scenografia Joanny Walisiak i dynamiczna praca operatorska Jarosława Żamojdy. Także wysmakowane tło muzyczne dobrane przez Małgorzatę Przedpełską-Bieniek.

Aktorzy grają we współczesnych ubraniach, choć za oknem mamy widoki z Palestyny. To my jesteśmy zamknięci w tych pomieszczeniach. Prostota gry Marcina Kwaśnego (Piotr), debiutanta Kamila Studnickiego (Jan) i Radosława Pazury (Tomasz), także Jana Marczewskiego i Ryszarda Jabłońskiego (Uczniowie) zaciera granice między widowiskiem a rozmową z nami. Zaskakująco sugestywny okazuje się też Ksawery Szlenkier jako ironiczny Nieznajomy.

Niezwykła jest postać Marii Magdaleny - Ewy Dałkowskiej. Starsza wiekiem, niż nakazuje tradycja, i sam tekst, chwilami wydaje się być prymitywistką, z wysiłkiem składającą zdania, a przecież znamy bogactwo aktorskiego warsztatu Dałkowskiej. To zamierzone, ona odziera tę postać z blichtru, nawet z psychologicznych komplikacji. Ona najbardziej przemawia wprost do nas, z pominięciem teatralnego instrumentarium. W "Imieniu róży" przywołanym przez Canal+ pod postacią włoskiego serialu William z Baskerville objaśnia, skąd wiemy, co Bóg sądzi o roli kobiety. Wiemy to m.in. stąd, że Jezus po zmartwychwstaniu objawił się jako pierwszej właśnie Marii Magdalenie. Obserwując skupioną twarz Dałkowskiej, rozumiemy ten fenomen.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji