Artykuły

Wszystko to jeden wielki melodramat

- W teatrze potrafię się zamieniać w bestię, człowieka pozbawionego emocji, mogę oddać całą gamę człowieczeństwa. Warto to robić, żeby móc sobie w cudowny sposób ulżyć, a potem mieć takie zmarszczki, jak Beckett i ich się nie wstydzić - mówi WOJCIECH MALAJKAT przed premierą "Czekając na Godota" w Teatrze Narodowym w Warszawie.

30 czerwca w Teatrze Narodowym ostatnia wielka premiera sezonu - "Czekając na Godota" Becketta w reżyserii Antoniego Libery. W obsadzie Jerzy Radziwiłowicz, Zbigniew Zamachowski, Jarosław Gajewski oraz Wojciech Malajkat, z którym rozmawialiśmy po jednej z prób:

Warto grać w klasycznym dramacie Samuela Becketta "Czekając na Godota"?

- Warto, bo stawiamy ważne pytania o sens życia i kondycję człowieka.

Po raz pierwszy pracuje pan z Antonim Liberą, tłumaczem i strażnikiem spuścizny po Becketcie. On nie jest reżyserem z wykształcenia...

- Zdolni ludzie nie muszą mieć wykształcenia, żeby zajmować się tym, co ich interesuje. I taki jest Libera - obdarzonym niezwykłą wiedzą i wdziękiem. Dlatego nie mamy problemu z porozumieniem.

Może ta praca polega tylko na odtwarzaniu wskazówek Becketta?

- Nie odnoszę wrażenia, że to kolejna próba odciśnięcia na mnie czyjegoś stempla. Wspólnie szukamy rozwiązań, pokonujemy przeszkody. Budujemy przedstawienie krok po kroku, od nowa.

Pierwszy raz zetknął się pan z Liberą i jego Beckettowskimi przedstawieniami w warszawskim Teatrze Studio, jako widz i młody aktor tego zespołu.

- Nie, jeszcze wcześniej - jako student Filmówki na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi oglądałem dyplomowe przedstawienie warszawskiej PWST "Czekając na Godota" w jego reżyserii ze znakomitymi rolami Macieja Orłosia i Sławomira Orzechowskiego. To było wielkie przeżycie. Dlatego tak cieszy mnie możliwość konfrontacji z tym tekstem dzisiaj.

Pamięta pan Tadeusza Łomnickiego w "Ostatniej taśmie"?

- Wielki aktor, który perfekcyjnie posługuje się formą, ale jego gra nie jest poparta emocjami. To jest zimna, wyrachowana próba wywarcia na mnie wrażenia. Podziwiałem tę rolę od strony zawodowej, ale nie uruchomiła mnie jako człowieka.

Beckett był ważnym autorem dla pańskiego dyrektora w Teatrze Studio i potem w Teatrze Narodowym - Jerzego Grzegorzewskiego. Minął rok od śmierci pana mistrza.

- Grzegorzewski traktował świat z dystansem, z chichotem. Był przede wszystkim wielkim człowiekiem, a dopiero potem wielkim artystą. Zawsze na pierwszym miejscu stawiam człowieczeństwo. Łomnicki był wielkim artystą, a próbował być człowiekiem. Dlatego dziękuję Bogu, że spotkałem Grzegorzewskiego, a cieszę się, że spotkałem Łomnickiego. Wszystko, co robię w tym zawodzie, wykonuję pod okiem Grzegorzewskiego, konfrontuję z tym, co było ważne w jego postrzeganiu świata, a potem przekładam na wartości w sztuce, które nie są jednoznaczne. Idealne porozumienie artystyczne bez słów, na które złożyły się lata wspólnego przebywania ze sobą w pracy i poza nią, naszych spotkań i rozmów, udało nam się osiągnąć dopiero przy przedostatniej wspólnej pracy przy "Hamlecie" Wyspiańskiego. Do końca życia będę "skażony" spotkaniem z Grzegorzewskim. Mam nadzieję, że w moich rolach i w przedstawieniach widzowie dostrzegają, że robi je człowiek, który obcował z wielkim artystą.

A jak wypadła ta nauka w zderzeniu z Jacquesem Lassalleem - reżyserem z zupełnie innego teatru: Komedii Francuskiej? Grał pan u niego rolę tytułową w "Tartuffie" w Teatrze Narodowym?

- Ciężko to było pogodzić. Lassałle chciał, żeby słynna scena spotkania dwojga niedoszłych kochanków: Elmiry i Tartuffe'a w obecności ukrytego pod stołem Orgona, odegrana została w piwnicy. Byłby to czytelny sygnał, że przyszli kochankowie się ukrywają. Dla mnie było oczywiste, że Tartuffe powinien zaprowadzić Elmirę do sypialni. Lassalle był zdumiony moim pomysłem i przyznał, że nie odważyłby się we Francji wysłać tej pary od razu do alkowy.

Tartuffe to nie jest pana pierwszy Molier. Zagrał pan Mizantropa w Teatrze Studio.

- Dzięki tym rolom dowiedziałem się czegoś o sobie. Tak traktuję ten zawód - jako spotkanie z samym sobą, z własną wyobraźnią i postrzeganiem świata. Przy roli Tartuffe'a zrozumiałem powody, dla których człowiek może manipulować drugim człowiekiem; czego sam nigdy nie robiłem. W teatrze potrafię się zamieniać w bestię, człowieka pozbawionego emocji, mogę oddać całą gamę człowieczeństwa. Warto to robić, żeby móc sobie w cudowny sposób ulżyć, a potem mieć takie zmarszczki, jak Beckett i ich się nie wstydzić. Pracuję z wysiłkiem i determinacją graniczącym z ostatecznością. Od sześciu lat nęka mnie pytanie, czy porzucić ten zawód. Chwile, kiedy gram Tartuffe'a, Hamleta w przedstawieniu Jerzego Grzegorzewskiego czy Biffa w "Śmierci komiwojażera" w reżyserii Kazimierza Kutza, oddalają tę myśl. Cisza, która panuje na widowni i ludzie, którzy zaczynają sobie w tej ciszy zadawać pytania, dają mi siłę i radość. Nadają sens mojemu życiu. Teatr nie obejdzie się bez widzów, ale ja to wszystko robię tylko dla siebie.

Nie bolał pana brak publiczności na spektaklach Grzegorzewskiego?

- To był teatr elitarny. Mam przyjaciółkę, która mieszka w Brukseli i przejeżdżała specjalnie przez pół Europy na przedstawienia Jerzego Grzegorzewskiego. Bolały mnie ataki i napaści prasowe na ten teatr, z którymi nie ma nawet sensu polemizować, ze względu na ich poziom. Miałem tylko nadzieję, że publiczność umie wyrobić sobie własne zdanie.

Sam pan reżyserował utwory lżejszego gatunku. Kiedy sięgnie pan po utwór z wyższej półki?

- Już w łódzkiej szkole ze studentami reżyserowałem Bergmana, Szekspira, Wyspiańskiego, Gogola, a w przyszłym sezonie wyreżyseruję "Mizantropa" w Teatrze Nowym w Poznaniu. Wykorzystam moje doświadczenia zdobyte przy rolach Molierowskich.

Co pana inspiruje?

- To może być wszystko: literatura, teatr... Sztuka powinna wzmagać chęć do życia, wywoływać pragnienie, aby na nowo oglądać świat. Wszystko, co robimy na scenie i w życiu jest tak naprawdę melodramatem. Czy to jest "Hamlet" Szekspira, czy to jest "Trędowata" Mniszkówny, czy to jest "Czekając na Godota".

W "Czekając na Godota" spotyka się pan po raz kolejny ze Zbigniewem Zamachowskim i Jerzym Radziwiłowiczem. Dobrze się ze sobą dogadujecie...

- Ze Zbigniewem Zamachowskim więź w sztuce poparta jest przyjaźnią w życiu. Możemy sobie powiedzieć wszystko, bo nie mamy przed sobą tajemnic i nie musimy niczego sobie tłumaczyć. Ustalamy tylko szczegóły. Proszę go, żeby na mnie spojrzał, patrzy na mnie. Kiedy on z kolei prosi mnie, żebym go kopnął, kopię go. Z panem Jerzym musiałbym najpierw ustalić powody, gdyby prosił mnie, żebym go popchnął. Praca z Radziwiłowiczem jest rodzajem intelektualnego pojedynku, który czasami potrafi nas rozśmieszyć, a czasami się zaskakujemy.

Na zdjęciu: próba "Czekając na Godota" w Teatrze Narodowym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji